„Brat wszedł w konflikt z prawem i stracił prawo do spadku. Byłam pewna, że został wrobiony i podejrzewałam przez kogo”

kobieta martwi się o brata fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk
„Nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, wstawałam, szłam zapalić. Zastanawiałam się, czy nie oddać klasztorowi Tadeusza mojej działki… Nad ranem zaczęłam wreszcie zasypiać. I wtedy nagle przeżyłam coś w rodzaju olśnienia. Zrozumiałam i prawie natychmiast uzyskałam pewność. Ale myśl była tak potworna, że zerwałam się na równe nogi”.
/ 27.08.2022 06:30
kobieta martwi się o brata fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk

Nikt się nie spodziewał, że zwykła rodzinna impreza zamieni się w koszmar… Wesele mojej bratanicy było pierwszym tego rodzaju wydarzeniem w rodzinie od bardzo wielu lat. Henryk, ojciec panny młodej (a mój przyrodni brat), postanowił się „postawić”. Wynajął hotel na Mazurach, zaprosił jakieś sto osób. Każdy gość miał swój pokój, młodzi przypłynęli gondolą i wszystko to musiało kosztować kupę pieniędzy.

Na weselu bawili się głównie znajomi, bo rodzina z naszej strony jest niewielka, a mój ojczym był już wtedy bardzo ciężko chory na alzheimera. Byli więc jedynie rodzice panny młodej, czyli Henryk i Dorota, ich syn Mariusz, ja oraz mój drugi brat przyrodni, czyli Tadeusz, rodzony brat Henryka.

Tadeusz był sam, bo jest zakonnikiem. Jeżeli do kogoś pasuje określenie „święty człowiek”, to do mojego brata. Jego życiową misją była pomoc ludziom zagubionym i skrzywdzonym przez los. Przy klasztorze zbudował schronisko dla bezdomnych. Oddał im wszystko, co miał: czas, pracę, ostatni grosz. Nie posiadał niczego – wystarczał mu klasztorny wikt. Zaproszenie przyjął tylko dlatego, że Henryk obiecał mu załadowanie klasztornej furgonetki wszystkim, co zostanie po weselu.

Nie wierzyłam, że naprawdę to zrobił

Wesele było udane. Niezła muzyka, smaczna kuchnia, wszyscy dobrze się bawili. Nawet Tadeusz dał się namówić na kilka toastów. Nigdy nie był sztywniakiem. Nawet miałam wrażenie, że tym razem wzniósł ich trochę za dużo. Około czwartej zabawa zaczęła wygasać, a goście rozeszli się do swoich pokoi. Ja też poszłam spać i obudziłam się późno. A kiedy zeszłam na śniadanie, nikt nie mówił już o niczym poza wypadkiem…

Rano na poboczu drogi znaleziono człowieka potrąconego przez samochód. To był kucharz z hotelu – wracający po weselu do domu. Przeżył cudem, ale groziło mu kalectwo. Kucharz zeznał, że potrąciła go biała furgonetka, a kierowca uciekł z miejsca wypadku. Policja obejrzała parking przed hotelem. Znalazła białą furgonetkę, krzywo zaparkowaną, ze śladami uszkodzeń idealnie pasującymi do wypadku. Furgonetka jest własnością klasztoru Tadeusza. Przyjechał nią na wesele.

W samochodzie nie było żadnych odcisków palców poza odciskami Tadeusza i jego współbraci. Badanie krwi ujawniło oczywiście, że Tadeusz pił alkohol, zresztą nie krył tego. Zrozpaczony powtarzał tylko, że nigdzie nie jechał, że wrócił od razu do pokoju.

Oboje z Henrykiem próbowaliśmy zrozumieć, co się tak naprawdę stało.

– Przecież on nie wypił aż tyle, żeby nic nie pamiętać! I po co miałby gdziekolwiek jechać? O czwartej nad ranem?! – nie mogłam się pogodzić z tym, co nam powiedziano.

Henryk nie był aż takim optymistą.

– On bardzo rzadko pije, a jeszcze był przemęczony. Mieszał szampana i wódkę, wszyscy chcieli się z nim napić. I pewnie bardzo mało jadł. Miał ponad promil. Mogło mu zaszumieć w głowie bardziej, niż podejrzewamy…

Tadeusz stanął przed sądem. Na szczęście sąd uwzględnił nienaganną przeszłość i charakter oskarżonego, jego ofiarną służbę ludziom, a w końcu i to, że ofiara wypadku przeżyła. Dostał wyrok w zawieszeniu. Przyjął go z pokorą.

– Widocznie Bóg chciał mnie w ten sposób czegoś nauczyć. Modlę się za ofiarę i sprawcę – żeby poczuł skruchę i odpokutował swój grzech. Bo ja tego nie zrobiłem…

Zgromadzenie zakonne nie odrzuciło swego brata. Tadeusz wrócił do pracy w klasztorze, a my wszyscy zaczęliśmy powoli zapominać o sprawie. Aż do chwili kiedy, dwa lata później, umarł mój ojczym i wszyscy, czyli Henryk, Tadeusz i ja spotkaliśmy się znów – tym razem u notariusza, na otwarciu testamentu.

To oczywiste, że podzieli się pieniędzmi...

Drugi mąż mojej mamy, którego dla uproszczenia nazywam ojczymem, z zawodu prokurator, był bardzo bogatym człowiekiem. Po przodkach odziedziczył nieruchomości, które warte są teraz fortunę. Wszyscy o tym wiedzieliśmy i wszyscy znaliśmy podział spadku przewidziany w testamencie. Ojczym sporządził go kilka lat wcześniej, kiedy wykryto u niego pierwsze objawy alzheimera.

Rodzeni synowie dziedziczyli główny majątek po połowie, a ja miałam dostać sympatyczny prezent w postaci niewielkiej działki – w sam raz pod budowę domu. Nie miałam żalu – moja mama wyszła za ojczyma, kiedy byłam już dorosła, nigdy formalnie mnie nie adoptował i trudno, żebyśmy byli traktowani tak samo. Zresztą taki właśnie był – sprawiedliwy, uczciwy, ale też surowy i zasadniczy.

Odczytanie testamentu miało być tylko formalnością, ale nie było. Na końcu notariusz odczytał nieznany mi wcześniej zapis.

– Wszyscy moi spadkobiercy otrzymują spadek, pod warunkiem, że w chwili mojej śmierci będą uczciwymi ludźmi. Jakikolwiek konflikt z prawem automatycznie unieważnia spadek, który przechodzi na rzecz najbliższego z pozostałych krewnych…

Dopiero po chwili dotarł do mnie sens tego zapisu. Tadeusz, jako skazany prawomocnym wyrokiem, tracił prawo do spadku na rzecz Henryka! To Henryk był teraz spadkobiercą całości ogromnego majątku ojczyma!

Szybko zorientowałam się, że moi bracia nie są wcale zaskoczeni.

– Ojciec zawsze mówił, że postawi taki warunek w testamencie – powiedział mi Tadeusz, kiedy wyszliśmy od notariusza, a Henryk pobiegł zapłacić za parkowanie.

– Oczywiście, tata myślał o tych mniejszych zapisach, tych dla dalszych krewnych. Nie przyszło mu do głowy, że to będzie któryś z nas. Miałem nadzieję, że może zapomniał…

Tadeusz nie żałował własnych pieniędzy. Od dawna było wiadomo, że jego część spadku posłuży działalności charytatywnej. Zamierzał za to rozbudować schronisko, otworzyć klinikę dla bezdomnych…

Powiedziałam, żeby się nie martwił. Przecież to oczywiste, że Henryk nie wykorzysta tej sytuacji i odda majątek zakonowi. Każdy przyzwoity człowiek by tak postąpił w tej sytuacji, a co dopiero rodzony brat… Byłam jednak naiwną idealistką. Henryk najpierw zbywał temat, a potem okazało się, że nie ma zamiaru podzielić się nienależnym spadkiem.

– Rozumiem, że klasztor potrzebuje pieniędzy, ale nie sądzę, żeby taka była intencja naszego ojca – oświadczył. – Oboje z Dorotą jesteśmy zdania, że tata chciał, by jego pieniądze zostały w rodzinie. Trzeba uszanować jego wolę…

Winny nie został ukarany

Co za obłuda! Zawsze bardziej lubiłam Tadka, ale nie spodziewałam się, że Heniek okaże się takim draniem! Chciwość odebrała mu rozum. Już połowa majątku ojczyma zapewniała na resztę życia dostatek. Odebranie pieniędzy bezdomnym było absolutnie obrzydliwe. Jak to możliwe, że przez tyle lat tak naprawdę w ogóle nie znałam mojego brata?!

Po tamtej rozmowie z Henrykiem nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, wstawałam, szłam zapalić. Poważnie zastanawiałam się, czy nie oddać klasztorowi Tadeusza mojej działki… Nad ranem zaczęłam wreszcie zasypiać. I wtedy nagle przeżyłam coś w rodzaju olśnienia. Zrozumiałam i prawie natychmiast uzyskałam pewność. Ale myśl była tak potworna, że zerwałam się na równe nogi.

To Henryk wrobił Tadeusza w wypadek! Obaj moi bracia znali warunek dziedziczenia i obaj wiedzieli, że ojciec jest u kresu życia. Poważnie chory na alzheimera nie miał już możliwości zmiany testamentu. Trzeba było tylko czekać. Ale Henryk nie chciał czekać bezczynnie…

Uświadomiłam sobie, że jedynym człowiekiem, który nie pił na weselu, był Mariusz – syn Henryka, z zawodu mechanik samochodowy. Rzekomo ze względu na brane leki. Że to Henryk był tą osobą, która zachęcała Tadeusza do wznoszenia toastów, dbając, by jego kieliszek nigdy nie stał pusty. I że to Dorota nadzorowała pracę w kuchni.

Kiedy Tadeusz poszedł do swojego pokoju, Dorota pozwoliła kucharzom iść do domu. Mariusz z pewnością umiał otworzyć furgonetkę i uruchomić stacyjkę bez kluczyków. Poczekał, aż jeden z kucharzy pójdzie wzdłuż szosy do domu i pojechał za nim. Potrącił go i uciekł, z pewnością licząc się z tym, że zabije… Nie miałam na to dowodów. Ale sprawa, na której skazano Tadeusza, też była oparta na kruchych podstawach. A rodzina Henryka miała bardzo silny motyw. Być może na tyle silny, by prokurator rozważył wznowienie śledztwa…

Wysłałam do Henryka list. Nie oskarżałam go o nic. Napisałam, że skoro nie chce oddać pieniędzy Tadeusza na schronisko, to „ktoś, na przykład prokurator, mógłby sobie wyobrazić, że to jednak nie był zwykły wypadek”. Tu opisałam swoją wizję zdarzeń. Ale, rzecz jasna – dodałam – jeżeli Henryk odda pieniądze na bezdomnych, to takie podejrzenie okaże się całkowicie głupie i bezsensowne.

Nie uwierzycie, bo sama w to nie wierzę. Kilka dni później Henryk przekazał pieniądze schronisku i został tam ukochanym „dobroczyńcą”. Tadek zrealizował swoje marzenie, pomagając wielu biednym ludziom. Był bardzo szczęśliwy, wdzięczny dobremu bratu i nigdy nie poznał moich podejrzeń. A co ja myślę? Że wina nie została i nigdy nie zostanie ukarana. Że ludzie, którzy z zimną krwią postanowili zdobyć pieniądze po trupie tamtego kucharza, żyją w spokoju i dobrobycie, co najwyżej mając czasem złe sny. I że to nie jest w porządku. 

Czytaj także:
„Kochałam męża, ale nie potrafił dać mi spełnienia. Myślałam, że tak już musi być, dopóki nie spotkałam Pawła”
„Córka wpadła w rozpacz po tym, jak jej chłopak okazał się draniem. Myślałam, że jej przejdzie, ale sprawa była poważna”
„Gdy ja niańczyłam dzieci, mąż przeżywał miłosne ekscesy z moją kuzynką. Zrobili ze mnie idiotkę, więc posmakują zemsty"

Redakcja poleca

REKLAMA