Mieć brata bliźniaka to błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie. Wiem coś o tym. Mama na nasze nieszczęście uważała, że to bardzo słodkie, jak będziemy wyglądać identycznie. Wszystkie ubrania kupowała podwójnie. Nie przeszkadzało nam to gdzieś do połowy przedszkola. Ale już w starszakach ciągłe pytania – a ty to Romek czy Tomek? – zaczęły nas drażnić. Mama zgodziła się na drobne ustępstwa: kupowała na przykład takie same czapki, ale jedną zieloną, drugą niebieską.
– No, wy to macie dobrze. Pewnie się zamieniacie w szkole, co? – ten suchy żarcik słyszeliśmy na każdym kroku od ciotek i wujów.
I do znudzenia odpowiadaliśmy, że nic z tego, bo obaj mamy w małym palcu matematykę i fizykę, za to takie same z nas głąby z polskiego i histy. W ósmej klasie naszym największym marzeniem było iść do innych szkół. Tyle że w naszym miasteczku było wtedy tylko jedno liceum i w nim tylko jedna klasa matematyczno-fizyczna. A dla każdego z nas było jasne, że tylko ten profil nas interesuje.
Męczyliśmy się więc dalej. Aż do matury. I wtedy nadszedł ten upragniony dzień. Wybór uczelni. Obaj wiedzieliśmy, że chcemy studiować matematykę. W grę wchodziły dwa miasta: Warszawa i Kraków. I to nie żart – ciągnęliśmy losy. Ja wylosowałem stolicę.
Pracował w szkole i nieźle mu się wiodło
Przez całe studia spotykaliśmy się w święta, wakacje, czasem w weekendy. Wreszcie przestaliśmy się kłócić. Tomek od zawsze powtarzał, że chce być nauczycielem. On miał taką misję, że udowodni, że matematykę może zrozumieć każdy uczeń – jeśli tylko trafi na dobrego nauczyciela. Przez ostatnie lata studiów szykował swój własny, autorski program nauczania. U mnie zaś wizja, że miałbym stanąć przez rozwydrzoną bandą i próbować im wkładać w głowę całki i różniczki, wywoływała paniczny strach.
To, że zainteresowałem się sztuczną inteligencją, to przypadek. Znalazłem na stronie uniwersytetu propozycję wakacyjnego płatnego stażu. Zgłosiłem się i mnie przyjęli. No i wsiąkłem. Po studiach pojechałem do Wrocławia. Tam na politechnice jest instytut, który zajmuje się sztuczną inteligencją i uczeniem maszyn języka polskiego. Zostałem adiunktem. Pieniądze były marne, ale praca arcyciekawa. Tomek znalazł pracę w społecznym liceum. Jego program zrobił na dyrektorce wielkie wrażenie. Namówiła go, żeby napisał o nim książkę. Nawet zaczął, ale nigdy jej nie skończył.
Przez pierwsze lata naszej kariery zawodowej to Tomek miał więcej pieniędzy. Kupił w Krakowie nieduże mieszkanie, w wakacje z narzeczoną zwiedzał świat. Ja, naukowiec z głodową pensją, wynajmowałem kawalerkę, a na urlop jeździłem pod namiot. Nie narzekałem; wtedy nie trzeba mi było więcej. Ciągle mieliśmy świetny kontakt. Kiedy przyjeżdżaliśmy do domu rodzinnego – potrafiliśmy przegadać całą noc. Trochę mi było głupio, że on przywoził rodzicom fajne prezenty, a ja tylko książki, ale mama zawsze powtarzała, że jest dumna z nas obu.
Magdę poznałem jeszcze w Warszawie. Po moim wyjeździe udało nam się utrzymać związek na odległość. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać o założeniu rodziny, zrozumiałem, że muszę coś zmienić w swoim życiu. Ale zanim zacząłem szukać lepszej posady, to praca znalazła mnie.
Dostałem zaproszenie na rozmowę od wielkiego koncernu produkującego m.in. telefony komórkowe. Tworzyli dział zajmujący się sztuczną inteligencją i tworzeniem językowych algorytmów dla oprogramowania do swoich smartfonów. A zaproponowali mi zostanie jego szefem. Nie mogłem się nie zgodzić. Dalej miałem robić to, co lubię i co mnie interesuje – tylko za pieniądze dziesięć razy większe. I na dodatek praca była w Warszawie.
Powoli zaczęliśmy obrastać w piórka. Najpierw kupiliśmy na kredyt mieszkanie, potem – gdy nasze dzieci zaczęły rosnąć – zamieniliśmy je na domek z ogrodem za miastem. Wtedy Magda się uparła, żeby zorganizować parapetówkę połączoną z piątymi urodzinami dzieci. Jej rodzice mieszkali niedaleko, moi i Tomek z żoną i córką mieli zanocować u nas. Miejsca było dość.
Rodzicom wszystko się podobało. Dom, ogród, okolica. Było miło, aż zjawił się mój brat.
Wstąpiło w niego jakieś licho. Co jest?
– Ho, ho, aleś się postawił. Ten płot to chyba ze sto tysi kosztował. No ale trzeba się pokazać – Tomek zaczął się czepiać, zanim jeszcze wszedł do domu. – A tej bryki to nie mogłeś w garażu schować? Myślisz, że mi zaimponujesz ?
Coś bąknąłem, że nie ma miejsca, bo w garażu stoi auto Magdy. To był oczywiście błąd.
– No, jaśnie państwo mają nawet dwa krążowniki… Biedne te nasze dzieci, przez takich jak wy będą dorastać w świecie bez drzew i wody.
Tomek zachowywał się tak przez cały weekend. Ja, choć wszystko się we mnie gotowało, starałem się każdą jego uwagę obracać w żart. Mama próbowała zmieniać temat. Tata tylko nalewał wszystkim wina. Paula, żona Tomka, nie mówiła nic. W niedzielę po południu wydawało się, że uda nam się dotrwać do końca tego weekendu bez awantury.
– O której macie pociąg? – zapytałem.
– No, świetnie – fuknął Tomek. – Braciszek już się nie może doczekać, żeby się pozbyć ubogich krewnych. Co, boisz się, że sąsiedzi wrócą i nas zobaczą? No, masz rację, wyglądamy jak lumpy. Nie pasujemy na salony. Nie fatyguj się, jeszcze ci pobrudzimy tapicerkę. Pojedziemy kolejką. I to już, nie będziemy nadużywać gościnności jaśnie pana. Paula, idę po torby. Zaczekaj z Zosią za furtką – Tomek zerwał się z krzesła i chciał iść do domu.
Tym razem nie wytrzymałem. Złapałem go z łokieć.
– Dobra. Mam dość! Powstrzymywałem się przez cały weekend, ale dłużej nie dam rady. Czego ty ode mnie chcesz? Co ja ci zrobiłem? Przyp…asz się przez cały czas, przysrywasz mi. Popsułeś nam wszystkim spotkanie. Więc proszę, powiedz mi głośno i wyraźnie – o co ci chodzi? Bo przecież nie o to, że ci się mój dom nie podoba…
Brat się szarpnął, ale trzymałem go.
– Nigdzie nie pójdziesz. Załatwmy to tu i teraz. Rozumiesz?
Tomek opadł na krzesło. I wtedy odezwała się Paula:
– Romek, to moja wina. Już rok temu, jak Magda podesłała zdjęcia waszego nowego domu, zaczęłam Tomkowi marudzić, że potrzebujemy większego mieszkania. Z tarasem albo ogródkiem, bo mi się kwiatki marzą. Nie wiedziałam, że on się tak przejmie. Że pójdzie do banku po kredyt, a do dyrektorki po podwyżkę. Szefowa odmówiła, bank też. A jeszcze, głupia, zaczęłam go pytać, czy nie mógłby zostawić tej szkoły. I że może ty byś mu pomógł znaleźć lepszą pracę, że matematycy są poszukiwani nie tylko w szkołach. Wtedy na mnie nakrzyczał, że go wyścig szczurów nie bawi. I że jak chcę, to może poprosić brata, żeby mi znalazł bogatszego męża.
– Nigdy więcej o nowym mieszkaniu nie powiedziałam – ciągnęła Paula po chwili milczenia. – I znowu było miło. Aż przyszło to wasze zaproszenie. Od razu powiedziałam, że nie musimy jechać. Ale Tomek zachowywał się normalnie. „Ależ jedźmy, dawno się nie widzieliśmy, będzie miło”. Myślałam, że mu przeszło, wcześniej oboje mieliśmy zły okres. Nie miałam pojęcia, że chce was odwiedzić, żeby odreagować. I wyładować swoją frustrację. Przepraszam. Ale w sumie dobrze się stało. Bo, Tomek, wiesz, pomogłeś mi podjąć decyzję. Odchodzę. Nie, nie dlatego, że nas nie stać na większe mieszkanie. Ale z Tomkiem w tym nowym wydaniu żyć nie zamierzam. I nie chcę, żeby ktoś taki wychowywał naszą córkę. Także jedź kolejką na ten pociąg. A ja, jeśli Magda i Romek się zgodzą, zostanę z Zosią u nich na kilka dni. I się zastanowię, co dalej.
Paula skończyła. Wzięła Zosię za rękę i poszła do domu. Moja Magda pobiegła za nią. Przy stole zapadła cisza.
Muszę mu pomóc, w końcu to mój brat...
– Ale wtopa – odezwał się Tomek.
Zaskoczyła mnie jego reakcja.
Wziąłem kluczyki i poklepałem go po ramieniu.
– Chodź, odwiozę cię na dworzec.
Z Tomka jakby uszło całe powietrze. I cała złość. Grzecznie dał się zaprowadzić do auta. Odjechaliśmy kilkaset metrów, kiedy zaczął płakać.
Zatrzymałem auto.
– Tomek, co jest tak naprawdę? Przecież nie o mój marmurowy blat w kuchni chodzi.
– Paula powiedziała prawdę, ale nie całą. Od lat się staramy o drugie dziecko. Paula kilka razy poroniła. Pół roku temu znowu była w ciąży. To już był czwarty miesiąc. Poprzednie ciąże kończyły się dużo wcześniej. Przewróciła się, dźwigając zakupy na nasze trzecie piętro. Poroniła. To wtedy zaczęły się te rozmowy o zmianie mieszkania. Czułem się winny i zareagowałem jak idiota. A za ten weekend przepraszam, popsułem wszystko. Chyba potrzebuję pomocy.
Minęły dwa tygodnie. Paula z Zosią ciągle mieszkają u nas. W poprzedni weekend pojechałem do brata. Obiecał, że zapisze się na terapię.
Spałem w małym pokoiku, który służył za gabinet. Szukając gniazdka w ścianie, natrafiłem na pudło z napisem „książka”. Zajrzałem. To były fragmenty tego poradnika, którego Tomek nigdy nie skończył. O uczeniu matematyki tych, którzy wydają się oporni. Zacząłem czytać. To było super! Moim zdaniem to mógł być bestseller. Do tego kanał na YouTube, w którym na żywo Tomek pokazywałby, jak dzięki niemu kolejny matematyczny głąb rozwiązuje zadanie. A może program nauczania dla innych szkół?
Chciałem od razu budzić Tomka i mu przedstawić mój biznesplan. Powstrzymałem się w ostatniej chwili.
– Paula? – rano zadzwoniłem do szwagierki. – Mam pomysł. Wiem, co zrobić, żeby Tomek znowu zaczął się cieszyć życiem. I da się na tym zarobić! Tylko musisz mu to tak sprzedać, żeby uwierzył, że sam na to wpadł.
Czytaj także:
„Nasz sąsiad uważał się za elitę, ale był zwykłym wiejskim bucem. Bogaty pan prezes, a żartował jak pijany wuj na weselu”
„Gdy żona zaszła w ciążę, obydwoje straciliśmy pracę. Uśmiechałem się, ale tak naprawdę byłem załamany”
„Brat chciał zapisać cały majątek córce-próżniaczce, a pracowitego syna całkiem pominąć. Nie mogłam do tego dopuścić...”