Naprawdę staram się być zięciem idealnym. Pamiętam o imieninach. Zawsze zdejmuję buty. Zauważam i chwalę nową fryzurę teściowej. W nagrodę dostaję tylko naburmuszoną minę i przewracanie oczami. Moją jedyną winą jest to, że nie jestem lekarzem…
To mój wymarzony zawód, ale niektórzy się dziwią
Marzenę poznałem w pracy. Ona jest położną. Ja też. Wiem, dla faceta to nietypowy zawód. Na temat mojego wyboru słyszałem już wszystko. Że na pewno nie dostałem się na medycynę. Że muszę być gejem. Że chyba jestem zboczeńcem. Oraz moje ulubione, z obowiązkowym rechotem: „Ale się możesz naoglądać za darmo. Bomba!”.
Prawda jest dużo prostsza. Na medycynę nigdy iść nie chciałem i nie próbowałem. Przy porodzie zadanie lekarza jest o wiele mniej przyjemne. Wkracza, gdy życie dziecka lub matki jest zagrożone. Dopóki wszystko przebiega zgodnie z planem – wystarczy położna. Zawsze fascynował mnie cud, jakim są narodziny nowego człowieka. Dokonać tego to jest coś. Ale jestem facetem. Sam nigdy nie urodzę dziecka. Wybrałem więc kolejną najlepszą opcję – zostałem położnym. Przy pierwszym samodzielnie odebranym porodzie płakałem głośniej niż nowy tata. Pracowałem w zawodzie już dwa lata, gdy na praktyki przyszła do nas Marzena.
– To będzie twój opiekun – przedstawiła nas przełożona.
– Miło mi poznać, panie doktorze – wystękała, patrząc na mnie z przerażeniem.
– Wystarczy „panie Adamie”. Jestem położnym, nie lekarzem – wyjaśniłem.
Marzena spojrzała pytająco na szefową. Ta rozłożyła ręce i z uśmiechem oznajmiła:
– Witaj w XXI wieku.
Po chwili spoważniała i dodała:
– To doskonały fachowiec. Jak będziesz go uważnie słuchać i obserwować, to bardzo dużo się nauczysz. A pacjentki go uwielbiają.
Jestem pewien, że spiekłem raka. Ale nie straciłem rezonu.
– Przebierz się, umyj ręce i idziemy na obchód.
Pół roku później Marzena wróciła na oddział – już jako pełnoprawna położna. Od dawna miałem jej telefon, ale dopóki była moją praktykantką, nie dzwoniłem. Gdy zobaczyłem ją na oddziale, pomyślałem nieskromnie, że na pewno jest tu dla mnie. Bardzo się pomyliłem. Marzena prawie nie zwracała na mnie uwagi. Za to gdy tylko do sali wchodził młody neonatolog dr Pikulski, Marzena zaczynała trzepotać rzęsami i uśmiechać się zalotnie.
Pikulskiego nie lubiłem, jeszcze zanim został obiektem westchnień Marzeny. Był po prostu nadętym dupkiem. Może i dobrym specjalistą, ale takim sobie człowiekiem. Nie było na oddziale ładnej i młodej pielęgniarki, której nie próbował zaciągnąć do łóżka. Te nieliczne, które mu się oparły, w końcu same przenosiły się na inny oddział, bo inaczej nie dawał im żyć. A te, które uległy, porzucał po tygodniu, góra miesiącu.
Chciałem ostrzec przed nim Marzenę, ale nie wiedziałem jak. Na pewno znała opinię o nim. Ale może wierzyła, że będzie tą pierwszą, dla której pan doktor się zmieni. Co miałem jej powiedzieć? Pomógł mi przypadek. Marzena podsłuchała rozmowę Pikulskiego z kolegą.
– Widziałeś tę młodą Marzenkę? Mówię ci, na mój widok robi jej się mokro w majtkach. Przetrzymam ją przez chwilę. Potem będzie jeszcze gorętsza. Na razie obrabiam Basię z pediatrii. Bardzo się stara, ale powoli zaczyna mnie nudzić – chełpił się doktorek.
Wszedłem do magazynu i usłyszałem kobiecy płacz.
– Halo. Jest tu kto? – zawołałem. Bałem się, że to jakaś pacjentka.
Zapaliłem światło. Na koszu siedziała Marzena i zalewała się łzami. Udało mi się nakłonić ją do mówienia. Powiedziała prawdę. Naprawdę, miałem ochotę wybiec, znaleźć tego drania i dać mu w gębę.
– Daj spokój, nie może wiedzieć, że go słyszałam. Bo teraz to ja mu pokażę! – Marzena wytarła łzy.
Zemsta była słodka. Marzena zwodziła Pikulskiego jeszcze przez kilka tygodni. W końcu zgodziła się iść z nim na kolację. A potem dała się zaprosić do jego mieszkania.
– Poczekaj, zaraz wracam – oświadczył pan doktor i zniknął w łazience.
Gdy wrócił, Marzena siedziała w jego łóżku nakryta kołdrą po sam nos.
– Ale kochasz mnie? – domagała się deklaracji piskliwym głosikiem. – Bo ja nie wierzę w seks bez miłości.
Pikulski zapewnił ją o swoim wielkim uczuciu. Rozebrał się (okazując przy okazji dowód swojego zaangażowania w pełnej krasie) i ściągnął z Marzeny kołdrę. Leżała pod nią kompletnie ubrana z wymierzoną w niego komórką.
– Fotka na pamiątkę. Do niczego nie dojdzie, ale nie chcę być tą jedyną w całym szpitalu, która nie ruszyła doktora Pikulskiego! A tak mam dowód.
Tę relację znałem z pierwszej ręki, bo od tamtego spotkania w magazynku zostaliśmy przyjaciółmi. Marzena bała się, że wyleci z pracy. Rzeczywiście, Pikulski próbował coś o niej naopowiadać dyrektorowi szpitala. Ale gdy wyszedł, pod gabinetem szefa siedziało 20 kobiet. Po kolei wchodziły do środka. Trzy dni później doktor Pikulski złożył wypowiedzenie. A Marzena zgodziła się iść na kolację ze mną. Po miesiącu znajomości i gorącym weekendzie na Mazurach postanowiłam się wprosić na obiad do rodziców Marzeny. Uznałem, że już najwyższa pora.
– Kochanie, ale chyba im o mnie mówiłaś? – spytałem.
Marzena mruknęła coś w odpowiedzi.
– No to o co chodzi? Wstydzisz się mnie? Naprawdę, umiem się zachować. Wiem, że nóż w prawej, widelec w lewej ręce. Mogę rozmawiać o ogrodnictwie, pogodzie, a nawet szydełkowaniu. Moja babcia dzierga fantastyczne narzuty! – błaznowałem.
Jak to, nie powiedziała im, że jestem położnym?
Z trudem udało mi się wprosić na niedzielny obiad. Nie rozumiałem oporów Marzeny. Do czasu poznania czarującej mamusi…
– Mamo, tato. To jest Adam, mój przyjaciel – przedstawiła mnie Marzena. Podałem mamie kwiaty i buchnąłem ją w mankiet. Uścisnąłem dłoń tacie i wręczyłem mu wino.
– Bardzo nam miło wreszcie pana poznać. Marzena tyle o panu mówiła… doktorze! – pani Teresa uśmiechnęła się promiennie.
Spojrzałem na Marzenę, ale miała wzrok wbity w podłogę. Uznałem, że muszę od razu sprostować nieporozumienie.
– Ja też się bardzo cieszę, ale muszę coś sprostować. Pracuję z Marzeną, to prawda. Ale nie jestem lekarzem. Robię to co pani córka. Jestem położnym.
– Słucham? – twarz pani Teresy stężała. Patrzyła raz na swojego męża, raz na córkę. – Ale o czym pan mówi? Jak to nie jest pan lekarzem? Położny? A co to w ogóle znaczy?
Marzena złapała mamę za rękę i zaprowadziła ją do kuchni. Pan Albert z niezbyt wyraźną miną poklepał mnie po plecach i zaproponował szklaneczkę brandy. Przyjąłem z wdzięcznością. Z kuchni dobiegały podniesione głosy.
– Może jakaś muzyczka? – zaproponował gospodarz i włączył radio.
Po 10 minutach panie wróciły do salonu. Przez dwie godziny pani domu traktowała mnie z chłodną uprzejmością.
– Przepraszam cię – odezwała się cicho Marzena, gdy wsiedliśmy do auta. – Naprawdę nie mówiłam jej, że jesteś lekarzem. Kiedyś wspomniałam, że podoba mi się jeden taki, i musiała to zapamiętać.
Niestety, pani Teresa nigdy nie pogodziła się z faktem, że jestem tylko położnym.
– Mama jest pielęgniarką, tata technikiem. Ale wiele koleżanek mamy ze szkoły wyszło za lekarzy. Często o nich mi opowiadała. Widać wbiła sobie do głowy, że ja zrealizuję jej marzenia.
Mój związek z Marzeną kwitł. I czas od czasu musiałem się spotykać z jej rodzicami. Postawiłem sobie za punkt honoru, że rozwieję wątpliwości pani Teresy. I że chciał nie chciał, będzie musiała mnie polubić.
Marzena wspomniała, że mamie bardzo podobała się komedia „Planeta singli”. Gdy na ekrany miała wejść część druga, załatwiłem zaproszenie na premierę. Pani Teresa o wydarzeniu opowiadała z zachwytem, ale słowa dziękuję nie usłyszałem. Kupowałem jej książki, bilety na koncerty, kopałem grządki na działce… Przyjmowała te uprzejmości jak coś, co jej się po prostu należy.
Po roku znajomości zaczęliśmy z Marzeną rozmawiać o ślubie.
– Wiesz, ja jestem nowoczesna, ale moi rodzice to inna bajka – powiedziała. – Jak nie chcesz żadnych kwasów, to musisz odstawić tę całą szopkę z proszeniem o moją rękę. Na pierścionek możemy się zrzucić, ale musi być.
Westchnąłem z rezygnacją. Marzena od lat mieszkała sama, utrzymywała się sama. Proszenie rodziców o jej rękę wydawało mi się absurdem. Ale jeżeli to miało mi pomóc w przełamaniu lodów z teściową? To się poświęcę.
– No mógł się pan bardziej szarpnąć – skomentowała już po całej szopce z proszeniem o rękę córki pani Teresa.
Chodziło jej o pierścionek. Był srebrny z bursztynowym oczkiem. Marzena rzuciła się na ratunek.
– Bardzo mi się podoba. Pasuje do moich ulubionych kolczyków – oświadczyła.– Sama go wybrałam – dodała.
Jej mama uniosła brwi.
– Słucham? Jak to sama wybrałaś? A może jeszcze za ten pierścionek zapłaciłaś? Ale to twoje życie – pani Teresa nadęła się i poszła do kuchni.
Próbowałam już niczym nie podpaść. Zjadłem kalafiora, którego nie znoszę. Pochwaliłem ciasto, ale nie chciałem wyjść na łakomczucha, więc podziękowałem za dokładkę. Pani Teresa parsknęła i znowu przewróciła oczami. Postawiłem się dopiero przy organizowaniu ślubu i przyjęcia.
– Marzena. To jest nasz dzień. Nie twojej mamy. Niech będzie dokładnie taki, jak my chcemy!
Pani Teresie marzyło się wystawne wesele, podświetlany napis „Love” i złote dekoracje. A my wybraliśmy przyjęcie w ogrodzie i tańce na trawie do naszych ulubionych piosenek. Pani Teresa – od teraz teściowa – ostentacyjnie siedziała w kącie i patrzyła spode łba. Teść chciał się dobrze bawić, ale szybko został przywołany przez żonę do porządku. Cały wieczór siedział koło niej i tylko smutno podrygiwał, patrząc na bawiących się gości.
Tygodniowy miesiąc miodowy na żaglówce na Mazurach teściowa skwitowała prychnięciem: „Harcerzyk”. Na pierwszą Wigilię się szarpnąłem: kupiłem teściom tygodniowy pobyt w eleganckim pensjonacie w Krynicy Morskiej.
– A Wiśniewskim to dzieci zafundowały rejs po Nilu – poinformowała nas ot tak, bez związku, teściowa. Zacisnąłem zęby.
I tak zaciskam je od dwóch lat
Puszczam mimo uszu kąśliwe uwagi, schodzę z drogi, głupkowato się uśmiecham. Któregoś dnia Marzena powitała mnie w domu z promiennym uśmiechem:
– Adaś, będziemy mieli dziecko! Podejrzewam, że pierwsze w Polsce, które będzie mieć położnych za rodziców!
Byłem w siódmym niebie. Natychmiast usiedliśmy z kartką ręku i zaplanowaliśmy wszystko od A do Z. Ustaliliśmy, że poród jednak w szpitalu – znaliśmy wszystkie powikłania, jakie mogą się przydarzyć, i woleliśmy nie ryzykować. A po porodzie zostaniemy z maluchem oboje na miesiąc w domu. Szczęśliwą nowiną podzieliliśmy się z teściami na niedzielnym obiedzie. Teściowa uśmiechnęła się chyba po raz pierwszy w mojej obecności.
– Gratulacje, kochani! – uściskała córkę i poklepała mnie po ramieniu. Teść przybił mi piątkę.
– Mam tu coś dla was – powiedziała teściowa i zniknęła na chwilę w sypialni. Wróciła z pożółkłą książeczką „Dziecko, ciąża, poród”. – To dla was.
Wziąłem książkę do ręki. Popatrzyłem na Marzenę. Nie wytrzymaliśmy. Śmialiśmy się jak wściekli. Teściowa oczywiście nie zauważyła komizmu sytuacji i się obraziła. Potem próbowała nas w kółko pouczać. Grzecznie dziękowaliśmy za jej rady.
Marzena była w ósmym miesiącu. Kiedy zaproponowała, żebyśmy pojechali razem z jej rodzicami na weekend do ich domku w lesie, skrzywiłem się niechętnie.
– Proszę. Niedługo nie będę już mogła się ruszać. A potem będziemy zajęci dzieckiem. Nie będę mieć dla nich czasu.
Kobietom w ciąży się nie odmawia. A co dopiero własnej żonie… Zgodziłem się.
Gdzie to pogotowie? Przecież Marzena zaraz urodzi!
Marzena całą sobotę czuła się świetnie. Wieczorem zaczęło się chmurzyć. Zagrzmiało raz i drugi. I nagle rozpętało się piekło. Pioruny waliły jak wściekłe, z nieba leciały hektolitry wody. Nagle zgasło światło. I wtedy usłyszałem krzyk żony.
– Adam, odeszły mi wody. Jezu, to za wcześnie!
Wbiegłem na górę z latarką. W oczach Marzeny zobaczyłem strach.
– Coś jest w ogóle nie tak. Dziecko chyba jest odwrócone. Dzwoń po karetkę.
Sięgnąłem po telefon. Rozładowany. Zbiegłem na dół.
– Adam, co jest? – wystraszona teściowa złapała mnie za rękę.
– Marzena rodzi. Wszystko będzie dobrze – zapewniłem. – Dzwońcie po pogotowie, mój telefon się rozładował.
Wróciłem na górę do Marzeny.
– Kochanie. Czy tego chcemy czy nie, dziś przyjdzie na świat nasze dziecko. To jest najpiękniejszy dzień w naszym życiu. I na pewno wszystko będzie dobrze – pocałowałem ją w czubek głowy. – Tylko pamiętaj, dziś ty jesteś pacjentką. Zaufaj mi.
Przez pół godziny udało mi się odwrócić dziecko główką do dołu. Karetki wciąż nie było, więc musiałem radzić sobie sam. Pogotowie pojawiło się dopiero wtedy, gdy akcja porodowa była już bardzo zaawansowana. Okazało się, że jedyna droga do domku w lesie była zatarasowana powalonym drzewem i karetka musiała czekać na straż pożarną. Nie było czasu jechać do szpitala. Nasz synek wkrótce przyszedł na świat.
– Gucio. Spójrz na niego. Prawda, że Gucio? – Marzena był zmęczona, ale szczęśliwa.
– Pora przedstawić go dziadkom – wziąłem zawiniętego w ręcznik synka i poszedłem do salonu.
– Wasz wnuk Gustaw – dokonałem prezentacji.
Teściowa płakała. Teść też.
– Dziękuję. Dziękuję. Boże, jak dobrze, że tu byłeś.
Teściowa po raz pierwszy, odkąd się znamy, mnie przytuliła. Nie jestem pewien, ale chyba usłyszałem, jak szepcze: „Przepraszam za wszystko”.
Czytaj także:
„Mąż poniżał mnie i bił. Łudziłam się, że się zmieni, ale kiedy uderzył naszą roczną córeczkę uciekłam”
Sądziły, że mają swoje uzależnienia pod kontrolą, jednak życie pokazało co innego... Poznaj prawdziwe historie z życia Polek
„Gdy żona umierała, pielęgniarki chwaliły że jestem taki opiekuńczy. A ja tak naprawdę całe życie miałem ją gdzieś”