„Adoptowany syn chodził smutny, ginęły mu różne rzeczy. Bałam się, że prześladują go w szkole, ale on skrywał pewną tajemnicę”

smutny chłopiec fot. Adobe Stock, Irina Polonina
„– Dałem mu wielką paczkę mamb – rzucił mąż – i już tego samego dnia jej nie miał. Zapytałem, czy poczęstował całą klasę, a on się jakoś dziwnie zmieszał. A potem nawet nie umiał powiedzieć, jaki to był smak gum… Naprawdę coś się dzieje, Majka. Martwię się”.
/ 31.10.2022 14:30
smutny chłopiec fot. Adobe Stock, Irina Polonina

Mogliśmy zacząć starać się o adopcję wcześniej, ale całą energię włożyliśmy w próby zapłodnienia in vitro, kuracje hormonalne i inne – również te ocierające się o medycynę naturalną i magię – metody zajścia w ciążę. Nie potrafiliśmy się poddać i przyznać sami przed sobą i naszymi bliskimi, że jesteśmy niezdolni do poczęcia dziecka. Kiedy w końcu przyszedł moment, że nie mogliśmy się już dłużej łudzić, oboje przekroczyliśmy trzydziesty piąty rok życia i mieliśmy minimalne szanse na adoptowanie niemowlęcia.

– Weźmiemy dziecko w dowolnym wieku – zaproponowałam. – Wypełnijmy papiery.

Cały proces był chyba jeszcze bardziej obciążający emocjonalnie niż próby poczęcia dziecka. Musieliśmy przejść masę rozmów przypominających przesłuchania, kursów, warsztatów i formalności. Ale w końcu dostaliśmy upragniony telefon.

– Chłopiec w wieku dziewięciu lat – powiedziała przypisana do nas urzędniczka. – Ma na imię Ludwik, był dzieckiem samotnej matki, która zginęła w wypadku dwa lata temu. Dopiero zakończył się proces szukania jego biologicznego ojca, który już zrzekł się praw rodzicielskich. Ludwiczek jest gotowy do adopcji. Chcą go państwo poznać?

Czy chcieliśmy? Och, chyba nigdy nie byłam tak podekscytowana! Nawet przed pierwszą randką z Mateuszem, w którym kochałam się latami, nim zwrócił na mnie uwagę,

– Tak, to on. To nasz syn – szepnął mąż, kiedy przez szybę zobaczyliśmy drobnego chłopczyka grzecznie kolorującego coś przy stoliku w sali spotkań. – Chodźmy do niego!

Szybko zawojował nasze serca

Ludwiczek zawojował nasze serca od razu. Miał dziewięć lat, ale był nad wiek rozwinięty. Dowiedzieliśmy się, że jego mama była lekarką. Musiała bardzo dbać o jego rozwój i wychowała go na wspaniałego chłopca.

– Chciałbyś zamieszkać z nami? – zapytałam, kucając przy nim. – Zostalibyśmy rodziną.

– Wiem, byłbym waszym adoptowanym dzieckiem – spojrzał na mnie mądrymi, granatowymi oczami. – Tak, chciałbym. Chcę znowu mieszkać w prawdziwym domu.

Kiedy już go przywieźliśmy, wszystko okazało się łatwiejsze, niż myśleliśmy. Z Ludwiczkiem można było rozmawiać prawie jak z dorosłym. Mateusz traktował go po partnersku, ja zasypywałam go czułościami. Początkowo chłopiec mówił do nas „ciociu” i „wujku”, ale po kilku miesiącach sam zapytał, czy może nas nazywać „mamą” i „tatą”. Byliśmy szczęśliwi jak w dniu naszego ślubu!

Ludwik miał pewne zaległości szkolne. Nic dziwnego, w domu dziecka musiał radzić sobie z lekcjami sam, nikt go nie pilnował. Mateusz dużo z nim siedział nad zadaniami domowymi, ja czytałam mu codziennie przez czterdzieści pięć minut. W weekendy zabieraliśmy go na ogromny plac zabaw w parku miejskim, czasami nad rzekę, raz do minizoo. Synek bawił się równie radośnie jak inne dzieci i tylko czasami widziałam, że jego twarzyczka zasnuwa się nagłym smutkiem. Starałam się wtedy jakoś rozproszyć jego uwagę kolejną atrakcją; sądziłam, że przypominał sobie zmarłą mamę. Ale jakoś tak pół roku po adopcji zaczęłam przeczuwać, że to coś innego niż tęsknota za matką.

– Mateusz, mam wrażenie, że coś jest nie tak u niego w szkole – powiedziałam zaniepokojona do męża. – Zauważyłeś, że ostatnio często giną mu różne rzeczy? Pachnące flamastry, ten metalowy cyrkiel, śniadaniówka… Myślisz, że jakieś starsze dzieci go prześladują i zabierają mu rzeczy?

Mateusz się zamyślił. Jego zdziwiło ostatnio co innego. Ludwiczek ciągle prosił o słodycze do szkoły. Chciał, żeby mu kupować batony czy gumy do żucia. Właśnie te gumy były najbardziej zastanawiające.

– Dałem mu wielką paczkę mamb – rzucił mąż – i już tego samego dnia jej nie miał. Zapytałem, czy poczęstował całą klasę, a on się jakoś dziwnie zmieszał. A potem nawet nie umiał powiedzieć, jaki to był smak gum… Naprawdę coś się dzieje, Majka. Martwię się.

Pewnego dnia postanowiłam go śledzić

Poza tym jednak wszystko wydawało się w porządku. Ludwik był bardzo samodzielny, chciał nawet sam jeździć rano do szkoły, chociaż było to pięć przystanków. Przystaliśmy na to, bo oboje pracowaliśmy od ósmej, więc kiedy go rano woziliśmy, zawsze któreś z nas się spóźniało. Dopiero w drugim semestrze zupełnym przypadkiem dowiedziałam się, że od lutego nasz syn nie ma zajęć codziennie na rano.

– Klasa w poniedziałki, środy i piątki zaczyna o dziesiątej trzydzieści – poinformował mnie wychowawca klasy. – Czy Ludwik jest zapisany do świetlicy?

– Nie zapisywaliśmy go… – wymamrotałam oszołomiona.

Zupełnie nie wiedziałam, jak się odnieść do tej informacji. Nasz syn codziennie rano wychodził „do szkoły”, potrafił jeszcze za pięć ósma napisać mi esemesa, że jest już w szatni i wszystko jest okej. Ale wcale tam nie był. Co więc robił w tym czasie?

Mateusz chciał z nim od razu po męsku porozmawiać, ale ja się temu sprzeciwiłam.

– Pamiętajmy, kochanie, że on miał jakieś poprzednie życie, o którym niewiele wiemy – tłumaczyłam mężowi.

– Widzę, że czasami ogarnia go taki straszny smutek… Może, sama nie wiem… Jeździ na grób matki? Wiem, że trafiłby na cmentarz, bo świetnie wie, jaka linia autobusowa gdzie jeździ.

– A słodycze i zaginione gadżety? – spytał powątpiewająco Mateusz. – Maja, musimy przeprowadzić z nim rozmowę. Boję się, że ktoś wymusza od niego te wszystkie rzeczy, że ma jakieś kłopoty…

Próbowałam wypytać Ludwika delikatnie o słodycze i gumy, ale niczego się nie dowiedziałam. Twierdził, że po prostu lubi słodkie, chociaż mówiąc to, nie patrzył mi w oczy. O jego porannych wycieczkach nie wspomniałam, bo wpadłam na pewien pomysł. Otóż postanowiłam, że wezmę wolny dzień w pracy i… będę śledzić synka.

W kolejny piątek założyłam na głowę starą, rudą perukę, wielkie ciemne okulary na nos, włożyłam wyszarpniętą z dna szafy workowatą sukienkę. Potem schowałam się w samochodzie zaparkowanym przy przystanku i patrzyłam, co zrobi mój dziesięciolatek. Zdziwiłam się, kiedy wsiadł do autobusu o niewłaściwym numerze. To znaczy, niewłaściwym, gdyby jechał do szkoły.

Ale on wysiadł kilka przystanków dalej i przesiadł się do innej linii. Pojechałam powoli za nim. Nie mógł mnie zauważyć, bo jechałam autem koleżanki… Kiedy zobaczyłam, gdzie wysiadł, zabrakło mi tchu. To był jego stary dom. Dom dziecka.

Wiedziałam, że dzieci z tej placówki uczą się w szkole podstawowej na tej samej ulicy, razem ze „zwykłymi” dziećmi. Codziennie rano były odprowadzane przez wychowawców i tam zostawiane. Zdziwiłam się, kiedy Ludwiczek przeszedł przez bramkę szkoły jak gdyby nigdy nic i skierował się razem z innymi dziećmi do szatni na dole.

Nie mogłam się powstrzymać i pobiegłam chyłkiem za nim. W mojej rudej peruce i tłumie podenerwowanych rodziców pierwszaków i tak by mnie nie dostrzegł. Ale ja dostrzegłam jego, a właściwie to na niego wpadłam. Siedział na ławeczce obok dziewczynki, która… właśnie wkładała batonik od niego do śniadaniówki z dinozaurami. Tak, tej samej śniadaniówki, którą ja mu kupiłam, i która potem „zginęła”.

Zawsze chcieliśmy mieć dwójkę dzieci

Musiałam naprawdę być zszokowana, bo straciłam czujność i… syn mnie zauważył.

– Mama? Tutaj?! – w jego głosie brzmiało przerażenie. – Mamo… Ja nie chciałem… Proszę…

Nie dowiedziałam się, o co chciał prosić, bo podeszłam do jego ciemnowłosej koleżanki i powiedziałam łagodnym tonem, że jestem mamą Ludwiczka.

Ja jestem Malwina – powiedziała mała. – Z domu dziecka.

I nagle zrozumiałam. Kiedy adoptowaliśmy Ludwika, zostawił w domu dziecka swoją małą przyjaciółkę. On miał szczęście i znalazł dom, a ona nie. Biedactwo, nie miała nawet śniadaniówki ani ładnych flamastrów, a o batonikach mogła tylko pomarzyć.

Pomimo że nad wyraz dojrzały, mój syn jednak wciąż był tylko dzieckiem i jakoś tak dziecinnie wymyślił sobie, że jeśli dowiemy się z Mateuszem, że tęskni za Malwiną, to się na niego obrazimy i uznamy go za niewdzięcznego. Nie chciał nas zasmucać, więc jeździł do koleżanki po kryjomu. To o niej myślał, kiedy w wesołym miasteczku albo minizoo przeżywał coś przyjemnego. Przypominało mu się, że ona wciąż nie ma nikogo i siedzi samotna w domu dziecka, w którym nie ma już nawet kochanego przyjaciela…

Od razu sprawdziliśmy sytuację rodzinną Malwiny i okazało się, że, niestety, jest ona nieuregulowana. Matka nie chciała się zrzec praw rodzicielskich, ale odwiedzać córeczki też nie miała ochoty.

– Szukamy dla niej rodziny zastępczej, bo na pełną adopcję w tej chwili nie ma szans – powiedziała opiekunka w domu dziecka.

– To już nie szukajcie – powiedziałam, a Mateusz ścisnął mnie za rękę. – Zawsze chcieliśmy mieć dwójkę dzieci.

Urzędnicy starali nam się wytłumaczyć, że może nam być ciężko oddać Malwinę, kiedy jej rodzice jednak zechcą ją wziąć z powrotem, ale nie boimy się tego. Wszystko może się zdarzyć i to nie powód, żeby uciekać przed życiem! Malwina zamieszkała u nas i choć nie zawsze jest sielankowo, to jednak tworzymy zgraną drużynę. I cokolwiek się stanie, Ludwik i Malwina zawsze będą naszymi dziećmi!

Czytaj także:
„Nie jestem znawcą kobiet, przez co prawie zepsułem walentynkową randkę. Na szczęście z pomocą przyszedł mi kumpel”
„Zachowałam resztki człowieczeństwa i oddałam zgubę właścicielce. Kobieta całowała mnie po rękach, nie to, co moja rodzina”
„Po powrocie z misji wojskowej, ojciec zamknął się w sobie. Kiedyś byłem z niego dumny, dziś nie poznaję tego człowieka”

Redakcja poleca

REKLAMA