„Aplikowałam na szeregowe stanowisko i dostałam kierownicze. Rekruter na własne oczy zobaczył, jak zarządzam rodziną”

matka, która została kierownikiem fot. Adobe Stock, Jacob Lund
„Do pokoju weszła na palcach mama i sunąc przy ścianie, żeby nie wejść przed obiektyw kamery, pomachała mi zza klapy laptopa kartką z wielkim napisem: >>Gdzie jest nocnik?<<. Miałam ochotę złapać się za głowę, ale zamiast tego mężnie odpowiedziałam na pytania rekrutera, po czym napisałam na kartce >>w kabinie<<”.
/ 15.07.2022 16:30
matka, która została kierownikiem fot. Adobe Stock, Jacob Lund

Dzieci to cud, tylko że czasem ich przyjście na świat nieco komplikuje nasze plany… Amelkę urodziłam krótko po tym, jak awansowałam na starszą specjalistkę do spraw handlu przez internet. Po rocznym urlopie macierzyńskim okazało się, że nie mam do czego wracać. Moje stanowisko zostało już obsadzone przez obrotną brunetkę, która, kiedy odchodziłam, była naszą recepcjonistką. Niby zachowałam pensję, ale widziałam, że coś jest nie tak. Miałam mało pracy, nie angażowano mnie do negocjacji, a w końcu usłyszałam znane hasło: redukcja etatu.

– Kochana, masz doświadczenie i wiedzę – pocieszały mnie koleżanki. – Przejdź na samozatrudnienie, łap zlecenia, udzielaj porad.

Założyłam więc własną firmę, zrobiłam kilka nowych szkoleń i brałam różne zlecenia. Niestety Amelka nie chowała się zdrowo. W żłobku ciągle łapała jakieś infekcje, musiała zostawać w domu, a ja wtedy nie mogłam pracować. Kto ma albo choćby widział dwuletnie chore dziecko, zrozumie dlaczego.

Wkrótce znów zaszłam w ciążę. Mąż się cieszył, ja troszkę mniej. Zwłaszcza wtedy, gdy okazało się, że będzie nas pięcioro.

– Bliźniaki! – ucieszyła się moja mama. – No to teraz tak szybko do pracy nie wrócisz!

Rzeczywiście, przy trójce małych dzieci trudno było w ogóle myśleć o czymś innym niż kaszki, mleczko, pieluszki czy ząbkowanie. Zostałam mamą na cały etat, lecz kiedy Adaś i Gosia skończyli roczek (chwała ci, ustawodawco, za macierzyński również dla samozatrudnionych!) – uznałam, że czas wrócić do pracy. Nie chodziło mi tylko o to, że tęskniłam już za światem osób dorosłych, ale przede wszystkim potrzebowaliśmy pieniędzy. Trójka dzieci to spore wydatki, do tego u Tadeusza zlikwidowano godziny nadliczbowe.

Nie myślałam jednak o powrocie do samozatrudnienia. Tak naprawdę potrzebowałam stabilnej pensji, a nie loterii finansowej, gdzie wysokość wygranej zależała od liczby zleceń podłapanych w ciągu miesiąca. Wymarzyłam więc sobie pracę w dużej firmie. Przygotowałam się psychicznie, że znowu czeka mnie długa walka o awans i przekonanie pracodawców, że na niego zasługuję. Ale takie jest życie: zaczynasz od zera i musisz się wykazać. Za to jak już się na tobie poznają, w dużej firmie masz szansę nawet na stanowisko kierownicze.

– Rozesłałam dzisiaj osiemdziesiąt trzy aplikacje – westchnęłam wieczorem do męża. – Wiesz, już mi się kończą firmy w naszym mieście, a jeszcze nigdzie mnie nie zaprosili na rozmowę.

Kolejne rozmowy nie przynosiły skutku

Jak na zawołanie następnego dnia przyszedł mail z pytaniem, czy jestem zainteresowana pracą. Jeśli tak, mam podać swój login na Skype, bo rekruter chciałby ze mną odbyć wideorozmowę.

– To już dzisiaj się nie dzwoni do kandydatów? – zdziwiła się moja mama, przewijając Adasia. – Tylko tak wszystko przez komputer? To takie bezosobowe…

– To normalne, mamo – stanęłam w obronie nowoczesnych technologii. – Nie chcą tracić czasu ani narażać nas na koszty przejazdów i w ogóle. Zresztą to tylko pierwszy etap rekrutacji, potem będzie normalne spotkanie.

O wyznaczonej godzinie wyznaczonego dnia usiadłam przed laptopem, ustawiając go tak, żeby w tle widać było ścianę z regałem z książkami, bo wydało mi się to w miarę profesjonalne. Miałam na sobie żakiet i białą bluzkę, chociaż pod biurkiem ukrywałam spodnie od dresów oraz ciepłe włóczkowe kapcie.

– Dzień dobry, możemy zaczynać? – rekruterka była młodą kobietą o przyjemnym głosie.

– Tak, naturalnie – przyjęłam pozę gotowości i zaczęłam odpowiadać na pytania.

Wszystko szło świetnie. Dzieci w przedszkolu i żłobku, Tadeusz w pracy, mogłam więc całkowicie skupić się na wideokonferencji. Odpowiedziałam na wszystkie pytania typu: „Co uważa pani za swoją największą zaletę, a co za wadę?”, „Jaki jest pani największy sukces zawodowy?”, „Woli pani pracować w zespole czy solo?” i tak dalej.

Na koniec rekruterka powiedziała, że pozostaniemy w kontakcie i mam się spodziewać ewentualnego maila ze strony bezpośredniego przełożonego. Maila się jednak nie doczekałam. Zaproszono mnie za to na dwa inne spotkania, już twarzą w twarz. Z nich też nic nie wynikło. 

Dalej jednak rozsyłałam CV i listy motywacyjne, dalej pukałam do działów kadr interesujących mnie firm i codziennie sprawdzałam nowe oferty pracy na portalach internetowych. Po kilku kolejnych tygodniach zadzwonił do mnie ktoś z dużej korporacji, która od początku mnie interesowała.

– Prowadzimy nabór na kilka stanowisk – oznajmił mi jakiś mężczyzna. – Pani CV wydało nam się interesujące. Kiedy możemy porozmawiać na Skype?

„No tak, czyli to standard w dzisiejszych czasach” – przyszło mi do głowy i odpowiedziałam, że właściwie to w każdym terminie, byle do godziny szesnastej.

Chodziło o to, że po tej godzinie do domu przychodziła moja mama z Amelką, a potem Tadek z bliźniakami, i nie mogło być mowy o spokojnej rozmowie z przyszłym pracodawcą. Umówiliśmy się zatem na piątek w samo południe. W czwartek Gosia zaczęła gorączkować, w piątek rano chory był również Adaś. Tadeusz miał odwieźć najstarszego synka do przedszkola, ale kilka razy wstawał w nocy do maluchów, więc rano zaspał.

– Słuchaj, i tak przecież zostajesz z nimi w domu, po co szarpać Amelkę do przedszkola? – rzucił, ubierając się.

– Ale ja mam dzisiaj wideorozmowę! – krzyknęłam z rozpaczą. – Jak mam się starać o pracę przy trójce płaczących dzieci?!

– No to musisz przełożyć, siła wyższa – zakomunikował mi mąż.

Tylko nie wychodźcie z pokoju!

Najpierw bardzo się starałam dodzwonić do tej firmy, żeby zmienić termin rozmowy. Niestety, nikt nie był w stanie przekierować mnie do właściwej osoby, a oczywiście nie zanotowałam nazwiska tego, z kim rozmawiałam wcześniej. Potem w panice zaczęłam wydzwaniać do mamy, żeby przyszła i zajęła się dziećmi chociaż przez pół godziny, bo zrozumiałam, że rozmowa jednak się odbędzie. Mama była u lekarza, ale obiecała, że wpadnie o wpół do dwunastej. Bałam się jednak, że coś ją zatrzyma, więc zadzwoniłam do Tadka. Uznał, że może się zwolnić na dwie godziny, które odrobi później, i przyjedzie posiedzieć z dziećmi w drugim pokoju. 

Znowu nabrałam nadziei, że to się uda. Wyprasowałam bluzkę, wskoczyłam w żakiet i zaczęłam przeglądać strony dotyczące mojego ewentualnego pracodawcy.

– Mamo, Gosia się obudziła! – przybiegła do mnie Amelka, która dotąd układała sobie puzzle w dużym pokoju.

– Zaraz przyjdzie babcia albo tata, to się nią zajmie – zbyłam córkę, bo został mi kwadrans na opanowanie struktury firmy. – Na razie pomachaj jej grzechotką, spróbuj ją jakoś zabawić, dobrze?

Po chwili usłyszałam zgodny płacz i Gosi, i Adasia, więc ciskając pod nosem gromy na niesolidnego męża i spóźnialską mamę, pobiegłam do dzieci. Po drodze włączyłam Amelce bajkę. Nie znoszę, gdy siedzi przed telewizorem, ale co miałam robić? Byłam już w panice, że nikt nie zdąży przyjść mi z pomocą, i „stawię się” na rozmowę kwalifikacyjną z brudną pieluchą w jednej i soczkiem w drugiej ręce… Kończyłam przewijać synka, równocześnie podając sok Gosi, gdy wszedł mój mąż.

– No, nareszcie! – sapnęłam z ulgą na jego widok. – Zabieraj dzieciaki i nie wychodźcie z pokoju, dopóki was nie zawołam!

Zdążyłam usiąść przed monitorem, włączyć kamerkę – i już po chwili rozmawiałam z surowo wyglądającym mężczyzną koło pięćdziesiątki, siedzącym na tle przeszklonej ściany z biurem pełnym ludzi w tle. „Poważna sprawa” – pomyślałam, czując, że z emocji żołądek zaciska mi się w węzeł.

– Dzień dobry, jest pani gotowa? – zapytał pan dyrektor do spraw HR, jak się przedstawił.

Kiedy przytaknęłam, zaczął pytać mnie o tysiące rzeczy. Tym razem jednak nie były to ogólnikowe pytania typu „Dlaczego chce pani u nas pracować?”, ale szczegółowe kwestie dotyczące mojej branży, przebytych szkoleń, znajomości prawa handlu przez internet i tak dalej.

– Ile dni ma klient sklepu internetowego na zwrot towaru bez podania przyczyny? – zapytał.

– Od pierwszego stycznia 2015 roku jest to czternaście dni, wcześniej było dziesięć.

Skinął głową, a ja nagle usłyszałam dzwonek do drzwi.

No tak, moja mama! Teraz!

– Czy towar sprzedany w drodze licytacji również można zwrócić bez podania przyczyny w tym terminie? – zapytał mnie rozmówca, ale ja myślałam tylko o tym dzwonku i pukaniu do drzwi, którego nie słyszał nikt poza mną.

– Przepraszam, słyszy mnie pani? – mężczyzna pochylił się do ekranu i wtedy wpadłam na genialny pomysł.

Wyciszyłam swój mikrofon i na całe gardło ryknęłam:

– Tadeusz! Otwórz drzwi!

– Słucham? Może pani powtórzyć? – usłyszałam natychmiast w słuchawkach.

– Chyba coś jest nie tak z połączeniem – uśmiechnęłam się słodko do kamerki. – Mówiłam, ze tak. W ustawie o ochronie konsumentów kilka lat temu pojawił się zapis, dzięki któremu klienci, którzy kupują produkt w drodze licytacji również mogą go zwrócić w terminie 14 dni. Na początku nie mogli.

– Świetnie – dyrektor wydawał się całkiem zadowolony. – A co z rękojmią z tytułu…

Jednym uchem słuchałam pytania, drugim łowiłam dźwięki dochodzące z mieszkania. Tadek poszedł otworzyć drzwi wejściowe, a Amelka wybiegła do przedpokoju z radosnym okrzykiem „Babcia, babcia!”. Po chwili zawtórowały jej piski bliźniąt i szczebiotanie mamy. Odruchowo zamknęłam oczy, ale szybko skupiłam się na zagadnieniach prawnycho które pytał rekruter.

Kiedy dobrnęłam do pytania o warunki gwarancji przedmiotów szybko psujących się, zrozumiałam, że za chwilę ja coś zepsuję. Najpewniej któreś z moich dzieci albo męża. Bo nie udało mu się spacyfikować Amelki i teraz moja córka biegała po przedpokoju, piszcząc i krzycząc.

Myślałam, że odpadłam na starcie

– A przesyłka? Kto ponosi koszty? – zapytał nieco głośniej mężczyzna w laptopie.

Zdałam sobie sprawę, że nie jest już zadowolony z moich odpowiedzi. Jak na złość akurat wtedy do pokoju weszła na palcach mama i sunąc przy ścianie, żeby nie wejść przed obiektyw kamery, pomachała mi zza klapy laptopa kartką z wielkim napisem: „Gdzie jest nocnik?”. Miałam ochotę złapać się za głowę, ale zamiast tego mężnie odpowiedziałam na pytania, po czym napisałam na kartce „w kabinie”.

Mama wyszła na palcach jak doświadczony włamywacz, a ja poczęstowałam mojego rozmówcę przepraszającym uśmiechem.

– Jeśli ma pani obok notatki, to chciałbym zauważyć, że nie o to nam chodzi – pan dyrektor zrobił minę pełną dezaprobaty.

– Ależ nie! To nie to! Ja mam to wszystko w głowie! – zapewniłam, myśląc, że jeśli powiem mu, że przed chwilą pomagałam lokalizować nocnik, a nie zerkałam na ściągę, to będzie jeszcze gorzej.

Nie wiem, co chciał odpowiedzieć, bo w tym momencie kątem oka wyłowiłam ruch w drzwiach i pojawiła się w nich moja mama z Gosią na rękach.

Do mamy! – krzyczała mała, płacząc rozdzierająco.

– Co się tam dzieje? Co pani robi? – rekruter był wyraźnie zdegustowany tą całą sytuacją.

– Przepraszam – wyszeptała mama. – Ale ona tak płakała…

– Amelka! Wracaj tutaj! – usłyszałam krzyk mojego męża, a po chwili ryknął telewizor nastawiony na kanał z bajkami.

Nie wytrzymałam. I tak byłam zdenerwowana rozmową, a rodzina właśnie robiła wszystko, żeby doszczętnie zrujnować moją przyszłość zawodową. Dzieci krzyczały, Tadeusz je ciągnął, mama stała bezradnie, a ja sięgałam po pilota.

– Rozumiem, że to nie jest dobra pora… – zaczął ostro facet i wtedy nie wytrzymałam.

– Cisza! Wszyscy! Amelka, wymaszerować! Mamo, proszę, daj maluchom jeść! Tadeusz, zamknij drzwi – zarządziłam, po czym pstryknęłam wyłącznikiem i telewizor umilkł, podobnie jak cała moja rodzina.

Rekruter też umilkł, przerywając zdanie w połowie.

– Dziękuję – powiedziałam z godnością, kiedy potulnie wyszli z pokoju. – Przepraszam pana za to zajście, to się już nie powtórzy. Proszę powtórzyć pytanie – obdarzyłam go uśmiechem numer siedemnaście z katalogu moich profesjonalnych min.

Rozmowa skończyła się siedem minut później, a ja się rozpłakałam.

– Tak dobrze mi szło! – rozżaliłam się. – Tyle się uczyłam o tym prawie obowiązującym e-sklepy… A wy nie potrafiliście sobie poradzić sami nawet przez pół godziny! To była moja szansa! Firma, która mi się podobała, fajna praca, możliwości rozwoju, w perspektywie może stanowisko kierownicze… I co?

Jakież było moje zdziwienie, kiedy tydzień później zadzwoniła do mnie sekretarka z tejże firmy i zaprosiła mnie na kolejny etap rekrutacji, tym razem już u nich. Pojechałam, nie wiedząc, czy nie zaszło nieporozumienie. Okazało się, że chyba tak, bo kobieta, która przedstawiła się jako dyrektor handlowy, zapytała mnie, czy poradziłabym sobie z prowadzeniem zespołu obsługi klienta w sklepie internetowym.

– To chyba pomyłka – szepnęłam, chociaż bardzo chciałam odpowiedzieć „Tak! Poradzę sobie!”. – Ja przecież aplikowałam na niższe stanowisko, szeregowe.

– Wiem, ale nasz dyrektor do spraw rekrutacji polecił panią na inne stanowisko. Kierownicze…Oj, przepraszam, muszę odebrać – sięgnęła ręką po telefon i szybko wyszła z salki.

Nie mogłam się powstrzymać i zajrzałam w dokumenty, które zostawiła na blacie. Było tam moje CV, jakaś tabelka i miejsce na „Uwagi”. W tej rubryce odręcznym pismem wpisano:

„Kandydatka opanowana i zdecydowana, potrafi zarządzać grupą, zdolności przywódcze. Szybko odzyskuje kontrolę nad sytuacją kryzysową, doskonale radzi sobie ze stresem. Rekomendacja na kierownika zespołu”.

Czytaj także:
„Przyjaciółka robi z siebie bałwana dla facetów! Ma 50 lat, a ubiera się jak nastolatka i wypina do obiektywu”
„Gdy zaczęłam pracę w policji, śmiali się, że nadam się do biegania po kawę i pączki. Szybko pokazałam im, co potrafię”
„Facet na parkingu wyglądał na takiego, co mógłby mnie okraść. Nie podejrzewałam, że wyświadczy mi wielką przysługę...”

Redakcja poleca

REKLAMA