Książka Pozerka. Moje życie w dwudziestu trzech pozycjach jogi

Książka Claire Dederer "Pozerka" fot. Wydawnictwo W.A.B.
Opowieść kobiety, która ucieka, by odnaleźć siebie.
/ 23.02.2012 18:55
Książka Claire Dederer "Pozerka" fot. Wydawnictwo W.A.B.
"Długo wyczekiwany, zabawny, mądry, zdroworozsądkowy, prawdziwy, wreszcie inspirujący pamiętnik joginki. Krótko: cudowna książka!"
Elizabeth Gilbert, autorka Jedz, módl się i kochaj


Inspirująca refleksja o odwadze, jakiej wymaga podążanie własną drogą.
Powieść o dobroczynnym wpływie jogi nie tylko na ciało, ale też na ducha.
Dla każdego, kto kiedykolwiek próbował stanąć na głowie, trzymając obie nogi na ziemi.

O dobroczynnościach jogi wie tu każdy. Lekarz, kasjer w supermarkecie, a nawet bezdomny sprzedający na ulicy gazety. Tylko trzydziestoletnia Claire, żona Bruce’a i matka rocznej Lucy, podchodzi do sprawy z dystansem. Gdy jednak zaczynają się jej trząść ręce, a silny ból pleców zmusza do odstawienia od piersi żarłocznej córeczki, wybiera się do księgarni, gdzie kupuje kasetę z jogą dla początkujących. Wieczorem zamyka się w pokoju, włącza telewizor i… szybko orientuje się, że bez pomocy nauczyciela nic z tego nie będzie. Jej ciało nijak nie chce przybrać pozycji pokazywanych na ekranie. Gdy trafi wreszcie na zajęcia jogi niedaleko domu, jej życie powoli, choć zdecydowanie zacznie się zmieniać. Niestety okaże się również, że wyłamanie się z obowiązujących w Seattle reguł bycia doskonałą matką i żoną  jest trudniejsze, niż mogłoby się wydawać!

Dederer pisze lekko i z humorem. Bez ślepego zachwytu kulturą Wschodu. Z dystansem i przymrużeniem oka snuje refleksję na temat związków, rodziny i idei zdrowego stylu życia.

Recenzje książki:
Poprzez sutry i savasany, od psa głową w dół po pozycje lotosu, Dederer opisuje ciekawostki związane z jogą, które – przedstawione żartobliwie i bez zadęcia – czynią tę prozę realistyczną i refleksyjną zarazem.  
„Kirkus Reviews”

Dederer w zabawny sposób opisuje całą kulturę związaną z jogą i pokazuje z rozbrajającą szczerością, jak bardzo skomplikowane potrafi być małżeństwo i życie rodzinne.
„The Paris Review”

Z humorem i nutką ironii autorka opowiada, jak wyglądało macierzyństwo w północnym Seattle pod koniec lat 90.
„Publisher’s Weekly”

O autorce:
Claire Dederer
– dziennikarka i krytyk literacki, od wielu lat współpracuje m.in. z „The New York Times”, „Vogue”, „The Nation”, „Yoga Journal”. Kierowała działem krytyki filmowej w „Seattle Weekly”. Obecnie wraz z mężem prowadzi zajęcia kreatywnego pisania na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Pozerka. Moje życie w dwudziestu trzech pozycjach jogi to jej debiut literacki. Ukazał się jednocześnie w Wielkiej Brytanii, Holandii, Hiszpanii, Niemczech, Brazylii i Korei.



Claire Dederer: "Pozerka. Moje życie w dwudziestu trzech pozycjach jogi", Przekład: Agnieszka Walulik, Gatunek: literatura piękna poza seriami, Premiera książki: 22 lutego 2012

Wydawcą książki jest Wydawnictwo W.A.B.



KONKURS

Weź udział w konkursie i wygraj atrakcyjne nagrody. Wystarczy odpowiedzieć na pytanie:

Jak i gdzie szukać motywacji do wprowadzania pozytywnych zmian w życiu?


Do wygrania:
- miesięczny karnet open na zajęcia jogi w szkole Dobrze mi tu
- voucher na 4 zajęcia zumby w szkole tańca Riviera
- 5 egz. książki "Pozerka. Moje życie w dwudziestu trzech pozycjach jogi"

Fragment książki:
Byłyśmy pokoleniem goniących za ideałem kobiet o podkrążonych oczach. My, matki północnego Seattle, poświęcałyśmy wszelkie siły, by wszystko robić tak, jak trzeba. Karmienie piersią było jedynie pierwszym punktem na długiej, zawiłej liście wymagań: gotuj z produktów organicznych, kupuj kosztowne drewniane zabawki, stwórz w domu atmosferę sprzyjającą rozwojowi, uczęszczaj na wykłady o wychowaniu, pozwalaj dziecku sypiać ze sobą w łóżku, pilnuj, by dom był wolny od toksyn, używaj tetrowych pieluszek, noś dziecko w nosidełku, sama rób dla niego pokarmy, ubieraj je w naturalne tkaniny, przyłącz się do grupy dziecięcej, aby mogło nawiązać relacje z rówieśnikami. I nie rezygnuj z pracy. Tylko nie zapominaj, że masz z tego powodu cierpieć. I ciesz się aktywnym życiem seksualnym. Ale tylko ze swoim mężem! Do tego pamiętaj o recyklingu.

Bruce i ja opiekowaliśmy się dzieckiem najlepiej, jak potrafiliśmy. Właściwie wszystko robiliśmy w ten sposób. Zasady brzmiały następująco: pisz swoje tysiąc słów dziennie, gotuj organiczne obiady, dzwoń do rodziców, dobra, dobra, masz być zawsze dobra. Usiłowaliśmy wszystko robić właściwie, podobnie jak nasi znajomi. Plastikowe zabawki obchodzono szerokim łukiem, ponieważ mogły „wydzielać szkodliwe substancje” – straszliwy, siejący postrach zwrot. Matka i dziecko miały spożywać wyłącznie organiczne mleko: dotarły bowiem do nas pogłoski o produktach mlecznych zawierających hormony, które powodowały, że dziewięciolatki dostawały okresu. Mięso stało się problematyczne. Nie można już było zwyczajnie pobiec do mięsnego i złapać byle ochłap. Należało powlec się do ekologicznego marketu i wykosztować na zabójczo drogi drób karmiony trawą.

Rządziła mną potrzeba bycia dobrą. Miałam trzydzieści jeden lat. Wszystkie mamy, które znałam, przynajmniej te w moim wieku i okolicy, żyły wedle tych samych reguł. Był to wariant starego przeboju, perfekcjonizmu, tyle że bez kompleksów na punkcie wyglądu. Nie chciałyśmy wyglądać dobrze. Chciałyśmy być dobre. Chciałyśmy, by w naszym życiu panowała swego rodzaju moralna nieskazitelność. Jej symbolem była czystość, której pragnęłyśmy w świecie zewnętrznym: chciałyśmy, by oceany zostały oczyszczone z rtęci, gleba z arszeniku, a nawet żeby kominy w kopalniach węgla były utrzymywane w czystości. Odżegnywałyśmy się od chemicznych środków czyszczących i odkrywałyśmy cudowne właściwości octu. Unikałyśmy konserwantów i kupowałyśmy organiczną oranżadę. Pragnęłyśmy być czyste zarówno od środka, jak i z zewnątrz, by stać się godnymi naszych dzieci. One były przecież bez skazy. Nie chciałyśmy być tymi, które zbrukają ich nieskalaność.

Naszą dobroć napędzała ukryta trwoga: co będzie, jeśli choć na chwilę przystaniemy? Nie chciałyśmy znać odpowiedzi na to pytanie. Nigdy więc nie przystawałyśmy.

A może to tylko ja żyłam w tym strachu. Może tylko ja czułam, że mielenie gotowanych na parze organicznych marchewek w specjalnym mikserze było aktem, który powstrzymywał jakąś straszną katastrofę. Pod powierzchnią moich wysiłków czaiły się kłopoty; by im zapobiec, mogłam jedynie robić wszystko, co tylko byłam w stanie, i robić to dobrze. Jako świeżo upieczoną matkę zdumiewał mnie ogromny strach, który przepełniał mnie niemal w każdym momencie. Od czasu do czasu zdarzały się chwile przyjemności, ale często polegały one po prostu na ustaniu niepokoju. Miałam wrażenie, jakbym, stawszy się matką, została jednocześnie Albertem Camusem.

Oczywiście pokpiwałam sobie z tych niedorzecznych dyktatów macierzyństwa; niemniej ulegałam im, i to całkowicie. Joga była częścią pomysłu mającego zmienić mnie w kogoś nowego. Może jeśli stworzę pozór osoby pełnej spokoju, przestanie mnie ogarniać ten egzystencjalny lęk, jakiego nie czułam od czasów, kiedy w okresie pokwitania przechodziłam fazę na wielkie płaszcze a la egzystencjaliści.

Tamtej jesieni żywiłam się jogą, oddychałam nią i marzyłam o niej. Byłam jak trzynastolatka, która dostała kucyka. Ćwiczyłam w domu, robiąc skłony do przodu podczas wykonywania domowych obowiązków. Nauczyłam Bruce’a pozycji Psa z głową w gół. Wychwalałam cnoty Jonathana i nieustannie go cytowałam. Fantazjowałam o podróży do Indii, by uczyć się u jego guru. Nocą kołysałam się do snu, odtwarzając w głowie dokładną sekwencję pozycji, których się tego dnia nauczyłam. Zazwyczaj pamiętałam całkiem nieźle pierwsze dwadzieścia minut lekcji, a potem wszystko stapiało się w nieokreślony gulasz z jogi i odpływałam w sen. Dni robiły się chłodniejsze, a wśród drzew hulał zimny wiatr; liście poczerwieniały i pożółkły, a potem – zbyt szybko – zbrązowiały; ja zaś nieustannie rozmyślałam o jodze. Joga i Lucy były moimi bliźniaczymi gwiazdami polarnymi. Dla Bruce’a właściwie nie było w tym wszystkim miejsca. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że taka sytuacja jest niebezpieczna.

Moje życie zaczęło obracać się wokół wtorkowych i czwartkowych wieczorów; były to wielbłądzie garby na plecach tygodnia pracy. W przerwach nad asanami i oddechem pracowałam sama.

Nie całkiem miałam pojęcie, co robię. Dosłownie. Czy był to trening? Medytacja? Czy co? Jonathan wyjaśnił, że hathajoga oznacza zwyczajnie wykonywanie asan i obecnie istnieje wiele stylów: była Joga Iyengara, polegająca na precyzyjnych ustawieniach; energiczna Asztanga; Joga Regeneracyjna; a także wiele innych.

– Na tych zajęciach nie uprawiamy konkretnego stylu. Czerpiemy ze wszystkich tradycji. Więc nazywamy to zwyczajnie hathajogą. „Ha” odnosi się do prawej strony ciała, do słonecznej energii, do wigoru. „Tha” odnosi się do lewej strony, do księżyca, do pasywności. „Joga” oznacza dosłownie jarzmo. Zaprzęgamy te dwie energie razem by osiągnąć Absolut.

Brzmiało to raczej nieprawdopodobnie. Niezbyt ufałam tym definicjom. Jednocześnie miałam dziwne wrażenie, że uprawiam coś więcej niż zwykłe ćwiczenia. Kiedy kończyliśmy w Savasanie, nie czułam się jak po treningu. Bardziej jak po kościele. Nie wierzyłam w absolut ani w energię Słońca i Księżyca. Nie wierzyłam, że mówienie „Om” łączyło mnie z czymś transcendentnym. Co więcej: wcale mnie to nie obchodziło. Ta niewiara nie była pełna ferworu ateisty: przepełniała mnie bardziej obojętność agnostyka.

A jednak. Gdzieś we mnie tkwiła uparta myśl, że joga uczyni mnie lepszą. Może już czyniła, choć odrobinkę. Byłam spokojniejsza. Bardziej zrównoważona. Mniej strachliwa. Intonowałam więc, wykonywałam pozycje i medytowałam. Brnęłam dalej z tym samym nastawieniem, co na początku: a co mi tam. Może coś z tego zadziała.
(…)


Niewygoda. Tego właśnie brakowało w moich ćwiczeniach. Bezruchu. Teraz go miałam i czułam przerażenie. Było mi bardzo niewygodnie, ale nic nie mogłam na to poradzić. Nie mogłam ruszać się szybciej ani skupić na następnym przejściu. Nie było żadnego zadania do wykonania, żadnego zegarka, na który można spoglądać, żadnego dziecka do ukołysania, żadnego obiadu do zrobienia, żadnej mamy, do której należy zadzwonić, żadnego smutnego męża, którego trzeba rozweselić, żadnej przyjaciółki, którą trzeba pocieszyć, żadnego ojca, którego trzeba wysłuchać, żadnej szkoły do posprzątania, żadnego samochodu do zatankowania, żadnych terminów do skończenia pracy, żadnego redaktora do ułagodzenia. Nie było nic, co mogłam zrobić, by to zakończyć. Mogłam tylko być. Sam na sam z tą niewygodą.

Od lat joga była jedynym miejscem, gdzie zwracałam uwagę na to, co czuję. Wykonywałam pozycje i rzeczywiście je czułam, dokładnie w tym momencie. Kiedy robiłam gołębia, czułam swoje prawe biodro, czułam, że coś mi ono mówi: powinnam raz na jakiś czas nosić dzieci na lewym. Pozycje udzielały mi prawdziwych informacji. Mój umysł usiłował odsuwać się w rozmaite trzeba i należy, ale pozycje na powrót go ściągały, zmuszały go, żeby skupiał się na chwili obecnej. Nie zawsze, ale wystarczająco często.
Potem zaczęłam uprawiać vinyasę. Dlatego że to właśnie robiły fajne dziewczyny. Dlatego że było w niej śpiewanie. Dlatego że czułam, że powinnam robić jakieś postępy, iść naprzód, udoskonalać się. Ale oddając się vinyasie, zrezygnowałam z tej jednej rzeczy, dzięki której joga miała dla mnie sens: z trwania w bezruchu, z dostrajania się do tego, co rzeczywiście czuję. Fran starała się nauczyć mnie tej umiejętności, ale w swoim dążeniu do „doskonalenia” pozostawiłam ją za sobą.

Usiłowałam oddychać. Poczułam, jak z prawego biodra rozchodzi się jakieś uczucie. A potem poczułam też coś innego, co rozpoznałam niby statek na horyzoncie: ulgę. Wreszcie doświadczałam własnego dyskomfortu, własnego braku poczucia swobody. Niewygoda, niepokój, strach – czaiły się tam przez cały czas, a ja unikałam ich, uciekałam przed nimi, poruszając się szybko, by nie mogły się ujawnić.
Siedziałam tak z nogą za głową, jak kretynka. Kto wyciąga sobie nogę za głowę?
Siedziałam, a siedząc, zdałam sobie z czegoś sprawę: byłam bardzo, bardzo nieszczęśliwa. Oboje byliśmy nieszczęśliwi, Bruce i ja. Bruce miał ciężką depresję, nasz dom zaś, mimo iż twórczy, uroczy i często zabawny, wypełniony był jego ponurym nastrojem. Było to coś, czego nie pozwalałam sobie zauważyć, czego nie chciałam zauważyć. A jeśli zauważę – co wtedy? Co dalej? Wiedziałam, jak być pogodna i sobie radzić, jak odwracać się zdecydowanie od rzeczywistości. Bruce był pod tym względem moim wspólnikiem. Ale oto, czego nie umiałam robić: nie wiedziałam, jak poradzić sobie z posiadaniem najwyższego, najsmutniejszego męża na świecie. Byłam absolutnie nieprzygotowana na taką sytuację. Nie chciałam, by ktokolwiek wiedział, co się dzieje. Nie chciałam nawet wiedzieć, że to się dzieje.
– Puszczamy.
Puściłam stopę. Potrząsnęłam nią i rozmasowałam trochę. Czas zrobić to samo na drugą stronę. Ciekawe, jakie straszne wieści przyniesie mi druga noga?

Właśnie skończyłam czytać dzieciom i siedziałam w salonie z książką. Bruce oglądał film w pokoju telewizyjnym, który zaczęliśmy tak nazywać. Czy była to swego rodzaju biała flaga rezygnacji? Czy też odświeżająca dawka realizmu? Światło na ganku było włączone i oświetlało frontowy ogródek. W tym żółtym blasku zaczęły opadać duże płatki śniegu. Śnieg w Seattle zdarzał się równie rzadko jak szmaragdy. Było to miasto spowite ciasną, duszącą siecią deszczu. Deszcz spowalniał ruch uliczny i pogarszał nastroje. Śnieg był błogosławieństwem – fruwającą opończą, czymś bezstronnym i bezwarunkowym w swoich atencjach. Śnieg był łaskawy.

Oto moja tajemnica: nie powiedziałam o tym dzieciom. Poszłam na górę, wyłączyłam im lampki i utuliłam je, jedno po drugim, póki nie zaczęły usypiać. Zrobiłam to wszystko, nie mówiąc im, że zaczął padać śnieg.
Gdybym to zrobiła, Willie zbiegłby po schodach, wypychając kolanami nogawki pasiastej piżamy. Lucy przybiegłaby za nim w swój wyjątkowy sposób, bo jej pupa zawsze zbaczała na jedną stronę. Oboje polecieliby na dwór w piżamach i patrzyliby w niebo, zasłonięte nowym filtrem białości. Oczy Williego zmrużyłyby się ze szczęścia, a oczy Lucy zaczęłyby błyszczeć. Bruce gadałby głośno i szukał rękawiczek. Na chwilę pojawiłoby się zadowolenie. A potem Bruce zacząłby mówić dzieciom, że czas wracać do środka, kiedy one nie byłyby jeszcze na to gotowe, ja zaczęłabym się denerwować, że psuje im tę magiczną chwilę, a potem wszyscy i tak zaczęlibyśmy marznąć.
Dzieci umościłyby się pod kołdrami, z wilgotnymi włosami i policzkami twardymi i promiennymi od zimna.
Ale żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła, ponieważ nie powiedziałam im o śniegu. Nie chciałam radzić sobie z ich radością.

Siedziałam dalej w swoim fotelu, otoczona nagimi faktami. Oto ich lista: byłam ogromnie nieszczęśliwa. Byłam żoną człowieka w depresji. Żywiłam ukrytą, pączkującą nienawiść do swoich rodziców: miałam do nich żal o naruszanie mojego życia prywatnego i żal do siebie samej za tę ciągłą potrzebę, by ich zadowalać. Oddaliłam się od brata, który stał się dla mnie niemal obcą osobą. Współzawodniczyłam ze swoimi przyjaciółkami i obserwowałam je uważnie w poszukiwaniu wskazówek, co robię nie tak. Spędzałam dni na pisaniu krytycznych recenzji.
Następnego dnia powinnam wstać i robić rzeczy, których się po mnie spodziewano, z czymś na kształt uśmiechu na twarzy. Pogodna. Posiłki, zegar życia, przychodziłyby i odchodziły, a ja gotowałabym je i podawała niczym żona w jakiejś starej opowieści, z trzaskiem stawiając talerze na stole.
Nie byle jaka żona; nie w byle jakiej opowieści. W jakiś sposób zdołałam odtworzyć życie mojej matki z czasów przed rzuceniem ojca. W odpowiedzi na moją mamę z lat siedemdziesiątych sama stałam się kurą domową z lat pięćdziesiątych. Miałam obsesję na punkcie tego, co jadła moja rodzina. Trzęsłam się o pory spania. Robiłam wszystko, co mogłam, by dopilnować, żeby nic, ale to nic nie zakłócało pracy mojemu mężowi. Miałam milutką małą pracę, niewymagającą wychodzenia z domu. Recenzentka książek! Równie dobrze mogłabym brać do łatania ubrania arystokracji.
Byłam uwięziona w pułapce oczekiwań jak w śnieżycy. Bałam się, że jeśli na chwilę przystanę, jeśli powiem: „coś tu nie gra”, moja rodzina się rozpadnie. W końcu tak to właśnie bywa z rodzinami. I nie mogłabym nawet zatrzeć za sobą śladów jak moja mama albo Lisa. Nie chciałam. Chciałam pozostać mężatką, siedzieć w domu i nadal być matką, niezależnie od wszystkiego. Absolutnie, absolutnie, absolutnie nie zamierzałam wyrządzać swoim dzieciom tego, co moi rodzice wyrządzili mnie.
Moi rodzice popełniali błędy. Zniszczyli naszą rodzinę i udawali, że nie miało to miejsca. Właśnie takie zachowanie doprowadza dzieci do szaleństwa. Dzieci nienawidzą, kiedy ich porządek zostaje zakłócony i kiedy się je oszukuje. Jako dziecko reagowałem uległością i pogodą ducha. Lecz w miarę jak dorastałam, zaczęły się pojawiać przebłyski gniewu na to, co się wydarzyło. Nosiłam w sobie ukrytą, nieprzewidywalną wściekłość, która od czasu do czasu wypływała na powierzchnię, a potem znikała.
Ale teraz... Rodzice nic mi już nie robili. To ja sama się krzywdziłam. Dawno temu, w przeszłości, podjęli decyzje, które zaowocowały niekonwencjonalnym, lecz pod wieloma względami szczęśliwym dzieciństwem. Ja z kolei, poprzez swoją sztywność i desperackie pragnienie kontroli, szłam teraz w stronę drugiej skrajności, tworząc dla moich dzieci całkowicie konwencjonalne środowisko. Czy w ten sposób sprawiałam, że będą nieszczęśliwe?
Miałam tylko jedno wyobrażenie – wyobrażenie o tym, jak powinno wyglądać nasze życie. Czteroosobowa rodzina. Trwałe małżeństwo. Dwoje bezpiecznych dzieci. Szczęście i – jakżeby inaczej – wesołość przez cały długi dzień. Nikt nie odchodzi. Nikt nie płacze. Żadnych brodatych mężczyzn na horyzoncie. Ojcowie nie wyprowadzają się na barki. Wszyscy trzymają się razem i przestrzegają reguł. Nawet joga została zredukowana do kilku zasad. Te zasady, ta myśl, że wszystko powinno odbywać się w określony sposób, wysysały z życia codzienną radość. Moje wyobrażenie o tym, jak wszystko powinno wyglądać, zżerało naszą rodzinę. Tak bardzo przejmowałam się tym, że dzieci będą krócej spały, że nie mogłam ich obudzić, by zobaczyły śnieg.

Redakcja poleca

REKLAMA