Bałam się tego, co za chwilę nastąpi.
– Jest! – usłyszałam i poczułam, że uginają się pode mną nogi. – W domu dziecka czeka na państwa chłopiec!
Zaczęłam śmiać się, płakać, wszystko naraz. Pół roku wcześniej uzyskaliśmy kwalifikacje na rodziców adopcyjnych. Wiedzieliśmy, że niektórzy czekają nawet dwa lata i dłużej, a tymczasem do nas uśmiechnęło się szczęście już po sześciu miesiącach. Niesamowite!
– Nawet pani nie wie, jak się cieszę! Kiedy możemy przyjechać?
– Tylko… – usłyszałam w słuchawce wahanie. – Musi pani wiedzieć, że u chłopca zdiagnozowano FAS.
FAS, czyli alkoholowy zespół płodowy. Wcześniej nie miałam pojęcia o tym schorzeniu, ale na warsztatach dla kandydatów na rodziców adopcyjnych poświęcono dużo uwagi zaburzeniom, z jakimi możemy spotkać się u dziecka. FAS był jednym z nich.
– To nic. Rozmawialiśmy z mężem na ten temat, jesteśmy gotowi adoptować takie dziecko – zadeklarowałam.
Problemy okazały się większe niż sądziliśmy
Trzy dni po rozmowie siedzieliśmy w pokoju odwiedzin w domu dziecka. W końcu opiekunka przyprowadziła chłopca i wszystko inne przestało mieć znaczenie. Zdecydowaliśmy się już wcześniej, ale to spotkanie stanowiło ukoronowanie naszej decyzji. Oboje z mężem wiedzieliśmy, że to właśnie na Michałka czekaliśmy. I nieważne było wszystko inne. Michał miał siedem lat, nie był małym, słodkim bobaskiem, tylko dużym chłopcem z poważnymi zaburzeniami, ale wierzyliśmy, że damy radę.
Szybko dopadła nas proza życia. Nie, nie żałowaliśmy decyzji, ale byliśmy przerażeni! Michał miał problemy w nauce, jego opóźnienie psychoruchowe w stosunku do rówieśników było większe niż się spodziewaliśmy. Miał kłopoty z mową i pamięcią krótkotrwałą. Serce mi pękało na samą myśl, że taką krzywdę wyrządziła mu rodzona matka, wtłaczając w jego żyły truciznę, jaką był alkohol.
Ale problemy w nauce i opóźnienie w rozwoju to był wierzchołek góry lodowej. Michałek unikał bliskości, bał się dotyku. Czasem miałam wrażenie, że zachowuje się jak dzikie zwierzę wypuszczone z klatki. Nie potrafił się odnaleźć w sklepie, w kinie, na poczcie i w wielu innych miejscach. Wcześniej znał tylko dom dziecka i szkołę. Był kompletnie nieprzystosowany – nie chwytał metafor, zawsze trzeba było do niego mówić wprost, inaczej nie rozumiał.
Ale nie to było najgorsze. Chłopiec nie potrafił kontrolować swoich emocji. Nikt go tego nie nauczył. W rezultacie już po kilku godzinach spędzonych u nas wpadł w szał. A może to była histeria? Nie potrafię tego nazwać. Potrafił godzinami krzyczeć i patrzeć nieprzytomnie w jeden punkt. Kopał w drzwi, uderzał głową o meble, wyrywał sobie włosy z głowy. Byłam przerażona! Nie mogłam spokojnie patrzeć na tę rozpacz.
Szukaliśmy pomocy wszędzie.
– Chłopiec potrzebuje czasu. On boi się miłości, bo jej nie zna – tłumaczyła nam pani psycholog.
– Poradzimy sobie. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze – przekonywał mnie mąż, ale nie byłam pewna, czy sam w to wierzył.
Dzięki niemu wszystko się zmieniło
Wspieraliśmy się z mężem, jak mogliśmy, tłumaczyliśmy Michałkowi, rozmawialiśmy z nim, ale wszystko na nic. Życie całej rodziny niemal legło w gruzach. Nie chciałam oddawać go z powrotem do ośrodka, choć wiedziałam, że czasem adopcje się nie udają. Ale przyznam, że takie myśli powoli zaczęły pojawiać się w mojej głowie. I wtedy natrafiłam na ten post na Facebooku…
– Zobacz, ktoś porzucił psa! Jest wygłodzony, zaniedbany, ledwo uszedł z życiem. Chyba trafi do schroniska – pokazałam mężowi zdjęcie.
– Pies? Zawsze marzyłem o psie! – ożywił się Michał.
Spojrzeliśmy po sobie z Rafałem i… w sumie dlaczego nie?
Już po kilku dniach czworonóg był u nas. Michał oszalał na jego punkcie. Pierwszej nocy spał z Fajdo, a wieczorem usłyszałam, jak rozmawia z psem:
– Musimy się trzymać razem. Obaj jesteśmy porzuceni… – aż mi się serce ścisnęło z żalu.
Michał wszystko to, czego nie chciał powiedzieć nam, zaczął opowiadać… psu. Do tej pory bezskutecznie próbowaliśmy dotrzeć do przybranego syna, w ogóle nie chciał z nami rozmawiać. Nie mieliśmy pojęcia, o czym myśli i co czuje. Teraz Fajdo został jego najbliższym powiernikiem, a Michał powoli zaczął się otwierać na świat.
Przełom nastąpił zupełnie niespodziewanie. Wyglądało na to, że Michał znów wpadnie w szał, już zaczął kopać w krzesło, kiedy nagle podszedł do niego Fajdo i zaczął się łasić. Michał zastygł w bezruchu, schylił się i mocno przytulił psa.
Nasz synek wciąż nie zburzył muru, który wybudował wokół siebie, ale wszystko jest na dobrej drodze. Jestem przekonana, że to Fajdo swoją obecnością odmienił życie naszej rodziny. Mały, słodki kundelek, który ma w sobie ogromną moc.
Czytaj także:
„Adoptowany syn chodził smutny, ginęły mu różne rzeczy. Bałam się, że prześladują go w szkole, ale on skrywał pewną tajemnicę”
„Do śmierci rodziców nie wiedziałam, że byłam adoptowana. Siostra wykrzyczała mi, że w końcu nie musi udawać, że mnie kocha”
„Adoptowany syn wyrósł na bandziora. Daliśmy mu miłość i bezpieczny dom, a on podtarł sobie tym wszystkim tyłek”