Jeszcze za życia mama przekazała działkę nam dwóm: mojemu bratu Tadeuszowi i mnie. Podzieliła ją na dwie równe części, po dwa tysiące metrów kwadratowych dla każdego. Pośrodku tego skrawka ziemi stał domek. Niewielki, ale solidny. Z pięknym tarasem porośniętym dzikim winem od podwórza. Na mapkach geodezyjnych linia podziału przebiegała dokładnie przez pół domu. Część po lewej razem z wejściem dostała się mnie, a część po prawej, bratu. Mimo że Tadek co i rusz pakował się w jakieś kłopoty, przysparzając mamie kolejnych siwych włosów, nie protestowałem. Skoro taka była jej wola, to postanowiłem ją uszanować.
Jakiś czas później mama zmarła
Ja mieszkałem już wtedy w mieście i nie zamierzałem wracać na wieś. A brat? No cóż… Jeszcze gdy mama żyła, zwiał na Zachód. Uciekł przed alimentami, długami i sprawą w sądzie za jakieś przekręty. Nikt nie wiedział, gdzie jest. Przez następne lata sam więc dbałem o domek. Przyjeżdżałem od czasu do czasu, sprawdzałem, czy wszystko w porządku. Jak trzeba było coś naprawić, to naprawiałem. Nie chciałem, żeby dorobek życia moich rodziców poszedł na zmarnowanie. Brat wrócił do Polski po piętnastu latach nieobecności. Któregoś pięknego dnia po prostu stanął w drzwiach i oświadczył, że wyjaśnił wszystkie swoje zatargi z prawem i zamierza rozpocząć nowe życie.
– Gdzie będziesz mieszkał? W naszym rodzinnym domu? – zapytałem wtedy.
– Nie. Poznałem kapitalną kobietę. Spod Krakowa. Zaproponowała, żebym się do niej wprowadził – odparł.
– To ponad czterysta kilometrów od nas!
– Faktycznie, trochę daleko. Ale kobitka jest warta grzechu. No i kochamy się nad życie – oświadczył Tadek.
– To bardzo pięknie. A co z naszą chałupą? Do tej pory sam o nią dbałem. Teraz trzeba naprawić rynny, pomalować z zewnątrz… – zacząłem wyliczać.
– Jak się już zadomowię, znajdę pracę, to do ciebie zadzwonię i umówimy się na jakiś weekend. I wszystko zrobimy – zapewnił.
Uwierzyłem mu, bo dlaczego nie? Był przecież moim rodzonym bratem.
Tadek, niestety, nie dotrzymał słowa
Mijały kolejne tygodnie, a on ani myślał przyjechać w rodzinne strony. Gdy do niego dzwoniłem i pytałem, kiedy wreszcie się zjawi, wił się jak piskorz. Twierdził, że nie ma czasu. W końcu sam pojechałem na wieś. Przez Polskę przeszły wtedy gwałtowne burze i chciałem sprawdzić, czy dachu nie zwiało. Szczęśliwie domek nie ucierpiał. Zadowolony podszedłem do drzwi. Gdy próbowałem je otworzyć, w progu pojawiła się jakaś obca kobieta. Tuż za nią stał potężny wilczur.
– Czego pan tu szuka? Drogi pan pomylił? – burknęła, patrząc na mnie niechętnie.
– Niczego nie pomyliłem. Chcę wejść do swojego domu – wykrztusiłem zaskoczony.
– Swojego? To mój dom. Kupiliśmy go z mężem razem z częścią działki – odparła.
– Od kogo? Od mojego brata, Tadeusza?!
– Może tak, może nie. A panu co do tego?
– A to, że jestem właścicielem połowy domu. I nie przypominam sobie, żebym tę swoją połówkę sprzedawał. A więc?
– Ja tam nic nie wiem. Wszystko było załatwione legalnie, u notariusza. Dom jest mój i męża. I kropka! – nastroszyła się.
– Chyba jednak nie. Mogę wejść i zobaczyć akt notarialny? – chciałem się wśliznąć do sieni, ale baba mnie wypchnęła.
– Niczego nie będę pokazywać! A teraz wynoś się pan natychmiast, bo psem poszczuję! – wrzasnęła, a wilczur groźnie zawarczał, prezentując zębiska, więc się wycofałem.
Nie miałem ochoty wylądować w szpitalu z pogryzieniami na całym ciele. Wróciłem do samochodu i zadzwoniłem do brata.
Nawet nie próbował kręcić
– Tak, sprzedałem dom ze swoją częścią działki – przyznał od razu.
– A dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
– Po co? Dorosły jestem, nie muszę ci się z niczego tłumaczyć!
– Owszem, ale do ciebie należała tylko połówka chałupy! – oburzyłem się.
– Niby tak, ale połówki nikt by nie kupił. Więc sprzedałem cały dom! Musiałem, bardzo potrzebowałem pieniędzy. Moja nowa pani jest… – zaczął tłumaczyć.
– Gówno mnie to obchodzi! Matka podarowała nam dom po połowie. Nie miałeś prawa sprzedawać mojej części! Albo więc raz dwa odkręcisz transakcję, albo…
– Albo co? – przerwał mi. – Nic mi nie zrobisz! Ludzie pieniądze zapłacili, notariusz przyklepał sprzedaż. Wszystko odbyło się tak, jak powinno – warknął i nie czekając, aż odpowiem, rozłączył się.
Dzwoniłem do niego później jeszcze kilka razy, ale nie odbierał. A potem w ogóle wyłączył telefon, bo w słuchawce słyszałem tylko komunikat, że abonent jest niedostępny. Wkurzyłem się na Tadka. Nawet nie wiecie jak! Nie chodziło mi już nawet o pieniądze ze sprzedaży domu. Nieźle radziłem sobie finansowo i spokojnie mógłbym bez nich żyć.
Wkurzyła mnie bezczelność brata
Nie rozumiałem, jak mógł mnie tak perfidnie oszukać, pozbawić majątku po mamie. I jakim cudem notariusz to przyklepał? Przecież w papierach wszystko było dokładnie rozrysowane! Poszedłem więc do prokuratury i zgłosiłem przestępstwo. Opowiedziałem wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, pokazałem dokumenty. Gdy wyszedłem, czułem się bardzo pewnie. Byłem przekonany, że racja jest po mojej stronie. Wkrótce odzyskam swoją własność, a winni dostaną za swoje. Odpowiedź przyszła po kilku tygodniach. Prokuratura zawiadamiała mnie, że odmawia wszczęcia postępowania. Bo nie było przestępstwa. Gdy to przeczytałem, to mnie nagła krew zalała. Jak to nie było, skoro bez mojej wiedzy sprzedano moją własność?!
Próbowałem się tego dowiedzieć, jednak słyszałem tylko, że sprawy nie ma. A jak mi się nie podoba ta decyzja, to zgodnie z pouczeniem, mogę zaskarżyć ją do sądu. Natychmiast to zrobiłem. Za pierwszym razem szanowny sąd stanął po mojej stronie i nakazał wznowić postępowanie, ale gdy prokuratura po raz drugi odmówiła podjęcia działań, podtrzymał jej decyzję. Z bezsilności chciało mi się wyć. Mimo porażki nie zamierzałem się poddawać. Postanowiłem bronić swojej własności. Wziąłem szwagra i kilku kolegów i pojechaliśmy na działkę. Zakasaliśmy rękawy i postawiliśmy płot oddzielający moją ziemię od części brata. Dokładnie tak, jak stało to na mapce geodezyjnej. Nowi lokatorzy przyglądali się naszym działaniom ze względnym spokojem. Coś tam mamrotali, coś tam szeptali między sobą, jednak twardo trzymali się swojej strony. Kłopoty zaczęły się, gdy postanowiłem wejść do domu.
– A ty gdzie?! – facet zagrodził mi drzwi.
– Do siebie. Wejście należy do mojej części – odparłem, starając się zachować spokój.
– Zmiataj stąd, bo psa zaraz puszczę! – zagroziła kobieta.
– To wy stąd zmiatajcie. Ale już! Na swoją połówkę! A jak pies wejdzie na mój teren, to życie straci – nastroszyłem się.
Koledzy i szwagier stanęli za mną murem. Lokatorzy się przestraszyli, czmychnęli do środka i zamknęli drzwi na zamek. Wcale mnie to jednak nie zniechęciło. Wziąłem łom i kilka minut później byłem już u siebie. Kobieta i jej mąż patrzyli na mnie z nienawiścią. Ja się tym jednak nie przejąłem.
– To jest wasze, to jest moje – powiedziałem i narysowałem farbą na podłodze grubą linię. – Za kilka dni postawię ściankę działową. I nie ważcie mi się wchodzić przez drzwi. To moja część – przypomniałem.
Byłem pewien, że to koniec całej historii
Okazało się jednak, że nie. Kilka dni później dostałem wezwanie na policję. Stawiłem się grzecznie, bo, mimo przejść, ciągle jeszcze szanowałem prawo. Na miejscu dowiedziałem się, że jestem oskarżony o włamanie i zniszczenia mienia.
– Przez kogo? – wybałuszyłem oczy.
– Przez właściciela domu przy ulicy… – policjant podał adres mojej działki
– Ale ja jestem właścicielem dokładnie połowy tego domu. Wszedłem tylko do siebie – próbowałem się bronić.
– My prowadzimy czynności wyjaśniające. Resztą zajmie się prokurator – usłyszałem i tym razem prokuratura raźno zabrała się do roboty.
Nawet się ucieszyłem. Byłem przekonany, że sprawa wreszcie zostanie wyjaśniona, że zacznę spać spokojnie. Nic z tego! Okazało się, że winnym jestem tylko ja. Dla prokuratury sprawa była jasna: skoro mój brat notarialnie sprzedał cały dom, to cały dom jest własnością kupujących. A jeśli ja znalazłem się w nim bez ich zgody, to jestem włamywaczem. Gdy to przeczytałem w piśmie, które do mnie przyszło, myślałem, że śnię. Przecież pokazywałem dokumenty, zeznawałem, pisałem wyjaśnienia… I co? Prokuratura nawet nie wzięła tego pod uwagę. Wysmażyła przeciwko mnie akt oskarżenia i skierowała do wydziały karnego sądu rejonowego. A sąd go nie oddalił! Do dziś się zastanawiam dlaczego. Czyżby sędzia aż tak wierzył prokuraturze, a może nie miał ochoty przejrzeć akt? Słowo daję, byłem na granicy wytrzymałości nerwowej. W pewnej chwili chciałem nawet rzucić to wszystko, zapomnieć o tej cholernej połówce domu, olać. Ale szybko odpędziłem tę myśl.
Postanowiłem walczyć do końca
Nie chodziło już o dom, o pieniądze, nawet nie o brata kłamcę. Tu chodziło o moje dobre imię i karierę zawodową. Z wyrokiem na karku natychmiast zostałbym zwolniony z pracy! Nie czekając więc na to, aż stanę przed obliczem sędziego z wydziału karnego, złożyłem w sądzie cywilnym pozew o zabezpieczenie powództwa, czyli mówiąc po ludzku – chciałem wiedzieć czarno na białym, co i do kogo w spornym domu należy. W duchu modliłem się tylko o to, żeby ten sędzia okazał się bardziej chętny do pracy niż jego koleżanka z wydziału karnego. Moje modlitwy zostały wysłuchane. Sąd podszedł do sprawy, tak jak powinien: ze starannością i pieczołowitością. Przeanalizował wszystkie dokumenty, pooglądał mapki, przesłuchał małżeństwo, które kupiło dom, notariusza. Ten ostatni przyznał, że mapek nie widział, że wystarczyło mu oświadczenie mojego brata, że jest właścicielem całego domu. Nowi lokatorzy też się niechcący wygadali. Przyznali, że wiedzieli o tym, że część domu należy do mnie, ale brat ich zapewniał, że to ze mną załatwi.
Gdy tego słuchałem, to aż zaciskałem pięści. Przecież przede mną udawali, że nie mieli o niczym pojęcia, twierdzili, że to oni są pokrzywdzeni. I oskarżyli mnie o włamanie! Gdyby nie to, że byliśmy na sali sądowej, to chyba bym im obojgu porządnie przyłożył! Krętacze! Sprawa w sądzie cywilnym zakończyła się po mojej myśli. Sędzia orzekł, że pół domu należy do mnie i nakazał wycofać się lokatorom z mojej części. Próbowali protestować, lecz wyrok był nieodwołalny i niepodważalny. Byłem wniebowzięty. Myślałem, że to już wreszcie koniec mojej mordęgi. I znowu się pomyliłem. Prokuratura ani myślała rezygnować z aktu oskarżenia, a sędzia w wydziale karnym wgłębiać się w nowe dokumenty. Sprawa przeciwko mnie o włamanie toczyła się w najlepsze. Dostałem wezwanie na rozprawę. Dopiero gdy mój adwokat napisał we wniosku, że zgodnie z wyrokiem sądu cywilnego jestem oskarżony o włamanie do własnego domu i zniszczenie własnego mienia, postępowanie zostało umorzone. Odetchnąłem z ulgą. Moja kariera zawodowa została uratowana. Od tamtej pory minęło już kilka lat. A ja ciągle wspominam tamtą sprawę. Najbardziej boli mnie to, że żaden z urzędników, którzy zawinili, nie został ukarany. Prokurator nadal prowadzi sprawy i sporządza akty oskarżenia, sędzia z wydziału karnego orzeka, notariusz w najlepsze urzęduje w swojej kancelarii. Nikt też nie ścigał mojego brata ani nie postawił zarzutów małżeństwu, które kupiło dom. Znajomi radzili mi, żebym walczył o odszkodowanie, ale machnąłem ręką. Uznałem, że lepiej trzymać się z daleka od wymiaru sprawiedliwości i od prawa. Bo można sobie tylko krzywdę zrobić.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”