Nigdy nie korzystaliśmy z mężem z pomocy opieki społecznej. Choć oboje mieliśmy bardzo niskie emerytury, uważaliśmy, że musimy sobie radzić sami. I jakimś cudem sobie radziliśmy. Kiedy jednak Rysiek zmarł, szybko zrozumiałam, że choćbym stawała na rzęsach, to się nie utrzymam z jednego świadczenia. No bo na co wystarcza niecałe 1300 złotych? Zapłacisz czynsz do spółdzielni, prąd, wodę, gaz, telefon i po pieniądzach. A co tu jeść, za co kupić proszek i mydło, lekarstwa? Mam co prawda dwoje dorosłych dzieci, ale one też ledwie wiążą koniec z końcem.
Nie mogą mnie wspierać
– Złóż w opiece społecznej wniosek o dodatek mieszkaniowy. Jak gmina dopłaci ci trochę do czynszu, to zawsze parę groszy więcej zostanie ci w kieszeni – poradziła mi sąsiadka, gdy zwierzyłam się jej ze swoich kłopotów finansowych.
– A dopłaci? – miałam wątpliwości.
– Dopłaci, dopłaci… Młodym i silnym dopłacają, to dlaczego tobie mają odmówić. Masz już swoje lata, jesteś sama i schorowana. Pomoc ci się należy – przekonywała.
Nie pobiegłam od razu do opieki. Trochę mi było wstyd starać się o jałmużnę. Jak wspomniałam na początku, nigdy nie korzystaliśmy z mężem z żadnej pomocy. Ale kiedy człowiek ma nóż na gardle, to musi schować dumę do kieszeni… Po kilku dniach wahania wypełniłam odpowiednie druki, zdobyłam wszystkie wymagane dokumenty i złożyłam je w opiece. Pani przyjęła wniosek z uśmiechem, więc byłam pewna, że odpowiedź będzie pozytywna. Oczami wyobraźni już widziałam, jak w kieszeni zostaje mi sto złotych, a może nawet dwieście? Dla wielu to pewnie grosze, ale dla mnie majątek! Odpowiedź przyszła pocztą, po dwóch tygodniach. Przeczytałam pismo i omal się nie popłakałam. Odmowa! Powód? Nie spełniam warunków do przyznania dodatku mieszkaniowego! W pierwszej chwili chciałam wrzucić list do kosza i zapomnieć o całej sprawie, ale potem zmieniłam zdanie. Pomyślałam, że jak nie dowiem się, jakich to warunków nie spełniam, to nie będę mogła spokojnie zasnąć. Zebrałam się więc w sobie i poszłam do opieki. Urzędniczka, trzeba przyznać, była bardzo uprzejma. Gdy usłyszała, z czym przychodzę, zajrzała do moich papierów.
– Wszystko jasne. Ma pani za duże mieszkanie – powiedziała.
– Jak to za duże? Dwa pokoje z kuchnią, 46 i pół metra. Jak jeszcze dzieci mieszkały, to ledwie się mieściliśmy. Dwóch biurek do nauki nie było gdzie dla nich wstawić – zdziwiłam się.
– No tak, ale teraz jest pani sama. A norma dla jednej osoby to 35 metrów kwadratowych.
– I nie może być przekroczona?
– Może, choć to wpływa niekorzystnie na wysokość dodatku. Jest po prostu niższy.
– Dla mnie liczy się każdy grosz…
– Sęk w tym, że przekroczenie normy nie może być większe niż trzydzieści procent. A to oznacza, że mieszkanie osoby samotnej starającej się o dodatek może mieć najwyżej 45 i pół metra kwadratowego.
– Ale moje jest tylko o metr większe!
– Nie tylko, ale aż. Przykro mi, ale przepis to przepis. Trzeba było składać wniosek, jak mąż jeszcze żył. Dla dwóch osób norma jest większa, więc dostalibyście dodatek bez problemu. A teraz nic nie mogę zrobić. Przykro mi…
– To co ja mam teraz począć? Przecież nie będę się przeprowadzać na starość. Zresztą nawet nie mogę sprzedać tego mieszkania, bo to nie moje, tylko spółdzielcze.
– Nie wiem… Może niech pani wynajmie mniejszy pokój jakiejś miłej osobie? Mnóstwo emerytów tak robi. Będzie pani raźniej i parę złotych do kieszeni wpadnie – poradziła mi.
Z urzędu wyszłam rozżalona. Było mi przykro, że przez głupi jeden metr kwadratowy ponad normę nie dostanę pomocy. Po powrocie do domu opowiedziałam o wszystkim sąsiadce.
Bardzo się zmartwiła
– I co ty teraz, biedaczko, zrobisz? – spojrzała na mnie współczującym wzrokiem.
– Chyba to, co poradziła mi ta urzędniczka. Dam ogłoszenie, że chcę wynająć pokój – westchnęłam.
Co prawda nie miałam ochoty przyjmować pod swój dach kogoś obcego, ale innego wyjścia nie widziałam. Na ogłoszenie odpowiedziało kilka kobiet. Wśród nich Milena. Od razu zdobyła moje serce. Była taka grzeczna, spokojna, skromnie ubrana. I zachwycona pokojem, który jej zaproponowałam. Inne chętne marudziły, kręciły nosami, że 450 złotych to za drogo. A ona od razu zgodziła się na cenę. Wyznała, że przyjechała do miasta, by znaleźć pracę i pomóc finansowo schorowanym rodzicom mieszkającym na wsi. Chyba tym ostatecznie mnie ujęła. W dzisiejszych czasach dzieci często zapominają o matce i ojcu. A ona mówiła o nich tak ciepło, z taką troską. Kiedy więc uprzedziła, że nie może mi zapłacić za pokój z góry, tylko dopiero pod koniec miesiąca, jak dostanie pierwszą pensję, machnęłam ręką. Pomyślałam, że jakoś ten miesiąc jeszcze przebieduję. Warto było się poświęcić, by mieć miłą lokatorkę.
Nie zawiodłam się na Milenie. Okazała się nie tylko miła, ale jeszcze uczynna. Po powrocie z pracy zawsze do mnie pukała i pytała, czy mi czegoś nie trzeba. Dużo też rozmawiałyśmy. Wieczorami zapraszałam ją do swojego pokoju na herbatkę i ciasto. Przychodziła bardzo chętnie. Oglądała ze mną zdjęcia, słuchała opowieści o dawnych czasach. I wcale nie wyglądała na znudzoną. Byłam zachwycona. Gdybym wtedy spotkała na ulicy tę urzędniczkę z opieki, to bym ją chyba ucałowała za to, że podsunęła mi tak świetny pomysł na podreperowanie budżetu. Czułam się, jakbym wygrała los na loterii. Nadszedł koniec miesiąca. Przed wyjściem do pracy Milena obiecała, że po południu dostanę pieniądze za wynajem pokoju.
– To dobrze, kochanie, to dobrze. Dziś mam umówioną wizytę u lekarza, więc spodziewam się dużych wydatków. Masz chorych rodziców, więc pewnie wiesz, że leki kosztują majątek – westchnęłam.
– Tak, człowiek stoi przy okienku w aptece i płacze. A o której ma pani tego lekarza?
– Teoretycznie w południe. A praktycznie pewnie co najmniej godzinę później. Lekarze się spóźniają, wizyty przedłużają…
– No nic, mam nadzieję, że jednak nie będzie pani tak długo czekać. Do zobaczenia po popołudniu. Pojawię się od razu po pracy – uśmiechnęła się i wyszła.
Do głowy mi wtedy nawet nie przyszło, że widzę ją po raz ostatni.
Nie od razu zorientowałam się, że Milena zniknęła
Nie miałam zwyczaju zaglądać do pokoju, który wynajmowała, a w moim i w kuchni na pierwszy rzut oka wszystko stało na swoim miejscu. Zresztą, prawdę mówiąc, nawet się specjalnie nie rozglądałam. Ufałam swojej lokatorce. Uważałam ją za uczciwą, miłą osobę. Kiedy więc nadszedł wieczór, a jej ciągle nie było, pomyślałam, że spotkało ją jakieś nieszczęście. Dopiero po dziesiątej zdecydowałam się wejść do pokoju, który wynajmowała. Stanęłam w progu i zamarłam. Był pusty. Tknięta złym przeczuciem pobiegłam do siebie i zajrzałam do szuflady, w której trzymałam pamiątkową biżuterię. Pierścionek zaręczynowy, obrączkę męża, bransoletkę, łańcuszek, kolczyki, które mój Rysiek kupił mi z okazji naszego srebrnego wesela. Nie były może bardzo cenne, ale miały dla mnie olbrzymią wartość sentymentalną. A teraz z przerażeniem odkryłam, że zniknęły… Dotarło do mnie, że moja przemiła i uczynna lokatorka była sprytną oszustką i złodziejką. Nie dość, że pomieszkała sobie u mnie za darmo przez miesiąc, to jeszcze mnie okradła…
Ta myśl tak mnie dobiła, że rozpłakałam się jak dziecko. Zgłosiłam kradzież na policji. Nie powiem, przyjechali. Zebrali jakieś ślady, spisali moje zeznania. Ale z ich min wynikało, że szanse na złapanie Mileny są niewielkie. Głównie dlatego, że nie potrafiłam powiedzieć o niej nic konkretnego. Dopiero w trakcie składania zeznań zorientowałam się, że nie wiem, gdzie pracuje, skąd pochodzi, nie pamiętam, jak ma na nazwisko.
– Nie spisała pani danych z dowodu? Albo z prawa jazdy? – dopytywał się jeden z policjantów.
– Nie… Pokazała mi dokument, chciała, żebym wszystko zapisała, ale uznałam, że to niepotrzebne – przyznałam.
– To proszę mi obiecać, że jak następnym razem będzie pani wynajmować pokój, to zachowa się pani bardziej rozsądnie. Naciągaczy dziś nie brakuje. Trzeba uważać – powiedział.
Od tamtej pory minął prawie miesiąc. Mieszkam sama, bo po aferze z Mileną już nie wpuszczę do mieszkania nikogo obcego. Wolę już klepać biedę, niż po raz drugi skorzystać z rady urzędniczki opieki społecznej. Gdyby nie ona, nie spotkałoby mnie to wszystko. I wszystko przez ten przeklęty metr kwadratowy mieszkania za dużo…
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”