Pół biedy, gdy mamy się na ten okres wynieść z domu, a gdy do niego wracamy, wszystko jest idealnie przybite i przyklejone, zaś podłogi błyszczą czystością, na firankach nie ciąży kurz. Ale zazwyczaj zostajemy w domu, bo marzenia o tym, że wszystko będzie posprzątane po naszym powrocie, można między bajki włożyć.
Nie, ja nie psioczę: robicie swoje, panowie złote rączki, dzięki wam za to ogromne, bo ja na przykład zamiast gwoździa do ściany z wielką pasją potrafię przybić do niej swój palec, a potem siedzieć w kącie z puchnącą bulwą na serdecznym i się obrażać na cały świat. Nie cierpię remontów i jestem wdzięczna za to, że ktoś je potrafi robić za mnie. Ale wdzięczna nie jestem tylko za jedno: za to, co się z tymi remontami wiąże, za jedną potwornie mnie męczącą rzecz – cały ten bałagan i kurz, który się dzień w dzień unosi i który trzeba likwidować, bo zanim się spostrzeże, rozniesie się po tych kątach, które z remontem nie mają nic wspólnego. I szlag mnie czysty trafia, gdy codziennie muszę na tych kolanach i z tą szmatką szorować ten sam kawałek podłogi. Ale od początku.
Skąd u mnie ta agresja? Przerabiałam remonty, a raczej jeden wielki remont, który trwa(ł) od 10 lat w moim rodzinnym domu, a którego autorem był (i jest) mój ojciec. Tata zawsze miał wizję domu idealnego: z racji komuny, podczas której nie było pieniędzy na nic, a już szczególnie na materiały budowlane, swoją drogą kiepskiej, żeby nie powiedzieć gorzej, jakości: tapeta made by PRL rozpadała się w dłoniach, kafelki pękały przy mocniejszym stąpnięciu nogą. Ojciec zatem wyjeżdżał do Stanów, by zarobić na rodzinę i nowy dom, w którym zamieszkaliśmy jakieś 15 lat temu. 7 pokojów, jadalnia, 2 toalety, piwnica, która stanowi drugie mieszkanie – w sumie jakieś 200 metrów kwadratowych powierzchni dla 5-osobowej rodziny zagospodarował taką ideą, na jaką pozwoliły mu czasy komusze.
Ale wraz z wejściem w nowy etap rozwoju naszego kraju, w ojcu obudziła się idea domu, jaką teraz mógł swobodnie realizować z nowymi, już porządnymi materiałami. Wizja była fajna: każdy pokój w innym stylu (ojciec jest historykiem, fascynatem także historii sztuki, poza tym skończył technikum budowlane – ogólnie się znał na tym, co sobie wymarzył), kolonialnym, meksykańskim, klasycznym, wszystko fajne, nowe, porządne. Idea świetna, ale jak doszło do realizacji, to z taty wyszedł mały diabeł: wszystko zaczął robić po swojemu, nie uprzedzając nikogo o tym, że dzisiaj będzie zdzieranie starych kafelek, jutro poszarzałej tapety czy wstawianie okien. Wstawał, jadł śniadanie i zanim mama się zorientowała, wszystkie powierzchnie poziome w domu (pionowe w sumie też, brud nie jest wybredny, jeśli chodzi o powierzchnię nośną, przyklei się wszędzie) pokryte były klejem lub innym kurzem. Mama ratowała sytuację, w pośpiechu biegając po pokojach, których ślad ojcowskiej remontowej twórczości nie tknął i pokrywała wszystko folią, by zmniejszyć zakurzenie mebli. A tata niewzruszony kleił, mocował, paćkał dalej, dzień w dzień – mimo próśb – robiąc wszystko w takiej kolejności i tempie, jak mu się spodobało. Jakby 5 minut zabezpieczenia wszystkiego przed wszędobylskim syfem remontowym miało mu niesamowicie zaingerować w plan pracy.
Co nam z mamą pozostawało? Na kolanach czyścić brud, który osiadał na wszystkich sprzętach, likwidując ingerencje taty, według którego „i tak się zakurzy, więc po co to okładać jakimiś szmatami”. Świetnie, tylko nie pomyślał, jak bardzo – wiem, że pracował ciężko przy kładzeniu tych płytek i wszystkich innych rzeczy, które trzeba było położyć – męczy także mycie tych podłóg, okien, sztućców, dywanów (co tam komu przyjdzie do głowy, proszę wpisać) dzień w dzień. Bardziej niż fizycznie – psychicznie. Bo nie można było zrobić niczego innego o tej porze wieczorem, bo już było kręcenie nosem – mimo wszystko – dlaczego to jeszcze nie jest posprzątane. I to właśnie ze strony taty.
I tak rok w rok, lato było gorącym okresem kurzu i odgłosu wiertarki. Zmiany były, owszem, na lepsze, dom wyglądał coraz ładniej i ciekawiej, ale cała otoczka wokół niego męczyła niesamowicie. Wszyscy nabawiali się jakiejś dziwnej nerwicy wraz z zakończeniem roku szkolnego i zapowiedzią ojca o wzięciu za tydzień urlopu. Mama robiła zapasy folii i środków czyszczących, wszyscy inni – cierpliwości, tata – metrów listewek i worków z klejem. Jakby wojna miała nadejść. Oczekiwanie w końcu miało być nagrodzone i wraz z odgłosem stukania młotka, którego odgłos docierał od 10. rano, kończyło się spanie, a zaczynał wyścig z czasem i kurzem, który miał zaraz pokryć czekające na nas na stole w jadalni śniadanie. Szaleństwo to trwało 10 lat z okładem, a jego kulminacją był wyjazd mamy na wakacje, podczas którego tata – oczywiście nie przygotowawszy ani nas, ani tym bardziej domu – wyburzył nagle ścianę między jadalnią a drugim pokojem. Ot, zburzył. Zeszłam wtedy na śniadanie, ale ani jego, ani tym bardziej taty nie dojrzałam przez chmarę pyłu, jaka jeszcze długo osiadała na wszystkim, co popadnie. Z jedzenia były nici, wszystko do wyrzucenia (zupa pozostawiona na kuchence na jeszcze 2 dni do jedzenia, sery, wędliny nie pochowane przez tatę do lodówki, z których on, rzecz jasna, zdążył sobie zrobić posiłek), a ja głodna i wściekła zaczęłam zamiatać, słysząc co rusz pełne zadowolenia komentarze taty, który spełnił swoją wizję – zrobił nam wjazd do stodoły w centrum domu.
Najgorsze było już jednak wtedy za nami, pozostała tylko wykończeniówka, która nie kończyła się załamaniem nerwowym domowników i jednoczesną głodówką. Pucowanie tylko fragmentów już mebli a nie ich całych powierzchni było jedynie leniwą pozostałością po horrorze codziennych „wiosennych porządków”. Wszyscy oddychali już spokojnie, bez podniesionego ciśnienia, nie zakurzonym powietrzem, a ja już mogłam powiedzieć, że stałam się kobiecym teoretykiem remontowym: wiedziałam (i w sumie wiem), co się z czym miesza, gdzie trzeba poziomicę przystawić, jak wypełnić fugą przestrzeń między kafelkami. Jakiś plus tego – prócz odpicowanego domu – remontowego żywota odczułam, ale krzyż od pozycji pochylono-przykucniętej jeszcze jakiś czas mnie bolał.
Ale ta ciągła konserwacja powierzchni płaskich, pochyłych i poziomych wyniszczyła mnie bardziej, niż mogłam się spodziewać, także pod względem nabytego marudzącego usposobienia, czyli reagowania spazmem a nawet histerycznym podniesieniem głosu na widok każdego woreczka ze świeżymi gwoździami, które uda mi się zlokalizować na półce z książkami. Owszem, nie każdy remontowiec płci męskiej jest takim małym potworem jak mój rodziciel, ale moje spaczenie pod względem wszelkich innowacji i renowacji domowych, które nazywa się tak górnolotnie remontem, jest tak głębokie, że następnym razem – nawet jeśli miałabym wziąć na to pożyczkę i spłacać ją przez kolejne 10 lat. Wynajmę do tej zabawy ludzi, ekipę remontową i sprzątającą, a sama wyniosę się precz na wakacje, czekając w oddaleniu, aż remont, który potrwa tylko 2 tygodnie, a nie kilka lat i zakończy się bez mojego udziału. Zarówno fizycznego, jak i psychopatycznego. Bo ja zamorduję za wolnoleżącą listewkę na podłodze. Naprawdę zamorduję, listewką zaszlachtuję – w antyremontowym afekcie.
Magdalena Mania