Przejechaliśmy dwa i pół tysiąca kilometrów, aby przeżyć wszystko od beztroskiej atmosfery międzynarodowych wiosek surferskich, przez gorączkę Marakeszu i najgorętszych turystycznych atrakcji, aż po niewyobrażalny spokój i prostotę zagubionych w górach Atlas palmerii. Z perspektywy, ogrom doświadczeń jest tak kolosalny, że zmienia pogląd na świat i życie; z robionych odręcznie notatek zionie raczej przerażenie i chęć jak najszybszego powrotu do domu.
Wylądowaliśmy w Agadirze w trzecim tygodniu stycznia, w puchowych kurtkach i ciężkich trekkowych butach zostawiając za sobą dwudziestopniowe mrozy Polski. Ósma wieczór, ciepłe, pełne nieznanego pyłu powietrze, dziesiątki ubranych w długie szaty i wełniane czapki taksówkarzy w starych białych mercedesach wystarczyły aby się zachłysnąć pojęciem Afryki. Dopiero jednak zielone oazy rzek Draa, Todra i Dades przewróciły nam w głowach - kwitnące na biało i różowo drzewka migdałowe, daktyle zwisające kiściami z wysokich palm, pełne owoców po brzegi plantacje bananów, mandarynek i pomarańczy, soczyste poletka marchewki, kalarepy, różnych pastewnych traw. Ponoć mieliśmy szczęście, że wcześniej padało, bo bywają lata, że susza odbiera ludziom wszystko. Latem nikt tu nawet nie jeździ bo temperatury sięgają 50 stopni.
„Give me gift”
Większość spotkanych przez nas Marokończyków nie chodziła zbyt długo do szkoły. Płynnego rozmawiania w czterech, pięciu czy siedmiu językach nauczyli się na ulicach jak sztuki przetrwania, a właściwie łatwego zarobku. Przez dziesiątki lat turyści z całego świata, głównie Europy, przyzwyczaiły biedny, mało ambitny naród do wyciągania ręki i domagania się zapłaty. Za wskazanie drogi, za zaparkowanie na poboczu niczyjej drogi, za nieproszone towarzystwo na drodze albo nawet za nic - żebractwo jest tu naprawdę najgorsze, bo to domena dzieci krzyczących o dirham i dobijających się rękoma do okna w samochodzie. Te najbardziej rozwydrzone żebraczym życiem potrafią na koniec wulgarnie rzucić ci w twarz angielskim „fuck you”.
Sytuacji takich przydarzają nam się setki. Kobieta na górskiej drodze wskakuje prawie pod samochód z wielki pustym workiem pokazując zaborczo palcem na moją czapkę, kurtkę i ręcznik. Mężczyzna towarzyszący nam nachalnie, bez naszej woli, w spacerze wokół wodospadów w przypadku odmowy zapłaty domaga się dżinsów. Inny chce koniecznie nas przewieźć na wielbłądzie, zrobić sobie z nami zdjęcie, napoić nas herbatą, a w końcu gniewnie żąda abyśmy wymienili mu 70 centów na 1 euro. Po jakimś czasie boję się wysiadać z samochodu a na widok dzieci odwracam z przykrością głowę. Po dwóch tygodniach znieczulona twardo kręcę głową i mówię bardzo oschle „nie”. Cały czas modlę się o chwilę spokoju, prywatności, prawa do chodzenia i patrzenia bez oganiania się od natrętów.
Kwitnący handel
Nie wszyscy oczywiście żebrzą. Najbiedniejsi z najbiedniejszych - spotkani w palmeriach chłopi i pracujące kobiety pozdrawiają z daleka „Bon jour, ca va?” i tylko czasem podejdą bliżej aby uścisnąć rękę i uśmiechnąć się w połowie bezzębną szczęką. To jednak rzadkość, którą spotkać można raczej tylko w miejscach nietkniętych turystyką. Wszędzie indziej, jeśli nie wyłudzają, to przynajmniej chcą dobić interesu.
Nie do końca potwierdziła się nam obiegowa prawda o targowaniu i jego wielkiej tradycji. Cen hoteli czy jedzenia nikt nie chce zwykle negocjować a nawet sklepy mają często tabliczki „prix fixes” czyli ceny ustalone. Sztuka wydaje się raczej leżeć w umiejętności przekonania do zakupu, którego na pewno nie chce się dokonać. W Ait Ben Haddou, zabytkowym kompleksie utrzymanym w jako takiej kondycji tylko dzięki wsparciu UNESCO i kręceniu tam filmu „Gladiator”, przy kolacji dosiada się do nas miejscowy. Zagaduje dość płynnym angielskim, uśmiecha się na okrągło, pyta o wrażenia z Maroko. Uczciwie mówię, że rażą mnie tu ludzie i ich materializm, nachalność oraz brak taktu. Kiwa ze zrozumieniem głową. Potem opowiada o marokańskich dywanach, które wyplatają przyszłym mężom berberyjskie kobiety, aby powiedzieć jak wyobrażają sobie wspólną przyszłość. Symbole oznaczają góry albo pustynię, życie nomada, stabilizację, lojalność, a nawet liczbę dzieci. Młodzi ponoć przedyskutowują ten plan przed ożenkiem, a w razie kryzysu siadają nad dywanem i rozmawiają. Wzruszeni dajemy się zaprowadzić do pobliskiego magazynu, aby zobaczyć słynne kobierce - bez kupowania, jak zaznacza nasz towarzysz. W przeciągu pół godziny siedzimy jednak na rozwiniętymi dziesiątkami różnokolorowych dywanów, a ten który podobał się nam najbardziej jest już zwinięty w rulon, aby udowodnić jak łatwo zmieści się w naszym bagażu. Nie mamy pieniędzy? To zawsze możemy dorzucić kilka swoich T-shirtów…
Zupa z bobra
Aby sprzedać trzeba oczywiście oswoić, ogłupić, przekonać, a to wszystko w zrozumiałym języku. Faktycznie ulubione hobby małolatów tutaj to chodzenie za turystami i zgadywanie ich narodowości - najbieglejsi znali Litwę, flamandzką część Belgii i Finlandię. Odpowiedź, że jesteś z Polski działa jak trafienie w dziesiątkę: „Dzień Dobry Jak się masz”, „Spoko Maroko” i „Dobra, dobra, zupa z bobra” to powszechny repertuar. Naganiacze barów na głównym placu Djemaa El Fna w Marakeszu znali całe menu po polsku, od pomidorów po kiełbasę, a kończyli uroczym „najwięcej witaminy mają marokańskie chłopaki”.
Przy okazji radości gastronomicznych również mam niejakie poczucie rozczarowania. To, co serwują w Europie marokańskie restauracje jest luksusową mało autentyczną wariacją zwykłego jedzenia w większości restauracji, pomijając oczywiście te ekskluzywne. Generalnie wybór kolacji, ominąwszy turystyczną pizzę, ograniczał nam się do trzech opcji: omletu z dodatkiem sera czy pomidora, kuskus albo tajine. To ostatnie to właściwie nazwa ceramicznego naczynia, w którym zapieka się warzywa, mięso i ryby i podaje na gorąco z olbrzymią ilością chleba, który lokalnym służy za sztućce. Dobre, bo gorące i tanie (ok. 3-5 EUR), ale nic specjalnego, jeśli chodzi o przyprawy, zaś wołowina czy kurczak oznaczają często po prostu kawał kości ze skórą. A jeszcze jak się wcześniej zobaczy wypatroszone zwierzęta wiszące całe dnie na straganach bez lodówki, to robi się kiepsko na żołądku. Dla mnie największym rozczarowaniem był jednak legendarny kuskus, który atrakcyjniej jadamy w domu. Ot, suchą niedoprawioną kaszę układa się w kupkę i na wierzch wykłada gotowane warzywa czy mięso w dużych kawałkach. Zapychające i nieprzekonujące.
Jedyną zdecydowaną niespodzianką była Castilla, którą dostaliśmy jedynie w Marakeszu, a ponoć najłatwiej o nią w Fez. Mięso kurczaka z migdałami, doprawionym cytryną jajecznym omletem i cynamonem zapieka się w listowym cieście posypane cukrem i cynamonem. Oryginalne i bardzo smaczne połączenie.
Whisky
Marokańska whisky to miętowa herbata podawana z srebrnych czajniczkach z dużą ilością cukru. Mężczyźni w swych zakapturzonych szatach przesiadują nad nią w kawiarniach, ulicznych straganach, nawet przy szosie z dala od wszystkiego. Allah zabrania bowiem alkoholu i tylko haszysz odrywa tubylców od codzienności, choć ten sprzedawany w wielkich turystycznych ośrodkach okazuje się często mieszaniną Nescafe i kleju. Patrzę przez okno samochodu na tych twardych, ogorzałych ojców i mężów, którzy swoim kobietom bronią wstępu do herbaciarni i wysyłają je z dziećmi na plecach w pole po 20 kilo chrustu albo wodę i te tutejsze wydanie macho z miętowym naparem napawa mnie sarkazmem i złością.
Owszem alkohol da się w Maroko kupić, ale nie jest to sprawą prostą, bo sklepów wyklętych jest niewiele i tylko w większych miastach. Czerwone wino za rozsądną cenę jest jednak dość przyzwoite i gdyby nie fakt, że uśpiło naszą ostrożność na kempingu kosztując nas skradziony nocą z namiotu aparat, pewnie wspominałabym je miło. Religia zabrania surowo oczywiście nie tylko picia, ale i kradzieży, i tylko dzięki obecności turystów oba zjawiska nabierają na sile - młodzi Marokańczycy piją po barach i dyskotekach, a swoich rzeczy trzeba już pilnować jak na dworcu w Warszawie. Starzy ludzie pamiętają jeszcze czasy, gdy było zupełnie inaczej.
To, co naprawdę piękne
Gdyby Maroko zamienić na serię widokówek wrażenia byłyby tylko wspaniałe. Faktycznie takich widoków, jak w tym północnym zakątku Czarnego Lądu nie widziałam nigdy wcześniej i nie wiem, jak daleko muszę jechać aby zobaczyć jeszcze kiedyś. Rozgniewany styczniowy ocean to dochodzące do trzech metrów szafirowe fale rozbijające się o skalne zatoczki obsadzone maniakami surfingu. Kamienne, pofałdowane jak w bajkach góry Atlasu kryją w dolinkach i na zboczach sypiące się osiedla pasterzy kóz i nomadów. Pokryte śniegiem czapy kontrastują z brązowo-szarą skałą i zielonym drzewkami, po których skaczą czarne kozy. Piaszczyste wydmy Sahary koło Erfoud rozbijają czerwonym blaskiem zachodzącego słońca, który spływa po miałkich dwustumetrowych kopcach piasku obejmującego cały horyzont. Doliny rzek kryją w sobie przypominające biblijny raj gaje palm, topoli, drzewek figowych i migdałowców, obsadzone dokoła pomarańczowymi domami pnącymi się jeden na drugim niczym budowla z klocków.
Wszystkie miejsca, w których byliśmy - od malowniczego górskiego Tafraout na południu, poprzez Zagorę, saharyjską Merzougę, wąwozy Todra, Dades, przełęcze wysokiego Atlasu, wietrzną rybacką Essaouirę czy wreszcie pełen tradycyjnych suków (targ) Marakesz, który o zmroku zamienia się w bębniącą metropolię opowiadaczy, zaklinaczy wężów, treserów małp i połykaczy ognia - wprowadziły nas w zdumiony zachwyt i naprawdę oszołomiły dzikim nieucywilizowanym pięknem.
Maroko w całokształcie jest jednak drapieżne i surowe, a monotonia pustynnej biedy, brud miast i miasteczek, hordy bezpańskich psów i wyciągający zachłanne ręce ludzie mogą podróż zamienić męczącą ucieczkę przed przygnębiającą rzeczywistością kraju, który żyje z kąsków rzucanych przez Europę.
Agata Chabierska