Jeszcze jeden manewr między zaparkowanymi łodziami i ta, w której siedzę wyjdzie na prostą. Śniady chłopak za sterami wrzuca wsteczny. Hamuje, biegnie na tył łajby, a potem chwyta z dachu wielki drągal. Odpycha się nim od mielizn, które są blisko brzegu. Po chwili przerzuca ten kawał kija nad moją osłoniętą dachem głową i powtarza odpychanie, ale tym razem z dziobu. Woda w kolorze kawy z mlekiem obija się o burtę. Teraz chłopak może już odpalić silnik i zacząć swobodniej sterować, aby wypłynąć z tego wąskiego gardła.
Jedna z małych łodzi wiosłowych, którą mijamy, jest wypełniona po brzegi leżącymi w lodzie sardynkami. Inne łajby są takie same jak ta, w której siedzę – upstrzone odpryskującą już gdzieniegdzie niebieską, czerwoną i białą farbą. Uzbrojono je w kilka rzędów krzeseł, na które ktoś rzucił kapoki. Stopień zużycia materiału świadczy o tym, że ruch w interesie jest duży. Większość łajb kołysze się delikatnie, są przycumowane do brzegu, porzucone przez swoich kapitanów, którzy na lądzie werbują turystów. „Twenty dollars, twenty dollars” – jeszcze słyszę w głowie ich cennik. Pojedyncze łodzie wypełnione ludźmi mkną przed nami, przybliżając się do oddalonego o kilka kilometrów celu, pływającej wioski Kampong Phluk. Jej nazwa w tłumaczeniu na polski oznacza Przystań Kłów. Mamy dotrzeć tam za dwa kwadranse.
Zapraszamy na niezwykła wycieczkę!
Ryk silnika staje się coraz bardziej rytmiczny. Bliskość wody sprawia, że można na chwilę zapomnieć o ponad trzydziestostopniowym upale. Ale wystarczy zanurzyć w niej rękę, by stracić ochotę na ochładzającą kąpiel. Jest równie przezroczysta jak zmącona kałuża. Po kilku minutach od wypłynięcia z portu, krajobraz zmienia się nie do poznania, na horyzoncie widać tylko delikatny zarys lądu. Nic dziwnego, w końcu Tonle Sap, po którym się przemieszczamy, to największe jezioro na Półwyspie Indochińskim. Mijamy dryfujące na wodzie krzaki i wystające z niej konary drzew. Najczęściej są okupowane przez ptaki.
Te okolice są ostoją dla wielu rzadko spotykanych gatunków i świetnym punktem do ich obserwacji. W pobliżu jest zresztą jeden z rezerwatów przyrody. Potem płyniemy obok kupy desek, które kiedyś mogły tworzyć jakąś szopę, albo nawet dom.
Aż w końcu wyłania się pierwszy dom, zwiastuje, że właśnie wpłynęliśmy do wioski. Zupełnie nie przypomina tych budynków, do których jestem przyzwyczajona, podróżując po Kambodży. Ani tych, które miesiąc przed podróżą ustawiłam sobie na tapecie w laptopie. Jest murowany i wygląda majestatycznie, jak z bajki. Pomalowano go na biało, ale ma starannie położoną dachówkę w kontrastującym kolorze krwi. Betonowe kilkumetrowe kolumny unoszą go nad wodą i chronią przed podnoszącym się w porze deszczowej poziomem wody, wtedy wystaje znad niej tylko o metr lub dwa. Brązowe okiennice to jedyny drewniany element, który widać na pierwszy rzut oka. Tylko czerwone, plastikowe krzesełko przed drzwiami wejściowymi wygląda tak jakoś tandetnie.
– To komisariat policji – rzuca sternik, przekrzykując ryk silnika i przerywając moje zadumanie nad tym, kto może tam mieszkać. Ciekawe z jakimi sprawami muszą uporać się tutejsi stróże prawa. Nie podejrzewam, żeby problemem było zalanie czyjegoś mieszkania. Ale zawsze może chodzić o bezprawne wpłynięcie na teren posesji albo połowy w ogródku sąsiada. Najbliżej komisariatu zlokalizowano pagodę, w której modlą się buddyści. W porze deszczowej wygląda, jakby zbudowano ją na małej wyspie. W suchej – jakby wyrastała na czubku góry. Zaraz za nią ktoś na planie zabudowy musiał nakreślić jedną równą linię, wzdłuż której ustawił domki zwykłych mieszkańców.
Barcelona po godzinach. Jak wygląda ukochane miasto Katalończyków poza turystycznymi szlakami
- W Kampong Phluk żyje 700 rodzin, ponad 3 tysiące osób. Wszyscy utrzymują się z rybołówstwa - sternik się uaktywnił. Korzystam z tego, że nawiązaliśmy kontakt wzrokowy i pytam się, jak ma na imię. Szybko żałuję, bo nie jestem w stanie zrozumieć. Najpierw cieszę się, bo niby brzmi jak Jan, ale kiedy proszę go o zapisanie, wychodzi Mw. To na pewno przez ten ryk silnika. Mijamy zwartą zabudowę. Większość domów jest drewniana. Niektóre są starannie wykonane i gustownie pomalowane. Wyglądają jak z obrazka, kiedy mienią się kolorami w słońcu. Mają ozdobne balustrady, a na gankach ustawiono rzędy donic z kwiatami. Na biedniejszych posesjach widać ślady zniszczeń wywołane słońcem, wodą i wiatrem. Farby wyblakły, niektóre deski poodpadały, a część konstrukcji uległa niebezpiecznemu wygięciu. Niektóre są niedbale sklecona z desek, prowizoryczne, nierówne, osłonięte podziurawionymi dachami z bambusa. Trudno wypatrzyć ganku, na którym nie stałby domek dla duchów, takich jakie widuje się w krajach Azji południowo-wschodniej.
Niektóre z werand zaopatrzono w domowej roboty markizy, które w razie potrzeby chronią przez zacinającym deszczem. Pod domami widać mniej lub bardziej starannie wykonane konstrukcje z desek, pali i sznurów. Na nich suszy się pranie i rybackie sieci. Niektórzy wieszają tam też hamaki. Gdzieś walają się duże baniaki, pewnie w nich przywożona jest z lądu woda do picia. Rzadkością są posesje bez łódek. Najczęściej przed jedną stoi kilka takich napędzanych siłą mięśni, niczym rowery w polskich ogródkach. Wykorzystywane są i do połowów, i do przemieszczania się. Niektóre są dowodem na miłość mieszkańców Kambodży do ekwilibrystyki. Ile oni są w stanie na nich zmieścić i nie wywrócić się po drodze!
Teraz wszystkie łodzie kołyszą się delikatnie w rytmie fal, który narzuca nasz przepływający tą niby ulicą kuter.
– A to farmy krokodyli – prawie Jan mówi, wskazując drewniane klatki wielkości typowego pokoju. Zakutana w chusty kobieta podpływa, otwiera klapę i wrzuca coś do wnętrza. Pewnie w telefonie ustawiła sobie przypomnienie na 16.30: nakarm krokodyle. To wcale nie brzmi abstrakcyjnie. Nawet w wioskach w środku dżungli, gdzie nie ma doprowadzonego prądu, są komórki i telewizory kineskopowe. W niektórych miejscach organizacje pozarządowe zadbały o to, żeby ustawić baterie słoneczne, w innych prąd wypływa z agregatów.
Więcej relacji z podróży po Polsce, Europie i świecie - znajdziecie na Polki.pl!
- Teraz mijamy szkołę, tu jest sklep, a tam kościół katolicki – wylicza sternik. Gdyby nie fakt, że wcześniej widziałam komisariat, to pewnie zaczęłabym zachwycać się bialutką fasadą kościoła. Zamiast tego przyglądam się ludziom. Jakaś kobieta siedzi na prowadzących do jej domu szczeblach drabiny. Nabiera do garnka brunatną wodę z jeziora i wylewa na siebie. Tak musi wyglądać prysznic. Ktoś inny w tej samej wodzie intensywnie pociera w rękach tkaninę.
Pamiętam, że kiedyś w tajlandzkich górach chciałam zobaczyć jedną z wiosek mniejszość etnicznej. Zrezygnowałam, kiedy byłam blisko celu, bo Taj zdradził, że to pułapka na turystów.
– Dzwoni się do nich, mówi że idą biali. Wtedy zakładają swoje ludowe stroje i idą prać w rzece. A w domach pralki stoją – mówił usatysfakcjonowany. Na Tonle Sap nie ma ściemy. Życie ludzi w wiosce tak wygląda.
Cudze chwalicie, swojego nie znacie. Zobacz zdjęcia malowniczych domków z Zalipia.
Toczy się zgodnie z rytmem pór roku i jest uzależnione od wody – od jej poziomu i ilości ryb. Jezioro słynie z tego, że jest najbardziej zarybionym akwenem słodkowodnym na świecie. Przed domami kobiety w łodziach czyszczą to, co złowiono. Mężczyźni i dzieci naprawiają sieci. Ktoś kroi warzywa, ktoś inny na łódce waży towar. Kilka brzdąców pluska się w wodzie. Można odnieść wrażenie, że niektóre z nich specjalnie popisują się przed turystami.
Nie każda z pływających wiosek w Kambodży wygląda tak jak Kampong Phluk. Położona najbliżej miasta Siĕm Réab Chong Khneas zatraciła swój pierwotny charakter i stała się głównie atrakcją turystyczną. To obok niej przepływają ci, którzy ze stolicy Kambodży przedostają się w te rejony drogą wodną. Dlatego do tamtej wioski trafia najwięcej ludzi uzbrojonych w aparaty fotograficzne, a sami mieszkańcy przekwalifikowali się na sprzedawców pamiątek. Oprócz Kampong Phluk warta zobaczenia jest wioska Kampong Khleang (najdalej położona od Siĕm Réab, mieszka w niej blisko dwa tysiące rodzin).
Dopływamy do punktu, w którym przekonuję się, że i to miejsce potrafi w pełni wykorzystać swój potencjał turystyczny i wyciągnąć ostatnie dolary poukrywane w kieszeniach ludzi z aparatami. To restauracja i baza wypadowa do rozciągającego się obok wioski lasu namorzynowego. Wychodzę z łódki, a prawie Jan obiecuje, że nie odpłynie zanim skończy się kolejny punkt programu. Po przeciwnej stronie podestu kołysze się na wodzie kilka dłubanek. Na każdej z nich siedzi taki sam zestaw – kobieta, trzymająca wiosło, a za nią dziecko. Słyszę, że tylko taką małą łódką można dostać się do namorzynowego lasu, i to za jedyne pięć dolarów. Te pieniądze to podobno najlepiej wydane 20 złotych, jakie można sobie w tej chwili wyobrazić, bo w całości trafią do biednych ludzi z wioski.
Głos naganiacza brzmi tak, jakby nieskorzystanie z jego propozycji, było równoznaczne z odebraniem trzylatkowi ulubionej zabawki. Podpływa pani z włosami związanymi w kucyk, tuż za nią siedzi przeurocza dziewczynka. Wsiadam, tylko tak delikatnie, na środek dłubanki. Przechylenie może grozić tym, że wpadnę do brunatnej wody, a razem ze mną aparat i telefon. Oddalamy się od restauracji i z każdą minutą coraz głębiej wpływamy do zanurzonego w wodzie lasu. Konary drzew wiją się tu w takich kształtach, że niejeden artysta mógłby się nimi inspirować, tworząc swoje rzeźby. Patrząc na ich kolory można zorientować się, jak wysoko dochodzi poziom wody. Tutaj nagle robi się cicho. Nie ma turystów, których gromadę widziałam przy restauracji. Do uszu nie dochodzi ryk silników, ani odgłosy z wioski. Robi się leniwie. To przypomina niedzielny spacer po lesie, tylko, że taki na łodzi.
Dziewczynka zaczyna się nudzić. Siedzi odwrócona tyłem do mamy i uważnie mi się przygląda. W dłoni trzyma fikuśny kapelusz w kwiaty, zaczyna wdzięczyć się do aparatu. Jej mama nie mówi po angielsku, ale z aprobatą potakuje głową, więc pstrykam kilka zdjęć. Później pokazuję jej, jak wygląda. Jest zachwycona. Żałuję, że nie mam już lusterka, oddałam je innej dziewczynce, która siedziała obok mnie w autobusie. Jak się później okazało, je radość była całkiem uzasadniona. W okolicznych miastach kupienie małego lusterka graniczyło z cudem. Tej dziewczynce z kapeluszem daję teraz poprzeglądać się w moim telefonie, tak jakby miała sobie zrobić selfie. Cieszy się, wygina, uśmiecha. Może wyrośnie na drugą Kim Kardashian.
Więcej relacji z podróży po Polsce, Europie i świecie - znajdziecie na Polki.pl!
Łódka przybija do brzegu, a ja wracam do Jana. Ma dla mnie ostatnią niespodziankę, przejażdżkę na środek jeziora, żeby zobaczyć zachód słońca. Tu możemy wyłączyć silnik. Chłopak opowiada, że całe 26 lat swojego życia spędził w Kampong Phluk. Tu mieszkają jego rodzice i rodzeństwo. Tu ma wszystkich przyjaciół. Jego angielski nie jest na tyle dobry, żebyśmy mogli wdawać się w dyskusje na temat emocji.
Patrząc na zachód słońca zastanawiam się, jak to jest być na jego miejscu. Nigdy nie podróżować nawet po kraju, nie znać innego życia, pokazywać turystom, miejsce, które jest dla ciebie całym światem. Odpalamy silnik i powoli suniemy z powrotem w stronę lądu. Jan pozawala mi usiąść za sterami. Prowadzenie takiej łajby jest banalnie proste, ale dość nudne. Patrzę na niebo. W Kambodży po zachodzie słońca ciemność zapada błyskawicznie. Jakby ktoś nagle pogasił wszystkie latarnie. Z daleka widać domy na wodzie, a w nich błyski pojedynczych świateł. Wyobrażam sobie, że wokół tych świateł gromadzą się całe rodziny. Niebawem pogrążą się we śnie. Rano obudzą się wraz ze słońcem, by ruszyć na połowy. I tak każdego dnia.
Jak długo mogłabym żyć zgodnie z tym rytmem? Czy piękne widoki byłyby w stanie na kilka tygodni wynagrodzić brak bieżącej wody? Po jakim czasie specyficzny zapach patroszonych ryb byłby dla mnie nie do zniesienia? Cieszę się gdy dopływamy do lądu. Ktoś gasi światło.
Więcej relacji z podróży po Polsce, Europie i świecie - znajdziecie na Polki.pl!
Warto wiedzieć:
Cena z Siĕm Réab za zorganizowaną wycieczkę do Kampong Phluk: 25-30 $. To odległość 31 kilometrów.
Do pływającej wioski można dojechać na własna rękę wypożyczonym w mieście skuterem (8-10 $ za dzień) albo z kierowcą tuk-tuka. Po dojechaniu na miejsce, trzeba wypożyczyć łódkę (15-20 $).
Wpłynięcie do lasu namorzynowego to dodatkowe 5 $ od osoby.
Na Polki.pl znajdziecie więcej ciekawych fotoreportaży - polecamy!