Najbardziej uciążliwa w Etiopii jest pora deszczowa. Bo o ile tamtejsza bujna roślinność dzięki intensywnym opadom rozrasta się i kwitnie, dla ludzi ten czas jest najtrudniejszy. Właśnie w takim momencie, na przełomie lipca i sierpnia, Artur Żmijewski wylądował na lotnisku w Addis Abebie. Kto nie był w Afryce, wyobraża sobie, że zobaczy suchą ziemię popękaną w palącym słońcu. Widok był jednak zupełnie inny. Już pierwszego dnia, podczas podróży do jednej z wiosek na północy kraju, spadł deszcz. Opady nie wróżyły niczego niepokojącego. Nie były intensywne. W pewnym momencie kierowca się jednak zatrzymał. „Musimy zawrócić. Inaczej utkniemy tu na trzy, cztery dni”, powiedział. Okazało się, że nawet po kilkudziesięciu minutach deszczu kałuże robią się tak głębokie i rozległe, że nie sposób przez nie przejechać. „My mogliśmy wtedy wrócić do naszych hotelowych pokoi. Ale ludzie przecież w takich warunkach żyją i muszą sobie dawać radę”, mówi Artur Żmijewski.
Kiedy pada deszcz, etiopskie wioski odcięte są od świata. Mieszkańcy muszą poczekać, aż przestanie padać i dopiero wtedy mogą wyjść ze swoich domów. „Zresztą oni nie mieszkają w domach. To raczej chatynki, w których kładą się spać. Z domem to ma niewiele wspólnego”, opowiada Żmijewski. Bo Etiopczycy konstruują mieszkania z tego, co znajdą wokół siebie: kawałków blachy, drewna, kamieni, patyków. To wszystko spaja glina. „W tych pomieszczeniach mieszkają z całym dobytkiem, zwierzętami. Ponure robi to wrażenie, bo taka budowla nie chroni przed deszczem ani wiatrem. I kiedy u nas pada, przygotowujemy sobie gorącą herbatę i rozkoszujemy się przytulnymi wnętrzami. Oni żyją wciąż z obawą, że w każdej chwili mogą stracić dach nad głową”.
Wśród Etiopczyków Żmijewski spędził dziewięć dni. Wyjechał tam na zaproszenie UNICEF-u. W ramach tej organizacji będzie walczył o pomoc dla etiopskich głodujących dzieci. „Teraz, kiedy słyszę »głód«, przed oczami mam wesołe afrykańskie dzieci, które uśmiechają się na mój widok, pozdrawiają mnie, ale ich ciałka od dawna już są wyniszczone brakiem jedzenia. W Etiopii co piąte dziecko cierpi z głodu. I to już dla mnie nie są jedynie suche liczby. I teraz, kiedy rano wstaję i zaparzam sobie kawę, myślę o tych ludziach gdzieś po drugiej stronie świata, których poranki wyglądają tak inaczej niż moje”.
Serce się kraje
Pierwszy obraz, jaki Żmijewski przywiózł z afrykańskiej podróży? Chory chłopiec leżący na łóżku w jednym z etiopskich szpitali. Dziecko było tak wycieńczone, że nie miało nawet siły podnieść do góry powiek. Bezwładnie leżało na kocu. Obok łóżka siedział bezsilny ojciec. Jego syn niedawno skończył 13 lat. Ważył tylko 20 kilogramów. „Ten chłopiec umierał z głodu. Jego ciało przez tak długi czas było niedożywione, że kiedy przyjechał do szpitala, lekarze nie byli już w stanie mu pomóc”, opowiada Żmijewski. Teraz chłopiec leżał w sali razem z innymi dziećmi i czekał na śmierć. Etiopskie szpitale zbudowane na zasadzie kilku połączonych pawilonów nie są często przygotowane do pomocy dla tak chorych dzieci. Warunki, które tam panują, daleko odbiegają od tych, w jakich do zdrowia dochodzą europejskie dzieci. „Sam mam trójkę dzieci i nie wyobrażam sobie, że kiedy byłyby chore, przywiózłbym je do takiego miejsca jak etiopski szpital. Tam panuje niesamowity bałagan. Między szpitalnymi pawilonami biegają jakieś bezpańskie psy, rosną skarłowaciałe rośliny. Ten widok naprawdę chwyta człowieka za serce”, mówi Artur Żmijewski. W szpitalach zazwyczaj jest miejsce dla 80 pacjentów. Teoretycznie, bo praktycznie dzieci przyjmuje się tu o wiele więcej. I kiedy nie ma już dla nich łóżek, personel medyczny kładzie je na siennikach na podłodze. „Pamiętam małą dziewczynkę, która leżała na takim sienniku z rurką w nosie i bezradnie przewracała oczkami. Widać było po niej, że jest radosna, że marzy o zabawie z dziećmi. Ale była na to zbyt słaba”.
Etiopia walczy nie tylko z brakiem jedzenia i lekarstw dla dzieci, ale także z niedoborami służby medycznej. Bo w szpitalu, w którym jest co najmniej 100 małych pacjentów, pracuje zaledwie trzech lekarzy. „Rozmawiałem z dyrektorem jednego ze szpitali. Opowiadał, jak żmudny jest proces leczenia dzieciaczków. Ich organizmy wyniszczone z głodu nie są w stanie walczyć z bakteriami
i wirusami. Kiedy jednak dziecko pokona chorobę, wówczas poddawane jest specjalnemu systemowi odżywiania. Przez kilka miesięcy podaje mu się specjalne odżywki, dzięki którym przybiera na wadze. Zdarza się, że do domu wraca zupełnie zdrowe. Ale to ciągle tam rzadkość. Teraz będziemy walczyć o to, aby takich przypadków było coraz więcej”, mówi Żmijewski. I dodaje, jak niesamowite było to, że mali pacjenci, mimo że chorzy, byli pogodni, ciągle się uśmiechali. Ich rodzice, niezwykle otwarci i rozmowni, rzadko skarżyli się na swoje życie. „Los tak bardzo ich doświadczył, a oni mimo to ani na chwilę nie stracili pogody ducha. Wiele można się od nich nauczyć”. Sam Żmijewski po wizytach w szpitalach był coraz bardziej przygnębiony. Bo dopiero teraz przekonał się, jaki ogrom pracy jest tam do wykonania. „Pamiętam, jak wieczorami, gdy wracaliśmy do hotelu, miałem wrażenie, że mój plecak ugina się pod ciężarem tego, co zobaczyłem”.
Widziałem na własne oczy
Abdul ma kilka miesięcy. Jest zdrowy, wesoły i często się śmieje. Jego mama jeszcze nie ma 30 lat. Za swoim synem nie widzi świata. Żmijewski poznał ich oboje w ośrodku dla matek zarażonych wirusem HIV. W Etiopii to prawdziwa plaga. Niewiele jednak kobiet decyduje się na badania. „To ciągle tam wielki wstyd. Bo jeśli okaże się, że kobieta jest nosicielką, grozi jej wykluczenie ze społeczności, w której żyje. Dlatego czasem ludzie wolą nie wiedzieć”, tłumaczy Żmijewski. Matka Abdula jest szczęśliwa, bo mimo że jest zarażona, jej syn urodził się zdrowy. „Ale żeby Abdul mógł przeżyć, matka karmi go piersią. W taki sposób także można się zarazić. Gdyby jednak nie pokarm matki, chłopiec umarłby z głodu”, opowiada Żmijewski i wspomina jak serdeczną i otwartą kobietą była matka chłopca. „Chciała nas zaprosić do domu, ale potem się z tego zaproszenia wycofała. Bo o tym, że jest nosicielką, wiedziała tylko jej matka i mąż. Gdybyśmy odwiedzili wioskę, inni mieszkańcy zaczęliby dociekać, dlaczego przyszliśmy właśnie do niej. Gdyby dowiedzieli się, że jest chora, musiałaby się stamtąd wyprowadzić. Nikt by jej nie pomógł. Wręcz przeciwnie. Traktowano by ją jak trędowatą. Dlatego nie naciskaliśmy na wizytę. A teraz mam tylko nadzieję, że Abdul nigdy się od swojej mamy nie zarazi i że będzie dalej takim zdrowym i szczęśliwym chłopcem, jak wtedy, gdy widziałem go ostatni raz”, mówi Artur Żmijewski.
Wizyta w Afryce była przełomem w jego życiu. „Nigdy nie narzekałem na swój los. Zawsze uważałem, że jestem szczęściarzem. Teraz myślę tak jeszcze bardziej niż wcześniej. Mam udane życie rodzinne, fajne dzieciaki, wiele tłustych lat za mną i perspektywy świetlane ciągle przede mną. I teraz chyba właśnie nadszedł czas, kiedy nie warto już żyć tylko dla siebie, ale także zrobić coś dla innych. O ludziach, których spotkałem w Etiopii, myślę teraz, kiedy wykonuję proste czynności: jem obiad albo wsiadam do samochodu, żeby pojechać do pobliskiego sklepu. Oni w deszczu idą do sklepu 15 kilometrów i muszą być silni i zdrowi, żeby tam dojść. I trudno to sobie nawet wyobrazić, kiedy nigdy nie widziało się tego na własne oczy. Ja widziałem i te obrazy zmieniły mnie na zawsze”.