Czy nosząc maseczkę nawet w domu, przesadzam? No nie wiem, ja po prostu staram się zrobić wszystko, żeby nie zachorować. Kilka dni temu skończyłam siedemdziesiąt lat. Mieszkam w domu jednorodzinnym z synem, synową i trójką wnucząt.
Do niedawna bardzo się z tego cieszyłam, bo nie chciałam spędzić jesieni życia w samotności. Kiedy więc dzieci zaproponowały dwa lata temu, bym wynajęła swoją kawalerkę i przeprowadziła się do nich, bardzo chętnie się zgodziłam.
Dziś myślę już tylko o tym, by jak najszybciej wrócić do siebie. I to nie dlatego, że bliscy mnie źle traktują. Wręcz przeciwnie, czuję się kochana, ważna i potrzebna. Gdy jednak ich widzę, mijam się w holu, ogarnia mnie przeraźliwy lęk. Boję się, że zarażą mnie tym cholernym wirusem.
Jesień przyniosła nowe zakażenia
Wiosną jeszcze tak bardzo się nie bałam. Oczywiście oglądałam telewizję i przerażały mnie dramatyczne doniesienia z Włoch czy Hiszpanii, ale łudziłam się, że u nas do takich tragedii nie dojdzie. Zwłaszcza że z ekranu słyszałam uspokajające wypowiedzi rządzących, że nasze szpitale są przygotowane, że mamy wystarczającą ilość sprzętu, lekarzy, pielęgniarek, że gasimy ogniska zakażeń w zarodku.
Poza tym statystyki pokazywały, że w Polsce choruje i umiera zdecydowanie mniej ludzi niż w innych krajach. Dziś już wiem, że te statystyki wcale nie były takie dobre, że po prostu robiliśmy zbyt małą liczbę testów. Ale wtedy wydawało mi się, że jesteśmy wyjątkowo odpornym narodem, któremu żaden covid niestraszny.
W tamtym okresie sen z powiek spędzało mi tylko jedno: czy z powodu zamrożenia gospodarki syn i synowa nie stracą pracy, czy będą mieli z czego żyć, płacić rachunki. Wiedziałam, że oni też przede wszystkim tym się martwili. Owszem, bali się wirusa, ale widmo głodu przerażało ich bardziej. Pocieszałam ich więc i mówiłam, że przecież mam emeryturę, pieniądze z wynajęcia kawalerki. Że sobie poradzimy.
Latem wydawało się, że moje przypuszczenia się sprawdziły i wirus faktycznie jest w odwrocie. Rządzący chwalili się głośno w mediach, że wygrali walkę z pandemią, że to, co najgorsze za nami. Co prawda lekarze specjaliści przestrzegali, że jesienią możemy się spodziewać drugiej fali zachorowań, że za wcześnie na odtrąbienie sukcesu, ale odpędzałam od siebie tę myśl.
Nie chciałam się niepotrzebnie denerwować na zapas. Wolałam być optymistką. I byłam. Oczywiście nie lekceważyłam zagrożenia, ale wmawiałam sobie, że z tygodnia na tydzień będzie już tylko lepiej.
Nadeszła jesień i czarny scenariusz, o którym mówili specjaliści, niestety się sprawdził. Liczba zakażeń zaczęła rosnąć w niespotykanym dotąd tempie. Codziennie zasiadałam przed telewizorem i wysłuchiwałam coraz bardziej dramatycznych wieści.
Że karetki stoją godzinami przed szpitalami, że nie ma gdzie umieszczać chorych, że brakuje personelu, że wszyscy są na granicy wytrzymałości. Przejrzałam na oczy.
Ogarnął mnie potworny lęk. Zaczęłam się bać, i boję do dziś. Że zachoruję, bliscy nie będą mogli dodzwonić się na pogotowie i nawet karetka po mnie nie przyjedzie. A nawet jak przyjedzie, to utknie gdzieś w kolejce przed SOR-em, bo ratownik usłyszy, że nie ma miejsc w szpitalu. Nie doczekam się pomocy i umrę w męczarniach. A nie chciałam jeszcze umierać. Jak na swój wiek cieszę się dobrym zdrowiem. Myślałam, że pożyję jeszcze dekadę albo dwie.
Może powinnam wrócić do swojej kawalerki?
Ktoś może powiedzieć, że mój lęk jest przesadzony. Że wystarczy ściśle przestrzegać zaleceń sanitarnych i nic złego mnie nie spotka. Akurat! Przecież niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Nie tylko w sklepie, autobusie, kawiarni czy kościele, ale nawet w domu. Coraz częściej łapię się na tym, że traktuję swoich bliskich jak zagrożenie, źródło mojego lęku.
Boję się, że złapali gdzieś w pracy lub szkole tego cholernego wirusa, nie mają objawów i mi go „sprzedadzą”. A wtedy, żegnaj życie, bo przecież na ratunek nie ma szans. Kiedyś chętnie siadałam z rodziną do posiłków, cieszyłam się, gdy zapraszali mnie na wspólne oglądanie telewizji lub wieczorną pogawędkę.
Teraz siedzę w swoim pokoju, a jak ktoś z domowników chce do mnie wejść, wpadam w panikę. Nie chcę, żeby się do mnie zbliżał, siadał koło mnie, dotykał mnie. Mój lęk jest tak wielki, że ostatnio odepchnęłam od siebie najmłodszego wnuka, Adasia, który przyszedł się ze mną przywitać po powrocie z przedszkola.
Mały tak się przestraszył, że uciekł z płaczem do mamy. Było mi potem potwornie przykro i wstyd, ale cóż poradzę na to, że w tamtej chwili przed oczami nie miałam jego uśmiechniętej, słodkiej buzi tylko to powiększone zdjęcie wirusa i hasło powtarzane w mediach: chroń życie. A w głowie kołatała mi się myśl, że dzieci zarażają seniorów.
Jestem na granicy wytrzymałości psychicznej
Najchętniej spakowałabym rzeczy i wróciła do swojej kawalerki. Zwłaszcza że lokator właśnie się wyprowadził. Tam przynajmniej mogłabym zamknąć się na cztery spusty i nikogo nie wpuszczać. Może wtedy przestałabym się tak potwornie bać?
Ale syn nie chce o tym słyszeć. Twierdzi, że zwariuję sama w ciasnych czterech ścianach, że nie można się zupełnie odizolować od świata, że rodzina w tych trudnych czasach powinna trzymać się razem, że w domu jednorodzinnym jestem bezpieczniejsza niż w bloku. Bo zdecydowanie mniej ludzi za ścianą, a do tego sami swoi.
Z jednej strony wiem, że ma rację. Ale z drugiej… Nie potrafię już panować nad swoim lękiem. Boję się, że moje reakcje na widok domowników będą coraz gwałtowniejsze i ostrzejsze. Żałuję, że nie jestem niedźwiedziem gdzieś tam w Tatrach albo Bieszczadach. Wtedy mogłabym zapaść w długi, zimowy sen i przespać te najtrudniejsze miesiące…
Czytaj także:
„Michał był troskliwy, a Kazik podniecający. Żyłam w trójkącie i lawirowałam kłamstwami, bo nie umiałam wybrać”
„Mój były mąż zapewniał synowi rozrywki, ja byłam od wychowania i obowiązków. Bolało mnie, że woli ojca”
„Teściowie z mężem knują za moimi plecami. Chcą wrobić mnie w opiekę nad niepełnosprawną szwagierką. Po moim trupie”