Mieszkanie w starej kamienicy ma wiele zalet. Na przykład ciepły piec, przy którym można usiąść z kubkiem ciepłej herbaty. Albo grube ściany z cegły, które nie przepuszczały dźwięków, więc nie musiałam być świadkiem życia sąsiadów. Były też minusy: zimny piec w mroźny poranek czy trzeszcząca drewniana podłoga – zawsze się bałam, że rozsypie się pod moimi stopami.
Mieszkanie udało mi się kupić okazyjnie, bo jego właściciele wyjeżdżali na stałe do Niemiec. Owszem, lokal wymagał remontu, odświeżenia, ale byłoby grzechem grymasić. Za te pieniądze nie kupiłabym niczego taniej. Ze skromnej pensji wychowawczyni na świetlicy udało mi się zaoszczędzić trochę grosza, resztę dołożyli rodzice i tak wreszcie mogłam zamieszkać na swoim. Miałam nadzieję, że ta zmiana będzie pierwszą z tych na lepsze, zwłaszcza jeśli chodzi o związki. Do tej pory zaliczałam głównie porażki.
Potencjalni kandydaci jakoś podejrzanie szybko tracili mną zainteresowanie, gdy dowiadywali się, że mieszkam z rodzicami. Choć większość była w dokładnie takiej samej sytuacji. Nie wiem, może miałam pecha i trafiałam na facetów, którzy chcieli pannę z posagiem w postaci własnego mieszkania. Albo przyciągałam niezaradnych leni, którzy w ogóle nie brali pod uwagę, że wspólnie możemy zarobić na nasze gniazdko. Mama mówiła, że mam się nie przejmować, że gdzieś na pewno czeka na mnie ten jedyny.
– Jesteś młoda i na pewno trafisz na kogoś odpowiedniego – zapewniała.
Czekałam więc na swojego Pana Przeznaczenie, który będzie chciał być ze mną nie tylko dla moich oszczędności i mieszkania. Nie zmienia to faktu, że teraz nie musiałam się już martwić, gdzie będę pielęgnować moją miłość.
Gdyby nie Mruczek, nie wiem, co by było
Czekając na wymarzone szczęście, pracowałam, urządzałam się, kupowałam sprzęty, meble, mościłam się. I tylko o jednym zapomniałam.
– Ula, nie daj Boże jakieś nieszczęście, to ubezpieczenie się przyda. Załatw to wreszcie – apelowała mama.
– Nie chcę krakać, ale pamiętaj, mądry Polak po szkodzie – marudził tata.
Zgadzałam się z nimi, a mimo to odwlekałam załatwienie tej sprawy. Najpierw zastanawiałam się nad firmą ubezpieczeniową, a potem doszłam do wniosku, że nie bardzo mam co ubezpieczać. A to nie było mi po drodze, a to zapominałam zadzwonić, a to wypadło mi coś ważniejszego. Jakbym celowo prosiła się o kłopoty.
Miesiące mijały. Pracowałam w tej samej szkole, w tej samej świetlicy. Z mieszkania byłam zadowolona, podobnie jak z sąsiadów. Żyłam otoczona sympatycznymi rodzinami z dziećmi, tylko ja wciąż nie spotkałam nikogo, z kim chciałabym się związać. Kiedy skończyłam trzydzieści pięć lat, największą zmianą, jaką odnotowałam w życiu, był kot, którego dostałam na urodziny od koleżanki.
– To jest Mruczek – oznajmiła, wręczając mi koszyk.
W środku była czarna, puchata kulka z zielonymi ślepkami. Niby nie powinno się dawać w prezencie żywego stworzenia, ale byłam zadowolona, nawet jeśli kot umacniał mój status starej panny. Mruczek zamieszkał ze mną i dobrze było nam razem. Dbałam o niego, a on swoją mruczącą, kapryśną obecnością rozpraszał moją samotność i płoszył bezsenność. Spokojne, leniwe życie usypiało obawy.
Nawet kiedy elegancki i skryty pan Edward najpierw się zakochał, a potem wyprowadził do nowo poślubionej żony, nie ocknęłam się z letargu. Jego wychuchane mieszkanie na ostatnim piętrze przejął nowy lokator, który szybko zrobił z niego melinę. Ale zamiast martwić się, że pijaczek – który jak głosiły plotki, podłączał się na lewo do prądu i nielegalnie zamontował piecyk – wysadzi kamienicę w powietrze, ja rozmyślałam nad tym, że nawet w jesieni życia można znaleźć miłość, tak jak pan Edward. Co więcej, jego romantyczna historia utwierdzała we mnie wiarę w przeznaczenie, choć osobiście wolałbym nie czekać na szczęście aż do emerytury.
Nie miałam pojęcia, co zaplanował dla mnie los, ale chyba myślał o mnie ciepło, gdy postawił na mojej drodze Mruczka. Tej nocy nie mogłam zasnąć i w końcu, zmęczona przewracaniem się z boku na bok, wzięłam pigułkę.
Obudziło mnie przeraźliwie miauczenie, a kocie pazury wbijały mi się w dekolt i drapały do krwi. Z początku chciałam swego kota obsobaczyć, ale po chwili dotarły do mnie okrzyki dobiegające zza okien.
– Pali się! Uciekajcie!
Sąsiedzi już wcześniej próbowali mnie ostrzec, ale jak zasnę po tabletce, to śpię jak zabita. Gdyby nie Mruczek, to nie wiem, co by się stało.
Nie, nie załatwiłam polisy!
Rozległo się walenie do drzwi. Dopadłam do nich i prędko otworzyłam. Kot korzystając z okazji czmychnął na klatkę schodową.
– Co z tobą, dziewczyno? Łap, co masz cennego i uciekaj! – rzucił dozorca i zbiegł po schodach.
Na korytarzu było gęsto od dymu. Słyszałam krzyki, płacz i tupot stóp. Złapałam płaszcz, torebkę z dokumentami i wybiegłam. Wkrótce razem z pozostałymi lokatorami stałam przed kamienicą i patrzyłam bezradnie na rozprzestrzeniający się pożar.
– Boże, co my zrobimy? – rozpaczała sąsiadka, tuląc dzieci.
Stałam jak zahipnotyzowana i wpatrywałam, jak ogień trawi moje nowe, śnieżnobiałe firanki. Mruczek jakoś mnie znalazł i zaczął ocierać się o moje nogi. Wzięłam go na ręce i razem patrzyliśmy, jak strażacy uwijają się, próbując ugasić pożar.
Niewiele udało się uratować. Wszyscy straciliśmy dach nad głową. To, czego nie zdążył strawić ogień, zalała woda. Winnym okazał się grzejnik elektryczny, nielegalnie podłączony przez nowego lokatora. Przewrócił się na podłogę, zajęła się wykładzina, a dalej to już poszło. Winowajcy, na jego szczęście, nie było wtedy w domu, bo sąsiedzi chyba by go zlinczowali.
Co do mnie, tak jak stałam, musiałam wrócić do rodziców. Mama wzięła mnie w objęcia i próbowała pocieszyć.
– Nie martw się, poradzimy sobie, przecież dostaniesz pieniądze z polisy.
W tym momencie zesztywniałam, co mama natychmiast wyczuła.
– Tylko mi nie mów, że tego nie załatwiłaś?
Spuściłam głowę.
– Tyle czasu?! – huknął ojciec. – I co teraz będzie?
Nie miałam pojęcia.
Okazało się, że pomoże nam miasto. Pogorzelcy mieli dostać mieszkania oraz pomoc materialną.
– O, pani też? – zdziwiła się urzędniczka, gdy zgłosiłam się z wnioskiem. – Oczywiście, miasto pomoże, ale pierwszeństwo mają najbardziej potrzebujący. Rodziny z dziećmi są w o wiele gorszej sytuacji.
Poczułam się, jakbym przyszła do urzędu, by wyłudzić pieniądze albo nowe lokum. A przecież za moje mieszkanie, teraz spalone, zapłaciłam z własnych pieniędzy. Na rozpatrzenie wniosku czekałam bardzo długo. Miałam gdzie mieszkać, miałam pracę, za to nie miałam dzieci. Inni byli w gorszej sytuacji. Minął tydzień, miesiąc, potem kolejny i następne. W urzędzie najwyraźniej o mnie zapomnieli.
Fiu, fiu, ale ci się trafiło...
– Idź się upomnij – buntował mnie ojciec, zły na biurokratyczną opieszałość. – Wszyscy już dostali nowe mieszkania.
– Nawet ten pijak, który puścił kamienicę z dymem, dostał nowy lokal! – oburzała się mama. – Co to za porządki?
Poszłam więc, choć czułam się niezręcznie, musząc upominać się o swoje. Gdybym załatwiła to cholerne ubezpieczenie, mogłabym się wypiąć na urzędniczą łaskę. No ale zaniedbałam to i teraz przyjdzie mi stanąć kornie… Cholera, zamiast mało sympatycznej, ale znajomej urzędniczki za biurkiem siedział całkiem przystojny mężczyzna w średnim wieku. No nic. W końcu duża ze mnie dziewczynka.
Pokrótce nakreśliłam sprawę, z którą przyszłam.
– Proszę wybaczyć, ale jestem tu dzisiaj na zastępstwie – odparł z mało urzędowym uśmiechem. – Przyznam, że nawet nie wiem, gdzie powinienem szukać pani wniosku. Gdyby była pani tak uprzejma i przyszła jutro, hm?
Mina mi się wydłużyła.
– Albo wiem! – wykrzyknął radośnie. – Sprawdzę, co i jak, i zadzwonię do pani, możemy tak się umówić? Proszę mi zostawić numer telefonu.
Zostawiłam, nie wierząc, że to cokolwiek da. A jednak. Przystojny urzędnik zadzwonił jeszcze tego samego dnia wieczorem.
– Wszystko załatwione, już jutro może pani obejrzeć mieszkanie, które miasto pani przyznało. Jednocześnie chciałbym przeprosić za opieszałość i obiecać, że więcej nic podobnego się nie powtórzy.
Byłam w szoku. A jeszcze bardziej mnie zdumiało, że przystojny urzędnik nie dość, że umówił się ze mną na oglądanie mieszkania, to na dodatek mnie tam zawiózł, zaproponował pomoc w remoncie i przeprowadzce. Na koniec zaprosił mnie na kawę. Zupełnie jakby taka troska była zwykłą urzędniczą procedurą.
– Ty, Kaśka, spotykasz się z tym kierownikiem nadzoru? – spytała nazajutrz koleżanka z pracy. – Widziałam was w kawiarni. Fiu, fiu, ale ci się trafiło… – mruknęła.
– Z kim? – zdziwiłam się.
Okazało się, że szarmancki pan Adam zajmuje wysokie stanowisko w urzędzie miasta. Co więcej, jak się dowiedziałam podczas kolejnych spotkań – bo owszem, doszło do następnych randek, już nie maskowanych urzędniczą troską – mieszka w wolno stojącym domu na obrzeżach miasta, gdzie uwił gniazdo i czekał na odpowiednią kandydatkę na żonę.
Mama jest przekonana, że to mój Pan Przeznaczenie. Nie obraziłabym się. Przystojny, zaradny, uczynny, na stanowisku i z własnym domem. Tylko czy naprawdę musiało mi się spalić mieszkanie z całym dobytkiem, żebym go spotkała? Naprawdę kręte są ścieżki losu.
Czytaj także:
„Na zimowej plaży spotkałam miłość. Zapomniałam w jednej chwili o 5 latach nieudanego małżeństwa”
„W wieku 36 lat zamieniłam szpilki na gumiaki i przeniosłam się z miasta na wieś. Dopiero tam spotkałam miłość swojego życia”
„Napisałam list do obcego faceta. Może zachowałam się jak nastolatka, ale dzięki temu wreszcie spotkałam miłość swojego życia”