„Bliscy gratulowali mężowi nowego dziecka, a mi kazali wziąć się w garść. Zapomnieli, że ten potwór zrujnował mi życie”

Samotna kobieta fot. Adobe Stock, ximich_natali
„Nikt mi już nie współczuł, wszyscy oczekiwali, że po prostu zacznę żyć na nowo. Byłam więc sama z poczuciem straty, rozwalonym życiem i łzami, które czułam pod powiekami każdego dnia, kiedy kładłam się do łóżka”.
/ 26.01.2022 07:41
Samotna kobieta fot. Adobe Stock, ximich_natali

Nowe mieszkanie miało oznaczać nowe życie. Po rozwodzie czułam, jakby wszystko się skończyło, jakbym w wieku czterdziestu siedmiu lat miała przed sobą już wyłącznie samotne wieczory.

– Musisz mimo wszystko żyć dalej – powtarzała mama, siostry i znajomi.

Syn nic nie mówił. Miał prawie trzydzieści lat, bo urodziłam go jako osiemnastolatka. Nie akceptował ojczyma i wieść o naszym rozwodzie przyjął z komentarzem „no, nareszcie!”.

Chyba nie uważał, żeby należało mi się współczucie z powodu tego, że mój mąż po dwudziestu dwóch latach oznajmił mnie i wszystkim naszym bliskim, że się zakochał, jego ukochana oczekuje dziecka, więc on kończy małżeństwo, „które i tak powinno było się skończyć dawno temu”.

Zabawne, że ja tak nie uważałam. Ani, że nasz związek był kiepski, ani, że należy go kończyć. Walczyłam o Adama, płakałam, poniżałam się przed nim, nie akceptowałam tego, że on już mnie nie kochał. W końcu i tak przegrałam… Dlatego sprzedałam mieszkanie w bloku i kupiłam poddasze w starej kamienicy.

– Czy strop wytrzyma postawienie tutaj pianina? – zapytałam tylko pośredniczkę.

– Proszę pani, może ściany tutaj są cienkie, bo komuniści podzielili mieszkania, dlatego mieszkanie nie jest za ciche, ale podłogi i sufity to przedwojenna robota. Wytrzymają!

Dawno temu byłam w szkole muzycznej drugiego stopnia, ale potem zaszłam w ciążę i jej nie skończyłam. Przy dziecku, a potem mężu i dziecku nie było czasu grać. Uznałam jednak, że skoro moje dawne życie się skończyło, to, żeby choć trochę odnaleźć siebie, muszę wrócić do tego, co kochałam kiedyś…

Nim jednak usiadłam po raz pierwszy po latach do klawiatury, usłyszałam dźwięki fortepianu zza ściany. Wiedziałam, że stuczterdziestometrowe poddasze kamienicy jest podzielone na dwa mieszkania, ale nie miałam pojęcia, kto dzielił ze mną najwyższy poziom budynku.

Muzyka była bardzo wyraźna, zupełnie jakby ściany zrobiono z papieru. Ktoś kilka metrów ode mnie grał „Sonatę księżycową”. Muzyka ustała po jakiejś godzinie. Było niedzielne popołudnie, a ja miałam wrażenie, że właśnie wróciłam z koncertu.

To nie było brzdąkanie nowicjusza, a koncert

W ciągu tygodnia zapomniałam o muzykującym sąsiedzie czy też sąsiadce, zapomniałam też o własnych planach muzycznych. Musiałam wszystko poukładać w szafach, skręcić nowe biurko i komodę, a do tego opracować nową trasę do pracy, która – jak się okazało – trwała teraz półtorej godziny i wiązała się z dwiema przesiadkami.

Kiedy w niedzielę o piętnastej położyłam się na drzemkę, obudziły mnie dźwięki muzyki. Tym razem sąsiad (sąsiadka?) grał klasyczne utwory Mozarta, ale zakończył recital piosenką zespołu Queen „We Are the Champions”.

Wzruszyłam się, bo uwielbiałam kiedyś grać ten utwór. Podobnie jak inne ballady rockowe. Byłam pewna, że moje palce wciąż pamiętają, jak uderzać w klawisze, by zagrać kawałki Nirvany, U2 czy mój ukochany „Wind of Change” Scorpionsów.

W tygodniu jednak zapomniałam o balladach rockowych i planach powrotu do gry na pianinie. Mój były mąż nie pominął nikogo z naszych wspólnych znajomych, a nawet członków mojej własnej rodziny (dzięki, siostra!) w podziękowaniach za gratulacje z okazji narodzin córki.

Tak, wszyscy mu gratulowali, że został tatusiem, i zachowywali się tak, jakbym ja nigdy nie istniała w jego życiu. Czułam się z tego powodu okropnie nieszczęśliwa.

Nikt mi już nie współczuł, wszyscy oczekiwali, że po prostu „wezmę się w garść” i zacznę żyć na nowo jak Adam, który tryskał szczęściem i dumą. Miałam wrażenie, że nikt z dawnego otoczenia nie ma ochoty na kontakty ze mną, bym nie zaraziła ich swoim przygnębieniem, smutkiem i poczuciem krzywdy.

Byłam więc sama z poczuciem straty, rozwalonym życiem i łzami, które czułam pod powiekami każdego dnia, kiedy kładłam się do łóżka.

Jedynymi jaśniejszymi momentami w ciągu tygodnia były niedzielne koncerty zza ściany. Ktoś, kto tam mieszkał, nie grał w ciągu tygodnia, ale zawsze o piętnastej w niedzielę rozpoczynał godzinne muzykowanie.

Najciekawsze było to, że nigdy nie spotkałam tej osoby. Mieszkania na poddaszu miały wyjścia na dwie różne klatki schodowe, więc z nikim nie mijałam się, wdrapując się na moje piętro. Kiedy opowiedziałam o tajemniczym pianiście czy też pianistce zza ściany w pracy, któraś z koleżanek zaproponowała:

– Może po prostu zapukaj do tych drzwi i się przedstaw?

Zrobiłam tak, ale poniosłam porażkę. Chociaż wiedziałam, że ten ktoś jest w domu, bo zza ściany słyszałam odgłosy krzątaniny, drzwi pozostały zamknięte. Mój tajemniczy sąsiad najwyraźniej nie był zbyt towarzyski. Wpadłam jednak na inny pomysł. Następnego dnia napisałam parę słów na kartce i wsunęłam ją pod drzwi mieszkania obok.

Napisałam:

„Dzień dobry. Mam na imię Ilona i mieszkam za ścianą. Uwielbiam Pana/Pani niedzielne koncerty fortepianowe. Sama też kiedyś grałam, ale to było dawno temu. Dziękuję szczególnie za ballady rockowe. Serdecznie pozdrawiam. Ilona, fanka zespołu Scorpions”.

Nie spodziewałam się odpowiedzi, a już na pewno nie takiej, jaka nadeszła. To było tego samego wieczoru, w środę, jakąś godzinę po powrocie do mieszkania usłyszałam dźwięki piosenki, której nie słyszałam od lat. „Still Loving You” Scorpionsów.

– To dla mnie? – wyszeptałam, czując, że zaraz się rozkleję. – Grasz specjalnie dla mnie?

Kiedy ballada ucichła, niemal mimowolnie otworzyłam klapę pianina. Było lekko rozstrojone, ale zignorowałam to. Miałam pod ręką nuty innych ballad. Wybrałam coś z repertuaru zespołu Aerosmith i uderzyłam w klawisze… Nawet nie wiem, kiedy skończyłam grać.

Wiem tylko, że moje palce naprawdę pamiętały, jak to się robi, i że kiedy grałam, nie myślałam o byłym mężu, jego nowej miłości i ślicznej córeczce ani o swojej samotności i żalu do losu. Po prostu płynęłam razem z dźwiękami.

Skończyłam i na moment zapadła cisza. Ale chwilę potem… zza ściany popłynęły dźwięki innego klasycznego utworu rockowego.

– Teraz ja? – zapytałam retorycznie, kiedy instrument zza ściany zamilkł.

A potem zagrałam kolejną piosenkę. Graliśmy do dwudziestej drugiej, kiedy to w kamienicy zapada cisza nocna. Następnego dnia postanowiłam nie odpuścić. Weszłam drugą klatką na górę i nacisnęłam dzwonek.

– Dzień dobry, to ja, Ilona! – krzyknęłam, kiedy nikt nie otwierał. – Wczoraj razem graliśmy. Chciałabym się przedstawić i…

Sama nie wiedziałam, czego chciałam

Chyba tylko tego, żeby kolejna osoba mnie nie odrzucała, nie unikała. Co było ze mną nie tak, że nikt nie chciał się ze mną zadawać? – pomyślałam i nagle, zupełnie nieoczekiwanie, zaczęłam płakać.
Byłam już przy schodach, kiedy drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Stał za nimi łysy jak kolano staruszek w brązowej marynarce i kapciach. Przez łzy widziałam, że patrzy na mnie ze współczuciem i ciepłem w oczach.

– Proszę, niech pani wejdzie – powiedział łagodnie i tak zrobiłam.

Pan Henryk pochodził z Kresów i miał osiemdziesiąt pięć lat. Pół roku przed moją przeprowadzką do kamienicy covid zabrał mu żonę. Byli małżeństwem przez sześćdziesiąt dwa lata.

– Grałem dla niej zawsze w niedzielę o trzeciej – opowiedział mi. – Od kiedy się poznaliśmy. Wolała klasykę niż ballady rockowe. Ale ja je lubiłem, więc czasami jej grałem. Wie pani… od kiedy Oleńka nie wróciła ze szpitala, ja nie wyszedłem z domu ani razu. Wnuki przywożą mi jedzenie, chcą dotrzymywać towarzystwa, ale ja nie chcę z nikim rozmawiać ani nigdzie chodzić. No bo po co…

Nie wiem, co ten człowiek miał w sobie, ale rozkleiłam się przy nim kompletnie. Opowiedziałam mu, co mnie spotkało i że też uważam, że nie ma już dla mnie życia. Płakałam, a on podawał mi chusteczki, herbatę jaśminową i babeczki, które upiekła mu wnuczka.

Rany! Kiedy ja ostatnio wspominałam byłego?

Po dwóch godzinach wreszcie się wyciszyłam, a pan Henryk zaprosił mnie do pianina, na którym przez wiele lat uczył grać studentów. Martwiłam się, że nie dam sobie rady i przy starym profesorze wypadnę okropnie.

– To było wspaniałe, moja droga – powiedział jednak, kiedy skończyliśmy duet. – Miło by było to kiedyś powtórzyć.

Od tamtego dnia grywaliśmy razem regularnie, chociaż nie zawsze na cztery ręce. Czasami rozpoczynałam jakiś utwór, a po chwili słyszałam, jak pan Henryk zaczyna mi akompaniować zza ściany. Bywało też tak, że on zaczynał i czekał, aż przyłączę się do gry ze swojego mieszkania. Oczywiście nadal go odwiedzam, namówiłam go nawet na spacer po parku.

– Dzięki tobie, Ilonko, znowu chce mi się z kimś rozmawiać – powiedział ostatnio. – A tobie jak idzie z tym całym zaczynaniem na nowo i zmianami w życiu?

Do tego momentu nie myślałam o tym, ale nagle zdałam sobie sprawę, że… idzie mi całkiem nieźle! Prawie zapomniałam o byłym mężu, wróciłam do grania i przyjęłam dwa zaproszenia na kawę od nowych znajomych.

Czuję, że moje życie nadal trwa i że jeszcze daleko mi do karmienia się wyłącznie wspomnieniami. A kiedy wieczorami czuję się samotna, siadam do pianina i gram, wiedząc, że za ścianą słucha mnie mój uroczy starszy sąsiad. Albo ja słucham jego, kiedy gra dla mnie „Wind of Change”. To w końcu oznacza „Wiatr zmiany”. I wiem, że ta zmiana jest mi pisana! 

Czytaj także:
„Na moment przed ślubem dopadły mnie wątpliwości. Były słuszne. Prawie wyszłam za damskiego boksera i psychopatę”
„Odbiłam siostrze męża, bo nie zasługiwała na niego. Ciągle go poniżała i krytykowała, to ja dałam mu prawdziwe ciepło”
„Syn zostawił ciężarną dziewczynę dla jakiejś wywłoki. Nawet nie raczył poinformować nas, że zostaniemy dziadkami”

Redakcja poleca

REKLAMA