Kiedy myślę o naszej córce, przypomina mi się pewien dzień, kiedy w osiedlowym sklepie kupowałam pudełko lizaków dla mojego męża, Szymona. Słodkozęby celebrował swoje czterdzieste urodziny, a ponieważ zawsze uważał, że cała paczka lizaków to durny kaprys i nie może się tak wygłupiać, uznałam, że będzie to dla niego najlepszy prezent, a przepiękny markowy organizer stanie się po prostu dodatkiem. Gdy stałam w kolejce do kasy, trzymając pod pachą podarunek, zaczepił mnie starszy pan, z uśmiechem pytając:
– A gdzie pociechy?
– Nie mam – powiedziałam.
– Nie? Dlaczego? – mężczyzna zmarszczył brwi. – To po co pani te lizaki?
Nie wiedziałam, dlaczego obcy facet zadawał mi te pytania i czemu wydawał się autentycznie zirytowany faktem, że jako bezdzietna kupowałam lizaki. Gorzej, że cała radość z wizji szczęśliwego męża uleciała ze mnie w sekundę. Niektórzy byli bezdzietni z wyboru i taki komentarz spłynąłby po nich jak po kaczce – względnie zirytował, i słusznie, bo i co obcemu do ich życia rodzinnego – dla mnie jednak był przypomnieniem o latach walki z bezpłodnością. Przełknęłam i zebrałam w sobie siłę, żeby się nie rozpłakać na miejscu.
– Bo lubię lizaki – wycedziłam w odpowiedzi, próbując jakoś przemienić swój smutek w zdenerwowanie. Facet chciał coś dodać, ale odwróciłam się na pięcie i poszłam do innej kasy.
– Hania? – Szymon wyrwał mnie z rozmyślań. – Gdzie odpływasz?
Siedział uśmiechnięty nad katalogiem, który dostaliśmy z agencji adopcyjnej
Po porażce in vitro nie zostały nam już żadne opcje, które pozwoliłyby nam mieć nasze własne, biologiczne dziecko. Rozmawialiśmy długo, nie było łatwo nam się z tym pogodzić, ale dzień po dniu wizja dania domu opuszczonej sierocie stawała się coraz mniej straszna. Najchętniej wzięlibyśmy noworodka lub niemowlę, ale może być i berbeć do lat dwóch. Taki maluch nadal nie ma wspomnień i idących za nimi problemów.
Nie zabrzmi to szlachetnie, ale mimo wszystko nie chodziło nam o ratowanie duszy dziecka, a o zbudowanie zwyczajnej, ciepłej rodziny, bez bagażu złych emocji lub chorób. Zarówno Szymon jak i ja nie mieliśmy w życiu łatwo. To miały być lata, w których coś w końcu pójdzie dobrze i wyjdziemy na prostą.
Marzyło nam się niemowlę, ale i dwulatek może być
Nazajutrz byliśmy umówieni na wizytę w pobliskim domu dziecka. Gdy weszliśmy do sierocińca, nie chciałam się rozglądać. Po drodze do gabinetu szefowej słyszałam głosy dzieci – zarówno śmiech, jak i kłótnie. Jakiś maluch płakał, starsze dzieciaki sprzeczały się o coś związanego ze szkołą. Jedna nastoletnia dziewczyna siedziała w korytarzu, zapłakana, i kręciła głową, a opiekunka próbowała zaciągnąć ją na stołówkę.
– Sylwia, idź zjedz kolację. Wczoraj ci darowałam, rozumiem, ale tak nie może być.
– Nie jestem głodna – odpowiedziała dziewczyna i zacisnęła usta.
Opiekunka westchnęła ciężko, na odchodnym mówiąc do niej coś, czego już nie dosłyszałam, bo wchodziliśmy do gabinetu dyrektorki. Przez następne pół godziny rozmawialiśmy o domu, dzieciach, opiece. Opowiadałam o naszych zmaganiach i mojej bezpłodności. Szymon jednak siedział cicho, jakby był nieobecny. Czułam, że coś jest nie tak. Nawet dyrektorka, pani Katarzyna to zauważyła.
– Czy wszystko w porządku? Panie Szymonie? – spytała.
– Jeśli pan lub żona… Jeśli mają państwo wątpliwości, nie są gotowi… Szymon pokręcił głową.
– Przepraszam, zamyśliłem się – powiedział. – Wszystko jest jak najbardziej w porządku, oboje jesteśmy zdecydowani i gotowi na dziecko. Tylko… ta dziewczyna, Sylwia, czemu nie chce jeść?
Obie spojrzałyśmy na niego zdziwione. Ja, zaaferowana wszystkim, co tu słyszałam, zapomniałam o Sylwii. Ale Szymon, hm, Szymon został z nią mentalnie na korytarzu.
– Sylwia przechodzi ciężki okres. Ale pozbiera się, wierzę w nią, to silna dziewucha – powiedziała pani Katarzyna.
Szymon skinął głową, rozumiejąc, że więcej obcym ludziom nie wolno jej powiedzieć. Gdy wróciliśmy do domu, mój mąż wciąż był nieobecny duchem. Postawiłam przed nim talerz z kolacją.
– Okay, porozmawiajmy – powiedziałam. – Co cię gniecie? – usiadłam naprzeciwko niego i spojrzałam mu w oczy. – Chodzi o Sylwię, domyślam się…
Szymon wzruszył ramionami, przechylił głowę, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko opuścił wzrok i wbił go w kanapki. Dałam mu chwilę na zebranie myśli i, jak zawsze, po kilku minutach zaczął mówić.
Cóż, po 20 latach małżeństwa znaliśmy się jak dwa łyse konie
Okazało się jednak, że było w przeszłości Szymona coś, o czym nie wiedziałam. O swojej siostrze, Michalinie, mówił rzadko, zwykle były to przypadkowe wspomnienia z dzieciństwa, gdy jakby się zapomniał i przez chwilę nie bał bólu, który przychodził wraz z nimi. Wiedziałam tyle, że przez pięć lat Michalina praktycznie go wychowywała, że chciała zostać ogrodnikiem, że umarła miesiąc przed osiemnastymi urodzinami Szymona, których przez to on nigdy więcej nie świętował.
– Kiedyś się o tym nie mówiło tak wiele jak dzisiaj – powiedział – a ja, choć widziałem, jak Michasia dosłownie usycha na moich oczach, nie rozumiałem dlaczego, nie miałem pojęcia, czy mogłem coś zrobić.
Starałam się, jednak nie potrafiłam jej zaufać
Z urwanych wspominek męża poskładałam sobie, że Michalina zginęła w wypadku. Była, aż pewnego dnia zniknęła. Dziś dowiedziałam się jednak, że znikała przez lata, aż w końcu wykończone anoreksją, nieodżywione i wyniszczone ciało poddało się i odeszła.
– Zobaczyłem tę dziewczynę, Sylwię… – Szymon mówił cicho, oczy miał już czerwone, choć nie wypłynęła z nich jeszcze pierwsza łza. – A w niej zobaczyłem Michasię. Chude nadgarstki, ciemne koła pod oczami, opiekunka, która mówi jej, że musi jeść zamiast… sam nie wiem. Nie, ta kobieta musi zająć się wieloma dziećmi. Nie ma czasu na to, by szukać przyczyny… – mówił, jakby sam szukał odpowiedzi na własne pytania.
Wstałam i podeszłam do Szymona. Objęłam go, przytuliłam do siebie.
– Co chcesz zrobić? – spytałam.
– Nic. Co mogę zrobić?
– Nie pytam, co możesz. Co chcesz. Powiedz mi, co chcesz zrobić. Proszę.
Na przedramieniu poczułam mokrą kroplę. Serce mi się kroiło, gdy widziałam, jak jego dawne, niezaleczone rany otwierają się na nowo. Szymon był całym moim światem, najdroższym przyjacielem, połową mojego życia. Zrobiłabym wszystko, by zmniejszyć jego ból, więc gdy wyszeptał prośbę, byśmy wzięli Sylwię do nas, choćby na jakiś czas, pocałowałam go tylko w głowę i powiedziałam, że jutro pójdziemy o nią zapytać.
Sylwia miała 13 lat i mnóstwo trudnych wspomnień, jak nas uprzedzono
Zamieszkała u nas. Przez pierwsze dni była bardzo cicha i grzeczna, oferowała pomoc w domowych obowiązkach, ale rzadko się odzywała. Niestety, wszystko, czego naczytałam się o starszych adoptowanych dzieciach, dźwięczało mi w głowie i sprawiało, że trudno mi było Sylwii zaufać, dać jej prawdziwą szansę, by zaczęła u nas od zera. Patrzyłam na nią przez pryzmat tych opowieści – podobno dzieci na początku zawsze bardzo się starały, jednak z biegiem czasu wychodziły na wierzch ich demony.
W naszym przypadku moje wyszły pierwsze i byłam pewna, że Sylwia widzi moją nieufność, mimo że starałam się ją ukryć. Szymon próbował nawiązać z dziewczynką kontakt od pierwszego dnia. Rozmawiał z nią, rozśmieszał, zabierał na zakupy, próbował włączyć ją w naszą rodzinną codzienność. Widziałam, że Sylwia starała się sprawić mu przyjemność odpowiednią reakcją, ale to nie było naturalne. No i to jej wkurzające mnie: „Nie jestem głodna, dziękuję.”
Wmuszenie w nią choćby odrobiny jedzenia graniczyło z cudem. Jeszcze trochę, a trzeba będzie dawać jej kroplówki – myślałam ponuro.
– Hanka, nie polepszasz sytuacji – denerwował się Szymon, kiedy z trzaskiem stawiałam na blacie w kuchni talerz z niemal nieruszonym jedzeniem. – Ona się ciebie boi.
– Co ty powiesz – syknęłam. – Godzinami wymyślam potrawy, które zechciałaby zjeść, a ona „Nie jestem głodna”.
– Ciszej, bo usłyszy. Mąż patrzył na mnie strofująco. – Ja się staram zyskać jej zaufanie, robię wszystko, żeby nas polubiła, a ty ze swoim nastawieniem wszystko utrudniasz.
– Ty się starasz, ja się staram. Może niech i ona się trochę postara – odwarknęłam.
I wtedy kątem oka zobaczyłam w szklanej tafli drzwi odbicie Sylwii siedzącej wciąż przy stole. Chudą dłonią otarła łzy cieknące jej po twarzy, po czym wstała i wyszła z pokoju. Nie powiem, poczułam się podle.
– Szymon. Czas sięgnąć po fachową pomoc, bo jeszcze trochę, a trzeba będzie podłączyć ją do kroplówki – stwierdziłam.
Owszem, to był rodzaj szantażu, no ale zadziałał Szymon się zgodził. Choć wiele czytał o anoreksji po śmierci Michaliny, taka wiedza nie jest w stanie zastąpić wyszkolenia profesjonalisty. Zwłaszcza że gdy chodzi o dzieci, wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane. Po kilku sesjach psychoterapeuta powiedział:
– Dziewczynka przeżyła jakąś wielką traumę, o której nie jest w stanie mówić. To tak, jakby miała w sobie wielki korek, który ją zatyka. Potrzebny byłby jakiś wstrząs, żeby ten korek usunąć. Ona musi wylać z siebie te emocje. Oswoić je. Pozbyć się lęku.
Kilka dni później wieczorem weszłam do sypialni Sylwii, usiadłam na krześle przy biurku i patrzyłam na śpiącą dziewczynkę – chudą trzynastolatkę, która w pewien sposób popełnia powolne samobójstwo, choć wcale tego nie chce – i myślałam: Dlaczego w moim życiu nic nie może być proste? Dlaczego nie mogłam po prostu urodzić dziecka jak większość kobiet? Dlaczego nie udało nam się adoptować niemowlaka, tylko musieliśmy wziąć akurat nastolatkę z problemami?
Przyznaję, czułam chęć (choć starałam się do niej nie przyznawać), by oddać Sylwię. Myślę, że po prostu byłam zmęczona. A przede wszystkim czułam się bezradna.
– Chce mnie pani oddać? – usłyszałam nagle cichy głos.
Sylwia patrzyła na mnie wielkimi w chudej twarzy oczami. A jednak nie spała. Czułam się przyłapana. Co należy odpowiedzieć na takie pytanie? Że oczywiście nie, jak mogła tak pomyśleć… Ale psycholog powiedział, że dzieci wyczuwają, kiedy dorośli kręcą, i wtedy tracą do nich zaufanie. A Sylwia miała tyle zaufania do świata, co kot napłakał.
– Czy chcę? Nie wiem – odparłam szczerze. – Czuję się bezsilna. Nie winię cię, ale jest, jak jest. I boję się – i to była prawda, jak do mnie w tym momencie dotarło. – Boję się, że przegram. Że jeśli nie uda się nam pomóc tobie, ja stracę mojego męża. A on jest dla mnie wszystkim.
– Nie rozumiem – Sylwia usiadła na łóżku, zmarszczyła brwi.
Opowiedziałam jej wtedy o Michalinie.
– Jesteś dla niego ważna, Sylwio – powiedziałam na koniec. – On widzi w tobie swoją siostrę. Obwinia się, że nie udało się mu jej uratować. Jeśli historia się powtórzy… – pokręciłam głową – nie wiem, jak zareaguje. Pomóż mu, Sylwio. Proszę.
Poczułam, że zaraz się rozpłaczę, łzy wypełniły mi oczy. Wstałam i wyszłam z sypialni. Nie wiem, co mnie wtedy natchnęło, żeby tak postawić sprawę. Szymon, kiedy się o tym dowiedział, prawie się na mnie obraził, że dorzucam stresów dziecku, które się pod nimi wręcz ugina. Ale nie miał racji. To był punkt zwrotny. Świadomość, że jej zachowanie szkodzi człowiekowi, którego tak bardzo polubiła, sprawiła, że ów „korek”, o którym mówił psycholog, zaczął „przeciekać”. Sylwia powoli się otwierała, a jej apetyt wracał.
Trochę to trwało, ale przynajmniej nie musieliśmy się martwić, że przejdzie punkt, spoza którego nie ma już odwrotu. Patrząc na dorosłą już, pyzatą córę, która wpada do nas na sobotnie obiady z ukochanym, śmiejemy się czasami, przypominając sobie, że zamieszkała z nami przecież przez obawy o anoreksję. A ja każdego dnia jestem za te obawy Szymkowi wdzięczna.
Uważam, że Sylwia jest dla nas najpiękniejszym, co nam się w życiu przydarzyło, i nie zamieniłabym jej nawet na nasze biologiczne niemowlę. Czasem tylko szkoda, że tak krótko była dla nas dzieckiem. Z drugiej strony, pieluch się jeszcze nazamieniamy i klockami nabawimy. Ślub Sylwusi za dwa miesiące. Przyśpieszony, bo w drodze bliźniaki, a – jak córka powiedziała – nie po to się odchudzała na ten ślub od trzech lat, żeby stanąć przed ołtarzem z brzuchem godnym Misia Puchatka.
Czytaj także:
Byłam pewna, że to kochanka mojego męża. Okazało się, że to... dorosła córka
Mamie nie pasowała żadna moja dziewczyna. Z Justyną było inaczej
Mając 40 lat, musiałam wprowadzić się do rodziców. Za nic mieli moją prywatność