Kiedy umarł mój mąż, ja umarłam wraz z nim. Bez niego byłam nikim, nie miałam po co żyć, nie miałam nawet własnego imienia. Dla wszystkich byłam doktorową, nikt już nie pamiętał, że mam na imię Stanisława. Mój ukochany mąż leżał pogrzebany w ziemi, a ja bałam się wyjść z domu.
„Jak sobie poradzę bez niego?” – myślałam. „Kto o mnie zadba? Przecież ja nic nie umiem”.
Wiem, że to nierozsądne, ale wtedy, zamknięta w czterech ścianach, gdy nie miałam do kogo się odezwać, obawiałam się, że zniknę, że przestanę istnieć. A może tak byłoby lepiej…
Ugotowałam obiad, posprzątałam, tylko to umiałam
Okazało się, że w koszu na pranie są jeszcze koszule męża, a więc wyprałam je, wyprasowałam i starannie odwiesiłam do szafy. Nie potrafiłam uprzątnąć jego rzeczy, zapakować w karton i zanieść na strych, albo oddać biednym. Nie mogłam tak po prostu skreślić go z życia. W końcu musiałam iść do sklepu, nie było już nic, co mogłabym zjeść.
– Dzień dobry, pani Ma… – zawołała wesoło sprzedawczyni, a potem się zacięła. – Ee, to znaczy… ehm, dzień dobry.
Najwyraźniej uznała, że nie może zwracać się do mnie imieniem zmarłego męża, a nie miała pojęcia, jak brzmi moje. Nie pamiętam już, od kiedy ludzie zaczęli utożsamiać mnie z Maciejem, zupełnie tak, jakbym nie była osobną istotą. Speszona kasjerka więcej się nie odezwała. Zrobiłam zakupy i powlokłam się do domu. Pomyślałam, żeby zrobić coś innego na obiad, ale nie potrafiłam włączyć komputera, żeby poszukać nowych przepisów. Bez Macieja byłam bezradna, jak dziecko. Nie umiałam wymienić żarówki, nie wiedziałam, jak naprawić cieknący kran, nie miałam pojęcia, co robić, jak wysadzi korki. Dobrze, że potrafiłam napalić w piecu, bo nie wiem, jakbym przeżyła zimę. Kilka miesięcy po śmierci męża nagle zabrakło prądu. Spanikowałam.
– Co robić? – pytałam nerwowo samą siebie.
Drżącymi rękoma odnalazłam zapałki i świeczki, a potem zaczęłam szukać korków. Znalazłam je, ale wyglądały normalnie. Wyjrzałam przez okno, w innych domach we wsi paliło się światło. Tamten wieczór przesiedziałam przy świecach, a następnego dnia zadzwoniłam do elektrowni.
Okazało się, że nie zapłaciłam rachunku za prąd
– Ale skąd mogłam wiedzieć? – tłumaczyłam się. – Mój mąż zawsze opłacał rachunki.
Tylu rzeczy musiałam się nauczyć i to w przyspieszonym tempie. Podejrzewam, że gdybym tylko poprosiła, ludzie ze wsi pomogliby mi, jednak ja nie potrafiłam się na to zdobyć. Nie chciałam, żeby inni widzieli, jaka jestem bezradna. Pewnego słonecznego popołudnia wybrałam się na spacer do lasu. Zamyślona szłam przed siebie, aż nagle usłyszałam żałosny pisk. Z początku przestraszyłam się, nie wiedziałam, co to, a potem moje stopy same powiodły mnie w stronę tego skomlenia. Wkrótce moim oczom ukazał się okropny widok. Zobaczyłam małego psiaka przywiązanego do drzewa. W oczach miał rozpacz i strach. Nawet się nie zastanawiałam, czy ma wściekliznę, czy jest niebezpieczny, od razu do niego przypadłam i zaczęłam go odwiązywać.
– No już, dobrze, pomogę ci – szeptałam kojąco.
Psiak był bardzo wychudzony, wręcz omdlewał w moich rękach.
– Zabiorę cię do domu, nakarmię – obiecywałam.
Pies prawie nic nie ważył, niosłam go na rękach przez całą drogę do domu. Kiedy dotarłam na miejsce, rozłożyłam na ziemi koc i położyłam na nim psiaka, dałam mu wody i od razu zadzwoniłam po weterynarza. Godzinę później w moim domu pojawiła się młodziutka pani doktor. Wyjaśniłam jej wszystko, a ona zbadała zwierzę.
– Jest wycieńczony, ale nic mu nie będzie – powiedziała.
– Nie rozumiem, kto mógł zrobić coś tak strasznego? – denerwowałam się.
– Ludzie są okrutni – westchnęła. – Rozumiem, że chce się pani nim zająć?
– Ja… ja nie wiem – zająknęłam się. – Nigdy nie miałam psa, a to duża odpowiedzialność i obowiązek.
– Na pewno sobie pani poradzi – pocieszyła mnie. – Proszę pilnować, żeby nie zabrakło mu wody, może pani ugotować dla niego taką papkę mięsno-warzywną i podawać mu ją często, ale w małych ilościach. A za kilka dni niech się pani do mnie zgłosi, zajmiemy się szczepieniami.
Zostałam sama z nowym towarzyszem
– I co ja mam z tobą zrobić? – zapytałam.
Psiak pisnął cicho i popatrzył na mnie z uwielbieniem.
– Może najpierw damy ci imię? Co powiesz na Szczęściarz, co? Oklepane, ale pasuje.
Przez cały dzień doglądałam mojego pacjenta, a wieczorem usiadłam tuż obok niego z książką i bezwiednie gładziłam go ręką po miękkim futerku. Wiedziałam, że od tej chwili moje życie się zmieni, nie przypuszczałam tylko, jak bardzo. Szczęściarz popiskiwał w nocy, więc zabrałam go do łóżka i spałam z nim. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie czułam się samotna. Kolejnego dnia mój podopieczny odzyskał siły i zaczął chodzić za mną po całym domu. Często go karmiłam, wyprowadzałam na dwór... Nagle moje szare dni wypełniły się obowiązkami. Zabrakło mi czasu na wspominanie zmarłego męża, użalanie się nad sobą. Szczęściarz zdrowiał w oczach. Zabrałam go do weterynarza.
– Jak się czuje? – spytała pani doktor.
– Dużo je i biega – odparłam. – Wygląda na zadowolonego.
– Oj tak, na pewno jest szczęśliwy – kobieta pokiwała głową. – Miał szczęście, że trafił na panią.
Pani doktor zaszczepiła Szczęściarza, umówiłyśmy się na kolejną wizytę, a gdy wychodziłam, dała mi do ręki książkę o wychowywaniu psa.
– Szczęściarz jest młody – powiedziała. – Przyda mu się trochę dyscypliny.
Tak zaczęła się nasza wspaniała przygoda. Po kilka godzin dziennie ćwiczyłam ze Szczęściarzem – aportowanie, chodzenie przy nodze, przybieganie do mnie na zawołanie. Muszę przyznać, że szło nam całkiem nieźle. Szczęściarz okazał się bardzo mądry i wszystko chwytał w mig. Książkę o tresurze przeczytałam w dwa dni i po wielu próbach udało mi się uruchomić komputer oraz internet, żeby poszukać dalszych wskazówek, jak go szkolić.
Robiłam to z radością
Ale najważniejsze, że już nie byłam sama. Szczęściarz stał się moim przyjacielem, powiernikiem. Za każdym razem, gdy było mi smutno, przychodził do mnie, a ja gładziłam go po miękkiej sierści i od razu przechodziła mi ochota na płacz. Chodziliśmy razem wszędzie – do sklepu, na pocztę, do lasu. Dwa lata później wracaliśmy właśnie ze spaceru, gdy Szczęściarz zauważył coś w rowie przy drodze. Myślałam najpierw, że to jakieś martwe zwierzę, więc przywołałam psa, ale przechodząc obok, usłyszałam ciche miauczenie. Na poboczu leżał kot. Najwyraźniej potrącił go samochód. Od razu wiedziałam, co robić. Wzięłam telefon i zadzwoniłam do pani weterynarz. Kochała zwierzęta, miałam nadzieję, że przyjedzie. Nie myliłam się. Zjawiła się po dziesięciu minutach. Razem zapakowałyśmy kota do jej samochodu i wraz ze Szczęściarzem pojechałyśmy do kliniki. Kot okazał się kotką, i w dodatku poważnie poturbowaną, miała połamane kości. Pani doktor operowała ją przez dwie godziny.
– I co z nią teraz będzie? – zapytałam po wszystkim.
– Poszukam jej domu – odparła. – A jak nie znajdę, pójdzie do schroniska.
Wręczyłam jej pieniądze za operację, choć nie chciała ich przyjąć. Jednak to ja ją wezwałam i uznałam, że muszę zapłacić.
– Ta kotka pójdzie do schroniska – powiedziałam do Szczęściarza wieczorem. – A może… może chciałbyś towarzystwo?
Następnego dnia zadzwoniłam do pani weterynarz i powiedziałam jej, że zabiorę kotkę do siebie. Kiedy tylko w miarę wyzdrowiała, pani doktor przywiozła ją do mnie.
– Bardzo dziękuję, że zechciała pani się nią zaopiekować – powiedziała. – Nie ma na świecie wielu ludzi z tak dobrym sercem, jak pani.
– Ach, gdzie tam – machnęłam ręką. – To przecież nic takiego.
Kotkę nazwałam Pesia. Zaprzyjaźniła się ze Szczęściarzem i już kilka dni później razem biegali w zabawie po mieszkaniu. A kiedy się zmęczyli, położyli się przytuleni do siebie na łóżku psa. Taki widok był wart niemal wszystkiego. Kiedy żył jeszcze Maciej, to on dbał o wszystko, a ja tylko sprzątałam, gotowałam i dbałam o niego. Myślałam, że nie będę w stanie żyć bez męża. Jednak w ciągu tych kilku lat od jego śmierci wiele się zmieniło. Przede wszystkim zmieniłam się ja. Zaczęłam radzić sobie z życiem. Przynajmniej nie jestem już cieniem męża.
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”