Mamo, zobacz, co przyniosłam! – powiedziałam i położyłam na stole pięknego, świeżego ananasa.
Odkąd sięgnę pamięcią, mama uwielbiała ananasy. Dokładnie takie, jak ten, to znaczy w całości i dobrego gatunku. Lubiła je, odkąd stały się dostępne, ale za komuny przepadała za puszkowymi. Innych nie było. Zresztą, upodobanie do tych owoców odziedziczyłam po niej.
Ale teraz spojrzała obojętnie na podarunek, skinęła głową.
– Dziękuję, córeczko, nie trzeba było. Po co starej matce takie zbytki.
– Jakie zbytki? – zaprotestowałam, nieco poirytowana, ale zaraz się opanowałam. – Zapominasz, że to już nie te czasy, kiedy ananasy kosztowały małą fortunę. Teraz to parę złotych.
Nie odpowiedziała
Siedziała przy stole w kuchni z rękami złożonymi na kolanach, jakaś taka sztywna, jakby nieobecna. Westchnęłam w duchu i zaczęłam kroić owoc. Po chwili pomieszczenie wypełnił wspaniały zapach, po palcach spłynął mi ulubiony sok. Postawiłam przed mamą talerzyk, pełen pokrojonego
w kostkę owocu.
Patrzyła na niego przez kilkanaście sekund, zanim włożyła kawałek ananasa do ust i zaczęła go żuć, ale bez entuzjazmu, bez tego wyrazu błogości na twarzy, jaki jeszcze jakiś czas temu mogłabym zobaczyć. Zupełnie jakby jadła coś jałowego, nie dla smaku, ale przez rozsądek. A przecież chciałam jej zrobić przyjemność.
– Nie smakuje ci? – spytałam ostrożnie.
– Dziecko – westchnęła ciężko. – Mnie już wszystko przestało smakować. Nie tylko moje ukochane ananasy. Mnie już nie smakuje samo życie…
Poczułam, jak serce mi pęka i rozpada się na małe kawałeczki. Nie mogłam się powstrzymać od łez. Było mi jej żal. Pochyliłam się, przytuliłam mamę, a ona gładziła mnie po plecach, ale też jakby tylko mechanicznie, bez tego uczucia, co dawniej.
Doskonale wiedziałam, o co jej chodzi i dlaczego jest taka smutna, taka depresyjna. Myślałam jednak, że z czasem to trochę przeminie. Nic z tego.
Byli małżeństwem prawie czterdzieści lat
Szczęśliwym małżeństwem, o ile mogę to ocenić z własnej perspektywy. Owszem, czasem się kłócili, czasem mieli ciche dni, ale ja jako dziecko niezbyt to odczuwałam, a poza tym, godzili się zawsze bardzo szybko.
Ale pewnego ranka, ponad rok temu, taty zabrakło. Nagle. Drogowy wariat zdmuchnął go z przejścia dla pieszych. I określenie „zdmuchnął” nie jest kolokwializmem, ale raczej doskonale oddaje przebieg zajścia.
Według zeznań świadków, które potwierdza zapis miejskiego monitoringu, tato wszedł na pasy na zielonym świetle, a nieodpowiedzialny kierowca wjechał beztrosko na skrzyżowanie z dużą prędkością, licząc na to, że się przemknie… To mama musiała zidentyfikować zwłoki, to ona musiała podpisywać wszelkie protokoły.
Podczas tych kilku godzin była w szoku
Działała jak robot, jakby to wszystko zupełnie jej nie dotyczyło. Ale już tego samego dnia po południu zupełnie się załamała. Zaczęło do niej docierać, że ojciec nie żyje.
Pobiegłam do lekarza. Kiedy wyjaśniłam, o co chodzi, przepisał środki uspokajające. Mama strasznie przeżywała to wszystko i naprawdę trudno się dziwić. W jednej sekundzie zawalił jej się cały świat. Ja sama nie mogłam się uspokoić.
Zamieszkałam wtedy u niej na czas pogrzebu i kilkanaście dni później, zostawiając dom na głowie męża. Ale potem trzeba było wrócić do życia, rozpacz nie może trwać wiecznie.
Jednak mama była przykładem, że czas nie leczy ran
Pogrążała się w coraz większej beznadziei. Kiedy ją odwiedzałam, czasem miałam wrażenie, że przede mną siedzi obca osoba. A to była przecież moja matka, tyle że zaskorupiona w bólu. Nie wiedziałam, co robić.
– Boję się, że odbierze sobie życie – powiedziałam do męża w kilka miesięcy po pogrzebie.
– Co ty opowiadasz! – trochę się przestraszył, a trochę zirytował. – Przecież by ci nie wycięła takiego numeru!
– Nie widujesz jej tak często, jak ja – odparłam ze smutkiem. – Poza tym przy tobie mama stara się trzymać, nie okazywać, jak bardzo jest przygnębiona…
– Daj spokój – przerwał mi. – Nie zrobiłaby tego. Przecież jest głęboko wierząca.
– Tak – powiedziałam z goryczą – bo na swoje życie porywają się tylko ateiści. Aleś wymyślił!
Może gdybyśmy mieli małe dzieci, mamę łatwiej by było odciągnąć od ponurych rozmyślań i rozpamiętywania nieszczęścia. Ale starszy syn był na studiach, a młodszy w liceum. Trudno by było prosić babcię o opiekę nad nimi.
Zresztą i tak nie chciała do nas przychodzić
Kilka dni po tej historii z ananasem zawitałam znów do mamy. Zastałam ją siedzącą nad albumem ze zdjęciami. Przeglądała fotografie jeszcze z końca lat siedemdziesiątych. Spojrzała na mnie, kiedy stanęłam w progu pokoju, oczy miała mokre od łez.
O jej stanie najlepiej świadczyło to, że musiała przecież słyszeć zgrzytanie klucza w zamku i odgłos otwieranych drzwi. Kiedyś natychmiast by pobiegła się przywitać. Teraz… Szkoda gadać.
Album był właśnie otwarty na serii zdjęć z naszych wakacji nad Balatonem. We mnie samej ścisnęło się serce – roześmiany, opalony ojciec i ja baraszkująca w wodzie. Tata i mama pod hotelem, objęci wpół i szczęśliwi.
– Mamusiu – powiedziałam zduszonym głosem. – Nie możesz tego tak rozpamiętywać. Wyjdź z domu, wyjdź do ludzi… Porozmawiaj z kimś…
Pokręciła ze smutkiem głową.
– Zrozum, dziecko, nie mam na nic ochoty. Nie chce mi się z nikim rozmawiać. Próbowałam… Ale wiesz, ludzie mnie drażnią. Śmieją się bez sensu, krzyczą właśnie wtedy, kiedy człowiek by chciał trochę spokoju…
„Jak wlać chociaż odrobinę optymizmu w kogoś, kto tego nie chce?”.
– A może – powiedziałam powoli, jakby ten pomysł dopiero przyszedł mi do głowy, chociaż już od jakiegoś czasu zbierałam się to zaproponować. – A może skontaktowałabyś się z fachowcem?
Spojrzała na mnie dziwnie, a oczy jej rozbłysły gniewem
– Chcesz mnie zaciągnąć do psychiatry? – Może była przygnębiona, ale inteligencji jej przez to nie ubyło.
– Wiesz, mamo, myślę, że ktoś taki mógłby ci pomóc – odpowiedziałam, dochodząc do wniosku, że nie ma już sensu owijać sprawy w bawełnę. – Porozmawiasz, może coś ci przepisze…
Zacisnęłam zęby, bo czułam, że za chwilę wybuchnę płaczem. Odetchnęłam głęboko kilka razy, zanim dokończyłam:
– Kocham cię i nie chcę cię stracić.
W oczach mamy znowu błysnęło oburzenie.
– Jeśli boisz się, że mogę się na siebie targnąć, to się uspokój – powiedziała chłodno. – Jakoś dożyję do końca. Mam nadzieję tylko, że nie zostało mi zbyt wiele czasu.
– Co ty mówisz? – załamałam ręce. – Tak nie wolno…
– Daj spokój, dziecko. Co mam niby w życiu? Odkąd się usamodzielniłaś, mieliśmy z Michałem tylko siebie. Ty poszłaś na swoje, ułożyłaś sobie życie… I bardzo dobrze, bo taka jest kolej rzeczy. Naprawdę, nie musisz się o mnie zamartwiać.
Zrobiło mi się przykro
Fakt, był taki czas, kiedy widzieliśmy się rzadko, kiedy tak naprawdę z ręką na sercu muszę przyznać, że zaniedbywałam kontakt z rodzicami. Ale to właśnie dlatego, że przecież mieli siebie i wcale nie wyglądali na nieszczęśliwych. Jednak gdy pojawiły się wnuki, kontakty znów się zacieśniły.
Chociażby dlatego, że rodzice pomagali nam w opiece nad chłopcami. A może mama uważała, że zależało mi na niej tylko w chwilach, kiedy czegoś potrzebowałam? Przecież to nie tak…
– Naprawdę, nie martw się – dodała łagodniej. – Poradzę sobie.
„Na pewno sobie nie poradzisz!”, miałam ochotę krzyknąć, ale oczywiście nie zrobiłam tego. Czułam się całkiem bezradna. To straszne patrzeć, jak bliski człowiek gaśnie.
Następnego dnia znów odwiedziłam mamę. To znaczy chciałam ją odwiedzić, bo kiedy otworzyłam drzwi, nie było jej w domu. Chwyciłam za telefon, ale gdy wybrałam numer, natychmiast usłyszałam sygnał dobiegający z kuchni.
Mama zostawiła komórkę w domu!
Coś się musiało stać, bo nigdy się z nią nie rozstawała! Wprawdzie należała do pokolenia nazywanego „przedinformatycznym”, ale chętnie korzystała ze zdobyczy techniki. Co tu dużo gadać, telefonu stacjonarnego pozbyła się wcześniej nawet ode mnie.
„Gdzie mama mogła pójść?” – myślałam zaniepokojona. „Może do sklepu?” Zbiegłam na dół. Wyboru wielkiego nie było, bo w tej części osiedla działał tylko jeden spożywczak. Ale mamy w nim nie znalazłam. Za to ekspedientka powiedziała coś, od czego włos mi się zjeżył.
– Pani mama pojechała z pogotowiem.
Przez chwilę miałam problem z oddychaniem.
– Jak… jak to? Kiedy? – wykrztusiłam.
– A będzie ze dwie godziny temu.
– Rany boskie! Powinni mnie już powiadomić!
– A nie, nie! – sprzedawczyni zamachała rękami w geście protestu. – To nie ją wzięli na noszach. Ona tylko z nimi zeszła. I wprawdzie wsiadła do karetki, ale obok kierowcy.
Odetchnęłam z ulgą, ale jeszcze tliło się we mnie podejrzenie, że może jednak się źle poczuła.
– Nie wie pani, do którego szpitala pojechali? – spytałam.
– Nie wiem. – Kobieta wzruszyła lekko ramionami. – Nie miałam jak zapytać, bo sklep był wtedy pełny. Ale pewnie do tego przy Skrzypniczej, bo najbliżej jest.
Jeśli nie ma jej w szpitalu, to gdzie jest?
Oczywiście z miejsca pojechałam do szpitala, ale tutaj nikt nie potrafił mi powiedzieć, gdzie jest moja mama. I nic dziwnego, bo skoro nie była pacjentką, nie spisywali jej danych.
– Przyjechała z kimś karetką – próbowałam jeszcze tłumaczyć recepcjonistce. – Jakieś dwie godziny temu.
Rozłożyła ręce.
– W ciągu ostatnich dwóch godzin przywieziono do nas przynajmniej z dziesięciu chorych. Mogli też pojechać do innego szpitala. Może proszę zapytać na izbie przyjęć.
Poszłam. Czekałam z dziesięć minut, zanim pojawi się na korytarzu ktoś z personelu. Na krzesłach przy izbie siedziało kilka osób. Były wolne miejsca, ale ja nie mogłabym usiedzieć. Kiedy wreszcie z gabinetu wyszła pielęgniarka, natychmiast do niej podbiegłam i powiedziałam, o co mi chodzi.
– Starsza pani? – zmarszczyła lekko brwi. – A z kim konkretnie przyjechała?
– Nie wiem – odparłam bezradnie. – Wiem tylko tyle, że komuś towarzyszyła.
– Jeśli nie zna pani nazwiska pacjenta, niewiele mogę pomóc. Wielu ludzi trafia do nas z kimś z rodziny albo znajomych. Nawet większość. Niestety nie mogę pomóc. Ale jeśli chory trafił na oddział, pani mama powinna chyba już wracać do domu.
– Może pojadę jeszcze do innego szpitala sprawdzić – mruknęłam.
– A ma to sens? – stwierdziła pielęgniarka. – Tak samo pani nic nie powiedzą. Ale wydaje mi się, że jeśli to z ulicy Paganiniego, to karetka przywiozła pacjenta do nas. Niech pani jedzie do mieszkania mamy, może już wróciła.
No tak, nie pozostało mi nic lepszego do zrobienia
Powlokłam się więc do wyjścia. Byłam już przy drzwiach, kiedy usłyszałam z tyłu:
– Monika, a co ty tutaj robisz?
To był doskonale znany mi głos. Odwróciłam się błyskawicznie.
– Mamo, szukam cię! Wiesz, jak się przestraszyłam?
– Niepotrzebnie – powiedziała. – Nic mi nie jest. Sąsiadka zasłabła i musiałam wezwać pogotowie. Wiesz, ona nikogo nie ma, więc prosiła, żebym z nią tutaj przyjechała. A panowie z karetki byli tacy uprzejmi, że mnie wzięli, chociaż im niby nie wolno wozić kogoś oprócz chorego.
Patrzyłam na mamę i docierało do mnie, że coś się w niej zmieniło. Po chwili dotarło do mnie, co konkretnie. Oczy jej błyszczały jak dawniej, głos stał się dźwięczniejszy, nabrała wigoru...
– Ale dobrze, że jesteś – mówiła dalej z wielką energią. – Masz samochód?
– Mam.
– To pojedziemy do domu, muszę pani Marii przywieźć kilka rzeczy, bo wzięli ją jak stała.
W drodze mama opowiedziała mi, co się stało
Rano wstała jak zwykle i jak zawsze ostatnimi czasy wzięła się za przeglądanie albumów. Przerwał jej dzwonek do drzwi. Z początku nie miała ochoty otwierać, ale kiedy się powtórzył kilka razy, wreszcie się zdecydowała. Na korytarzu stała sąsiadka, blada jak ściana, oddychając chrapliwie.
Mama oczywiście zapytała, co jej jest, ale pani Maria pokazała tylko na migi, że nie może mówić.
– Pomyślałam, że to może być wylew, więc wezwałam karetkę. Szybko przyjechali. Zamknęłam mieszkanie pani Marii, ale ponieważ ciągle nie mogła nic powiedzieć, pokazywała, żebym z nią pojechała. No to pojechałam. Tylko zapomniałam komórki, inaczej bym cię zawiadomiła.
Kiedy dotarłyśmy do domu, mama natychmiast pobiegła do mieszkania sąsiadki. Poszłam za nią i patrzyłam, jak się krząta, pakując do torby koszulę nocną, kapcie, ciepłe skarpety. Jakimś sposobem z łatwością to wszystko znajdowała.
– Trochę kobiecina poleży – mówiła, nie przerywając pakowania. – Będę się musiała zająć jej domem i tym futrzakiem.
Dopiero teraz zauważyłam kota, który przyglądał nam się z wysokiej szafy. Czułam ulgę, że mamie nic się nie stało, a zarazem radość i oszołomienie. Zdawało się, że na chwilę zapomniała o rozpaczy, zajęta niesieniem pomocy.
– Dlaczego tak patrzysz, Moniczko? – znieruchomiała nagle. – Coś nie tak?
– Ależ skąd! Zastanawiam się tylko, skąd wiesz, gdzie co tutaj leży.
Roześmiała się
Jej śmiech też słyszałam po raz pierwszy od długiego czasu.
– Dziecko, starsi ludzie często układają rzeczy w podobny sposób. To pewnie kwestia doświadczenia życiowego.
– Myślałam, że po prostu tutaj bywałaś.
– Odwiedziłam panią Marię parę razy, ale jeszcze wtedy, kiedy ojciec żył… – posmutniała, szybko jednak przegnała ponurą myśl. – Ale nie buszowałam jej wówczas po szufladach.
Bałam się więcej odzywać, żeby nie zaburzyć tej sceny, nie spłoszyć chwili, która mogła okazać się ulotna. Potem pojechałyśmy do szpitala. Sąsiadka, jak się okazało, nie miała wylewu, tylko jakieś inne zaburzenia neurologiczne, ale musiała zostać na obserwacji.
– Jedź do domu – powiedziała mama. – Ja posiedzę z panią Marią. Przyda jej się teraz towarzystwo.
To wydarzenie okazało się przełomowe. Mama dzięki chorobie sąsiadki poczuła, że może być komuś jeszcze potrzebna. Pomagała pani Marii również po wyjściu ze szpitala.
Co więcej, w szpitalu poznała kogoś z „Caritasu”, zaczęła się udzielać w tej organizacji, organizować zbiórki, walczyć o hospicja. A ja jestem szczęśliwa, że znalazła cel w życiu. Tylko czasem, kiedy wpadnę do niej znienacka, zastaję ją przeglądającą albumy ze zdjęciami.
Ma wtedy smutną twarz. Ale nie tak smutną, jak wtedy, gdy obawiałam się, że sobie coś zrobi. A co najważniejsze, na mój widok uśmiecha się, a nie patrzy obojętnie.
Czytaj także:
„Wybrał sobie mnie, bo wiedział, że potrzebuję kasy. Nieodczekanie. Nie upadłam jeszcze tak nisko, by przyjąć jego ofertę”
„Narobiłam sobie przed całą wioską takiego wstydu, że nie chcę im się pokazywać. Wszystko przez tego gagatka”
„Przez 30 lat myślałem, że matka się mnie wyrzekła. Gdy odkryłem, że to ojciec nas bezczelnie izoluje, było już za późno”