„Babcia męża potrafiła mi wykrzyczeć, że jestem żałosną żoną i matką. Mąż nie reagował, kiedy zwyczajnie mnie upokarzała”

Jestem po 40-stce i całowałam się ze studentem fot. Adobe Stock, Bits and Splits
„– Ja piątkę dzieci miałam, w domu zawsze było czysto, jedzenie zawsze ciepłe naszykowane, cała rodzina oprana i oprasowana, a jeszcze w gospodarce zrobiłam swoje! Julek to w polu aby robić musiał, już go stajnia i obora nie obchodziły. A biedny Mareczek sam się musi narobić, szkoda mi go, co to za babę sobie wziął”.
/ 14.03.2023 11:15
Jestem po 40-stce i całowałam się ze studentem fot. Adobe Stock, Bits and Splits

Kiedy wzięłam ślub z Markiem, zamieszkałam u niego w domu. A właściwie to nie u niego, a u jego babci. Pani Leokadia miała duże gospodarstwo, które prowadziła wspólnie z mężem. Jego nigdy nie poznałam, zmarł 26 lat temu. Marek miał wtedy 17 lat, przeprowadził się do babci, by pomóc jej w obowiązkach i pracach gospodarskich i rolniczych. Dziesięć lat później poznał mnie, szybko wzięliśmy ślub i dołączyłam do niego. Pani Leokadia od zawsze patrzyła na mnie raczej wrogo, chyba traktowała mnie jak intruza we własnym domu.

Była kobietą starej daty

Miałyśmy zupełnie inne poglądy i spojrzenie na świat, na role kobiet i mężczyzn. Po ślubie – za zgodą pani Leokadii – wprowadziliśmy z Markiem kilka zmian. Zaczęliśmy od tego, że starą spiżarnię przerobiliśmy na łazienkę. Nie wyobrażałam sobie, żebym musiała biegać do wychodka na dworze i myć się w pokoju w misce! Poza tym uważałam, że cały dom wymagał generalnego remontu.

Pani Leokadia jakoś o to nie dbała, Marek – jak to facet – też się tym nie przejmował. Uważał za szczyt swoich osiągnięć fakt, że zadbał o ogrzewanie centralne. Kiedy zamieszkaliśmy razem, zarządziłam malowanie i zastąpienie starych wykładzin panelami i płytkami. Chciałam też wymienić meble, przynajmniej w kuchni i dużym pokoju, w którym urządziliśmy salon… Wydaliśmy praktycznie wszystkie pieniądze, jakie udało nam się zebrać podczas wesela, a nawet nieco dołożyliśmy, ale przynajmniej mieszkałam tak, jak chciałam. No, prawie tak, jak chciałam… W domu były cztery pokoje, kuchnia, kotłownia i spiżarnia. Po „rewolucjach” wyremontowane zostały kuchnia, spiżarnia, teraz łazienka, i dwa pokoje – jeden przerobiony na salon i drugi na sypialnię. Dwa pozostałe pomieszczenia nie zostały nawet dotknięte pędzlem. Pani Leokadia się na to nie zgodziła.

– To moje pokoje! Od zawsze były moje i nie oddam ich nikomu! Na stare lata wyrzucić by mnie chciała! – psioczyła, patrząc na mnie wrogo.

– Pani Leokadio, to nie tak! Pokoje nadal będą pani, po prostu chcielibyśmy je z Markiem odświeżyć, przemalować, położyć panele… Meble może pani zostawić, skoro jest pani do nich przywiązana, niczego nie zmienimy bez pani zgody – argumentowałam.

Starsza pani była nieugięta, więc w końcu postanowiłam odpuścić. Stwierdziłam, że to i tak spore rewolucje w – bądź co bądź – jej domu.

To nie był jednak koniec kłopotów

Niemal na każdym kroku babcia mojego męża pokazywała mi, że nie jestem tam mile widziana. Ciągle przestawiała po swojemu kubki, garnki, talerze – chociaż to ja gotowałam, i to mnie miało być wygodnie i poręcznie!

– Przez tyle lat babcia miała poukładane po swojemu, nie dziw się, że przekłada. Nie robi tego celowo i na złość. – mówił Marek, kiedy mu się żaliłam.

Tak naprawdę chyba nie bardzo się moimi słowami przejmował. A nie chodziło tylko o przełożenie patelni w szafce. Kiedy na przykład umyłam podłogi, wchodziła w ubłoconych butach i ani myślała ich zdjąć. Często szła do obory lub stajni (chociaż nie miała po co), a potem wracała do domu, siadała do posiłków, oglądała z nami telewizję – nie przebierając się i nie kąpiąc. Nie jestem paniusią z miasta, sama wychowałam się na wsi, ale odór obornika aż szczypał mnie w nos i odbierał apetyt! Markowi jakoś wpoiłam, że pierwszym, co robi po powrocie do domu, jest kąpiel. Pani Leokadii kilka razy też podpowiadałam, proponowałam, ale bezskutecznie.

– Wielka pani z miasta! Oborą jej śmierdzi! Ja nic nie czuję, znowu tylko pretekstu szuka, by się mnie pozbyć! – mówiła.

Kiedy byłam w ciąży i później, kiedy urodziły się nasze dzieci (mamy dwóch chłopców z trzyletnią różnicą wieku), ciągle miała do mnie mnóstwo uwag lub „dobrych rad”. Ona to robiła inaczej, ona tyle nie leżała, a tego by nie jadła, za to coś innego powinnam częściej przyrządzać… Według niej wszystko robiłam źle.

– Nie dziwota, że dziecko chore, jak na noc okna pootwierane! – mówiła na przykład.

Owszem, każdego dnia wietrzyłam pokoje przed snem, ale przecież to nawet wskazane. Często podważała moje zdanie, próbowała robić po swojemu. Do dziś pamiętam, jak nakarmiła Maćka białym swojskim serem. Mały miał wtedy z pięć miesięcy i potem płakał przez całą noc! Nigdy wcześniej nie jadł niczego poza moim pokarmem i gotowaną marchewką…

– Człowiek to od małego dzieciom swojskie jedzenie dawał i zdrowe rosły. A teraz? Chuda żeś jak szkapa, co ty za mleko masz? Bezwartościowe, nietreściwe! Głodzisz małego! Przez to płacze po nocy, a nie przez ser! Sama go robiłam, dobry i zdrowy jest, na pewno nie zaszkodził! – była oburzona, kiedy zwróciłam jej uwagę.

Kiedy zaszłam w ciążę z Maciusiem, przestałam cokolwiek robić w gospodarstwie. Mam na myśli pracę przy świniach, krowach, czy w polu.

Po prostu bałam się, nie chciałam zaszkodzić dziecku

Potem był mały, a później znów zaszłam w ciążę… Kiedy Łukasz miał cztery lata, ja znalazłam pracę. Wyjeżdżałam z domu po 7, odstawiałam dzieci do przedszkola i jechałam do firmy. O 16 szybko gnałam, żeby zabrać chłopców od sąsiadki, która zgodziła się odbierać ich razem ze swoimi dzieciakami o 14, i jechałam do domu. Musiałam ugotować obiad, posprzątać, zrobić pranie, prasowanie i tysiąc innych rzeczy, więc nie starczało mi czasu, by iść do obory. Zresztą Marek tego ode mnie nie wymagał, świetnie dawał sobie radę. Ale niejednokrotnie słyszałam, że jestem nierobem i leniem.

– Ja piątkę dzieci miałam, w domu zawsze było czysto, jedzenie zawsze ciepłe naszykowane, cała rodzina oprana i oprasowana, a jeszcze w gospodarce zrobiłam swoje! Julek to w polu aby robić musiał, już go stajnia i obora nie obchodziły. A biedny Mareczek sam się musi narobić, szkoda mi go, co to za babę sobie wziął…

Pani Leokadia mówiła to do mnie, mówiła tak o mnie. Rozpowiadała te swoje teorie wśród sąsiadów i rodziny. Bolało mnie to, niejeden raz wchodziłam z nią w dyskusje, ale zawsze kończyło się tak samo – stara zaczynała płakać, czego to się doczekała na stare lata, że we własnym domu jest poniewierana, że za grosz szacunku do niej nie mam i że modli się, by mąż zabrał ją wreszcie do siebie, bo ona już dłużej nie wytrzyma. Dopadały mnie wtedy wyrzuty sumienia. Chociaż wiedziałam, że nie ma racji, tłumaczyłam sobie, że to w końcu starsza kobieta, może już się nie kontroluje, może zapomina – powinnam mieć więcej wyrozumiałości. Pani Leokadia była za to dobrą babcią. Poza tym, że nadopiekuńczą, co nie zawsze dobrze się kończyło (jak choćby z tym serem), kochała chłopaków i z tym nie dało się dyskutować. Gdy się urodzili, wspaniałomyślnie oddała im jeden pokój, dołożyła się nawet do malowania! I dla chłopców była wymarzoną babcią, czułą, dobrą, cierpliwą. Dlatego postanowiłam z milczeniem znosić jej narzekania, zarzuty, obelgi i robienie mi na złość. Mijały lata, a niechęć pani Leokadii nie malała. Chociaż się starałam. Kiedy złamała nogę, odwiedzałam ją w szpitalu, donosiłam jedzenie, pomagałam w kąpieli. Zajmowałam się nią przez cały czas, kiedy była unieruchomiona. Wzięłam nawet urlop! A przecież miała swoje dzieci i dorosłe wnuki, ja byłam w gruncie rzeczy obcą osobą! Ale nie zostawiłam jej, niejedną noc nie spałam, by przy niej czuwać.

Jednak kiedy doszła do siebie, dalej była zgryźliwa

Potrafiła mi nawet zarzucić, że specjalnie ją w nocy budziłam, wchodząc co chwilę, byle tylko się nie wyspała! Nieraz miałam ochotę wykrzyczeć jej w twarz, że jest podłą, starą wiedźmą i że mam jej serdecznie dość, ale nie potrafiłam. Może dlatego, że rodzice od zawsze wpajali mi, że starszych trzeba szanować… Półtora miesiąca temu pani Leokadia dostała udaru. Byłyśmy w domu akurat same, Marek w polu, chłopcy u sąsiadów. I ona nagle zaczęła osuwać się na ziemię, w ostatniej chwili udało mi się ją złapać. Upadła na mnie. Niby nie straciła przytomności, ale była… Dziwna. Nieobecna, jakby chciała coś powiedzieć, ruszyć się, zrobić cokolwiek, ale nie mogła. Nie byłam w stanie nawet ruszyć się po telefon, sparaliżowało mnie ze strachu. W końcu delikatnie ułożyłam panią Leokadię na kanapie i pobiegłam po komórkę. Zadzwoniłam po karetkę, po męża. Zabrali ją natychmiast do szpitala. Rokowania nie były najlepsze. Nie mówiła, prawą część ciała miała sparaliżowaną całkowicie, lewą częściowo.

– Proszę państwa, pani Leokadia ma już 94 lata, a wiek robi swoje… Trudno powiedzieć, czy kiedykolwiek wróci do sprawności – poinformował nas lekarz.

Nie mówiła, nie wstawała. W ogóle się nie ruszała. Trzeba było ją karmić, zmieniać jej pampersy, kąpać. Po pięciu tygodniach lekarz poinformował nas, że za kilka dni zostanie wypisana ze szpitala. 

– Trzeba znaleźć jakieś hospicjum albo oddział paliatywny. Przecież kto się nią zajmie? Nikt nie będzie latał 24 godziny na dobę! – orzekła ciotka Zosia, najstarsza córka Pani Leokadii.

Ale kto za to zapłaci?! – zastanawiała się moja teściowa.

– Szpital pewnie będzie tańszy, trzeba się zorientować. Może da się coś po znajomości załatwić – dodał teść.

To wszystko działo się przy łóżku pani Leokadii! Nie mogłam tego słuchać! Przecież ta kobieta miała niesprawne ciało, nie umysł. Przecież słyszała, rozumiała! Kiedy wchodzili do niej moi synkowie, za każdym razem miała łzy w oczach… A oni traktowali starą matkę jak zbędny ciężar, którego trzeba się pozbyć jak najmniejszym kosztem! Jak ona się czuła, słuchając tej dyskusji?

– Przecież pani Leokadia ma dom. I tam wróci! – powiedziałam twardo i zdecydowanie. – Będę bardzo wdzięczna, jeśli ktoś pomoże nam w opiece nad nią, a jeśli nie, to damy sobie radę. Kiedy będę w pracy, zajmie się nią Marek, możemy też wynająć opiekunkę. Oczywiście mam nadzieję, że nie będziemy musieli, w końcu jest nas całkiem sporo… – dodałam wymownie.

Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Czy zdawałam sobie sprawę, jaki obowiązek na siebie biorę, i z czym to się wiąże? Chyba po prostu nie wyobrażałam sobie, żeby oddać panią Leokadię jak stary tapczan. I najzwyczajniej w świecie było mi jej żal… Spojrzałam na nią i zobaczyłam, że z oczu kapią jej łzy.

Sama poczułam, że moje robią się wilgotne…

W tym samym momencie do sali przyniesiono kolację. Ciotka Zosia chciała nakarmić swoją mamę, ale ta zacisnęła twardo usta. Nie chciała jeść od nikogo, uparcie wbijała wzrok we mnie. W końcu podeszłam i delikatnie podałam jej łyżkę. Zaczęła jeść… A kiedy skończyła, spojrzała na mnie jakoś tak inaczej. Zrozumiałam, że chce mi podziękować, a może nawet przeprosić za wszystko. Obie się rozpłakałyśmy. Tej nocy długo nie mogłam zasnąć, a gdy już mi się to udało, zadzwonił telefon. Odebrał Marek. Jego babcia zmarła – zupełnie, jakby chciała oszczędzić problemów rodzinie. Mimo wszystkich krzywd i przykrości, jakie mi wyrządziła, poczułam smutek.

Była nieprzyjemna, ale mieszkałam z nią przez 16 lat, zdążyłam się do niej przyzwyczaić. Mimo że nigdy nie była dla mnie jak babcia, raczej jak wredna teściowa, to… żal mi jej było. Dzisiaj odbył się pogrzeb. Może się mylę, ale wierzę, że babcia Leokadia odeszła szczęśliwa. A ja mam spokojne sumienie. Do końca miałam do niej szacunek i dobre serce. Nie chciałabym, by ktoś potraktował mnie tak, jak własne dzieci potraktowały tę staruszkę. 

Czytaj także:
„Teściowa płaciła mi za to, żebym popierał ją w kłótniach z moją żoną. Zaczęła kontrolować całe nasze życie”
„Mam wyrzuty sumienia, że na starość muszę mieszkać u córki. Wolę gnić w domu starców, niż słuchać burczenia zięcia”
„Moja teściowa to baba z piekła rodem. Musieliśmy z nią mieszkać, ale ona za wszelką cenę chciała się mnie pozbyć”

Redakcja poleca

REKLAMA