„Babcia mojej żony była typową zgorzkniałą babą. Uwielbiała, kiedy komuś wiodło się gorzej, bo mogła go obgadać”

Babcia mojej żony to zgorzkniała baba fot. Adobe Stock, Yebeka
„– Dla chłopów zawsze miła. Głupia. Ciągle jej się wydaje, że ma czterdzieści lat. Kostucha w przedsionku czeka! – ... i do tego całkiem ładna. – Ha, ha – babcia Ola zaśmiała się już jakby spoza grobu – ładna to ona była, przyznaję, ale przed wiekami. Teraz to taka sama stara baba jak i ja. Tylko udaje młódkę. Te kiecki! Te MAKIJAŻE!”.
/ 08.01.2023 12:30
Babcia mojej żony to zgorzkniała baba fot. Adobe Stock, Yebeka

W naszej kamienicy wszyscy nazywamy ją „babcią Ewą”, mimo że nie jest babcią nikogo z nas, a na imię ma Ewelina. Jeśli ktoś pyta o „panią Ewelinę”, to wiadomo, że albo przyjechał z gazety, albo z radia. Nasza sąsiadka jest lokalną gwiazdą, z każdym rokiem jaśniej świecącą. Jej setne urodziny zapewne obchodzilibyśmy wszyscy tutaj, po sąsiedzku, bardzo hucznie i może nawet z udziałem telewizji – gdyby nie covid. Sama jubilatka ubolewa, że jej święto przybrało tak skromną oprawę.

„Obiad w domu córki, z wnuczką, jej mężem i prawnuczką, też mi dopiero co. Takie obiady to jemy co niedzielę przez okrągły rok. Żeby to chociaż w restauracji. Urodziny, w dodatku okrągłe, inaczej powinny wyglądać. Ale jeszcze to sobie odbijemy, jak się skończy ta parszywa pandemia! Już dziś zapraszam na uroczyste obchody!”.

Często odwiedzałem babcię Ewę

Brakuje mi jej widoku. Lubię tę pobrużdżoną twarz, w której intensywnie niebieskie oczy patrzą zawsze z taką bystrością, przenikliwością i humorem. W tym spojrzeniu wyraża się cale jej jestestwo – optymistyczne, pogodne, filuterne. O dziwo, przez lata kolor jej tęczówek ani trochę nie wyblakł, jak bywa to w przypadku starzejących się ludzi. Gdy ją poznałem, ponad czterdzieści lat temu, liczyła sobie sześćdziesiąt wiosen. Czyli tyle, ile ja sam mam dziś, nie do wiary, wydawała mi się wówczas bardzo stara, a ja przecież wciąż pozostaję młody. Jako dwudziestoletni młokos wprowadziłem się do babci mojej dziewczyny, dzisiaj żony, Marysi. Marysia mieszkała na innym osiedlu z rodzicami, ja zająłem u jej babci wolną sypialnię i starałem się jak najrzadziej przebywać w tym omszałym świecie. Cała kamienica wydawała mi się jednym ponurym strupieszałym skansenem, a babcia Marysi, pani Ola, robiła na mnie wrażenie starej czarownicy przewodzącej sabatowi innych podobnych. Toteż gdy pewnego niedzielnego poranka wyskoczyłem z łóżka, by otworzyć drzwi komuś uparcie się do nich dobijającemu, ze zdziwieniem zobaczyłem w nich kobietę, owszem leciwą, ale jednocześnie zaskakująco ładną.

Była dyskretnie umalowana, a na czubku jej głowy wznosiła się korona jasno ufarbowanych, gęstych włosów. Wielkie niebieskie oczy uśmiechały się do mnie życzliwie. Wyglądała na bardzo miłą. Minęło tyle lat, a ja wciąż pamiętam przebieg naszej pierwszej rozmowy. Jakby się odbyła wczoraj. Jakby nie minęło prawie pół wieku!

– Dzień dobry. Ty musisz być Robert, słyszałam o tobie wiele. Ale gdzie Ola?

Głos miała przyjemny, harmonizował z jej smukłą sylwetką i delikatną, choć całkiem już pomarszczoną twarzą.

– Nie mam pojęcia, spałem, a ona musiała gdzieś wyjść.

– No tak, do kościoła. Jak zwykle na mnie nie poczekała. Straszna ta Ola, zawsze tak się śpieszy. I po co, do czego? W takim razie jednak pędzę sama. Do widzenia. A tak w ogóle, to Ewelina jestem – rzuciła na odchodne i ruchem tancerki obróciła się, po czym lekko, wymachując torebką, nieomal zbiegła po schodach.

Stukała obcasikami jak panienka. Patrzyłem za nią osłupiały. To jeszcze nie były te czasy. Babcie nie biegały po parku w leginsach ani nie chodziły na siłownię.

– To poznałeś Ewę… – zagadnęła mnie babcia Ola wieczorem, gdy niechcący na nią wpadłem i poczułem się zmuszony zamienić kilka zdań.

– Zdaję się panią Ewelinę…

– Tam Ewelina – starsza pani fuknęła pogardliwie, jak to miała w zwyczaju robić – zwykła Ewka. W metryce ponoć ma i Ewelina, ale nikt tak do niej nigdy nie mówił. Wierz mi, bośmy się w tej kamienicy razem wychowały, od urodzenia się znamy. Chciała się przed tobą popisać, co to nie ona. Cała Ewka.

Bardzo miła… – intuicyjnie wyczuwałem, że mówiąc dobrze o „Ewce” czy „Ewelinie” robię na złość starej jędzy.

– Dla chłopów zawsze miła. Głupia. Ciągle jej się wydaje, że ma czterdzieści lat. A dawno już nie ma. Starość i ją dopadła. Kostucha w przedsionku czeka i nie zmyli jej żadna „Ewelina”.

– ... i do tego całkiem ładna.

– Ha, ha – babcia Ola zaśmiała się już jakby spoza grobu – ładna to ona była, przyznaję, ale przed wiekami. Teraz to taka sama stara baba jak i ja. Tylko udaje młódkę. Te kiecki! Te MAKIJAŻE!

Trudno mi było uwierzyć, że panie są równolatkami, babcia Marysi mogła dla mnie równie dobrze mieć i sto lat, i trzysta. I nie chodziło o wygląd, ale o zachowanie.

Nie chciałem jednak robić kobiecie przykrości

Przygarnęła mnie, często karmiła, dogadzała. Zasługiwała na szacunek, skoro już nie mogłem wykrzesać w sobie sympatii. Co mnie zresztą obchodziły sprawy obcych bab? Żyłem w innym świecie, dalekim o lata świetlne od tego tam, w którym byłem jedynie przypadkowym gościem. Tak mi się przynajmniej wydawało.

– A ostatnio jeszcze się posunęła – babcia Ola przyjęła konfidencjonalny ton – jak Roman umarł. A właściwie nawet zanim umarł. Co ona z nim przeżyła! Uuuu! Nie chciałbyś wiedzieć.

Mimo to dowiedziałem się. Choć ani trochę nie byłem ciekaw. W szczegółach, które zmroziły mi krew w żyłach. Jak się ma dwadzieścia lat, człowiekowi takie sprawy nie chcą pomieścić się w głowie. I dobrze.

„Ale dzielna była, trzeba jej to przyznać. Najgorsze jak…” – i tu następowała kolejna porcja makabry.

Musiałem usiąść na krześle. Miałem naprawdę dość. A pani Ola nie zamierzała kończyć opowieści. Dowiedziałem się z niej o ciężkim życiu, jakie przypadło w udziale tej ładnej, ale prześladowanej przez los koleżance.

– Moja mama nieraz obiadem ją karmiła jako dziecko, bo w tym domu nie było co jeść odkąd ojciec umarł. Tak, kiedyś to prawdziwa bieda była, wy dziś nie macie o tym pojęcia. Zwłaszcza gdy kobieta wdową została, jak matka Ewki. Z kupą drobiazgu. Zagłodziłaby te dzieci na śmierć, gdyby sąsiedzi nie pomogli. Za mąż drugi raz iść nie chciała. Ewa bardziej dla chłopów łaskawa, Roman był jej drugim mężem. Ale umarł jak i pierwszy, pisane jej było wdową być jak matka.

Od tamtej pory na widok Ewy robiło mi się smutno

Jej przeżycia, tak jak przedstawiła je babcia Ola, młodemu chłopakowi wydawały się tak straszne, że wręcz niemożliwe do zniesienia, a ona zachowywała się jakby nigdy nic, zawsze pogodna, uśmiechnięta, przemiła. Zadbana i zabiegana. Załatwiająca jakieś sprawy, na ogół nie swoje, aktywna i pomocna. Co za kobieta, jaką duchową siłą obdarzona. Oczywiście wolałem jej unikać, ale nie zawsze się dało. Lubiła towarzystwo młodych ludzi i gdy już rozgadała się na klatce, trudno było się od niej uwolnić. Ale to nie było bardzo uciążliwe.

Miała poczucie humoru i lubiła się śmiać, co ratowało sytuację. Trochę też zawsze patrzyłem na nią jak na piękne zjawisko. Kostucha rzeczywiście czaiła się gdzieś na klatce, ale jako pierwszą dorwała panią Olę. Potem odchodzili kolejni zasłużeni członkowie „skansenu”, a mieszkania po nich zajmowali młodzi. My z Marysią też po ślubie tu zamieszkaliśmy. Kamienica piękniała w oczach, remontowana, restaurowana, unowocześniana. W niczym już nie przypominała rudery sprzed lat, budzącej we mnie lęk i odrazę. Na schodach pojawiły się dzieciaki, przed drzwiami mieszkań wózki i rowerki. To wtedy narodziła się „babcia Ewa”, nikt już inaczej o niej nie mówił, była najstarszą członkinią naszej sąsiedzkiej społeczności. Ze swojego pokolenia przetrwała tylko ona. Wciąż postrzegałem ją jak za pierwszym razem – jako piękną elegancką kobietę, choć coraz bardziej leciwą. Z przyjemnością patrzyłem, jak uzbrojona w laskę („to tak na wszelki wypadek, dodaje mi pewności siebie”), wyrusza na podbój świata. W pewnym momencie przestała farbować włosy, było ich też coraz mniej, ale zawsze starannie upięte. Kolorowe stroje, które uwielbiała, zastąpiła też w końcu czerń – umarł jej syn. Nie zdążyła zrzucić żałoby, umarł zięć.

Gdyby nie mąż wnuczki, w rodzinie zostałyby same baby – powiedziała mi kiedyś z melancholijnym uśmiechem – ale ten rodzynek na szczęście ratuje honor męskiego rodu. Dokąd wy się wszyscy tak śpieszycie, panowie?

Nigdy nie narzekała. Przez cały okres, gdy ją znam, nie usłyszałem z jej ust jednego słowa skargi na los. Nawet w najcięższych dla niej chwilach. O tym, że ma covid, dowiedziałem się od sąsiadów.

— Cała rodzina się pochorowała, zarazili ją – relacjonowali sąsiedzi – ale tamci się pewnie wywiną, a ona?

– Jest w szpitalu?

– Nie, w domu. Ponoć lekko przechodzi.

– W każdej chwili może się jej pogorszyć.

– Na pewno. W TYM wieku!

Ze strachem oczekiwałem złych wieści

Od czasu do czasu telefonowałem, ale głos „babci Ewy” ciągle brzmiał raźno i całkiem zdrowo.

– Nic mi nie jest, ot, przeziębienie zwykłe, trochę tam gorączki. Córka moja to dopiero choruje. Naprawdę się o nią boję. Jest taka delikatna i, co tu kryć, już niemłoda.

Wszystko na szczęście dobrze się skończyło, choć najlepiej zniosły covid… prababcia i prawnuczka.

– Ha, jeszcze razem zatańczymy na jej weselu!

Czasem wydaje mi się, że Ewelina jest wieczna. Jak sama mówi, „zapomnieli o niej tam w niebiesiech”. I chociaż wiem, że to tak nie działa, że to absolutnie niemożliwe, bardzo staram się w to wierzyć. W triumf jasnego nad ciemnym, uśmiechu nad smutkiem, pogody nad niepogodą. Życia nad śmiercią.

Czytaj także:
„Przyjaciółka zaczęła się umawiać z moim byłym. Chciałam ją ostrzec, ale nie chciała mnie słuchać, więc niech cierpi!”
„Wiedziałam, że przyjaciółka wyleci z pracy i zrobiłam coś strasznego. Przeze mnie Beatka miesiącami żyła w nędzy”
„Przyjaciółka wprosiła się i zrobiła z mojego mieszkania hotel. Nie miała dla mnie czasu, bo uganiała się za facetami”

Redakcja poleca

REKLAMA