Wody odeszły mi rano. Chyba o piątej. Już wcześniej skurcze były bardzo silne, wówczas stały się jednak nie do zniesienia. Myślałam, że umieram, wrzeszczałam z bólu. Co gorsza, akuszerka kazała mi leżeć na łóżku, mimo że w tej pozycji było mi właśnie najgorzej. Brzuch, plecy, biodra. Myślałam, że ból rozsadzi mnie od środka. Że rozerwie mi kości. Potem zaczęła się akcja. Zaczęłam przeć. To był mój pierwszy poród, było więc bardzo ciężko. Nie chodziłam oczywiście wcześniej do żadnej szkoły rodzenia, nie miałam znieczulenia. Wtedy nie było takich udogodnień. Całe szczęście jednak jakoś się udało. Usłyszałam dziecięcy krzyk. Ogarnęło mnie uczucie ulgi i potworne wyczerpanie. Urodziłam syna, Stanisława. Był zdrowy. Nie wybrał sobie jednak najlepszego momentu do przyjścia na świat. Była bowiem pierwsza po południu 1 sierpnia 1944 roku. Cztery godziny do godziny "W".
Urodziłam w mieszkaniu siostry Julii na ulicy Śliskiej w Śródmieściu. Józek, mój mąż, gdy zobaczył niemowlaka, był zachwycony. Urodził mu się syn! A to dla mężczyzny jest bardzo ważne. Szybko jednak zaczął się zbierać. Ja byłam jeszcze w szoku po porodzie, byłam zdezorientowana, ale świetnie pamiętam, co wtedy mówił.
– Kochanie, naprawdę strasznie się cieszę. Nasz synek jest po prostu cudowny, bardzo was oboje kocham. Ale sama rozumiesz, muszę iść do Powstania. Nie masz się jednak czym martwić. To potrwa dwa, góra trzy dni. Pobijemy Szkopów i szybko do was wrócę. Wyjedziemy sobie gdzieś na wieś, żebyś trochę odsapnęła, a mały pooddychał świeżym powietrzem. - Byłoby wspaniale, ale czy to jest naprawdę możliwe? – odpowiedziałam. Miałam co do tego poważne wątpliwości. Jak się o kazało, słusznie. Józek poszedł do Powstania o trzeciej. Pocałował mnie i Stasia, uśmiechnął się i zamknęły się za nim drzwi. Ja zostałam z noworodkiem na ręku, siostrą i siedemdziesięcioletnim ojcem. Sama ledwo się ruszałam.
O piątej zaczęło się Powstanie. Na ulicy pojawiły się biało-czerwone flagi, wybuchła euforia. Długo jednak nie potrwała, bo już o szóstej czy siódmej zaczęło się pierwsze bombardowanie. Akurat w tym czasie udało mi się wstać i jakoś przejść do kuchni. Mały został w sypialni, leżał przy otwartych oknach w beciku na łóżku. I nagle wszystko zaczęło się walić. Niesamowity huk, szyby lecą z okien, chmura pyłu. Mieszkanie zdemolowane. Krzyknęłam z przerażenia, pobiegłam do pokoju, złapałam i przytuliłam dziecko.
Na szczęście nic mu się nie stało. Ale był to moment, gdy przysięgłam sobie, że dopóki Powstanie nie dobiegnie końca, już go samego nie zostawię. Nawet na chwilę. A niestety nalot ten pokazał, że nie potrwa to raczej "dwa, góra trzy dni", jak to optymistycznie przewidywał Józek. Zapowiadała się ciężka bitwa. Nawet przez myśl mi jednak nie przeszło, że będzie to aż taka tragedia.
Bóg się rodzi, Aleppo umiera. Tak jak Warszawa w 1944 roku. Wtedy świat też przyglądał się tragedii
Już 1 sierpnia cała kamienica przeniosła się do piwnicy. Tam nie dolatywały bomby i pociski, które sypały się z nieba jak deszcz. Rozstawiłyśmy w ciemności łóżko polowe dla mnie i synka. Siostra i tata spali na jakichś kocach. Obok nich mała Krysia i jej niania. Do historii tej biednej dziewczynki jeszcze później wrócę.
Pamiętam, że wtedy była po prostu śmiertelnie przerażona. Rozbiegane, nieprzytomne oczy. Cały czas płakała, kuliła się i trzęsła ze strachu. Od razu wydarzył mi się prawdziwy dramat. Otóż nie miałam pokarmu. Ani kropli. Chociaż akuszerka dała mi jakieś tabletki, nic nie pomogły . Pierwszego dnia myślałam, że może jeszcze nie wszystko stracone, ale potem zeszliśmy do piwnicy i zaczęły się dziać te okropne rzeczy. Bombardowanie, płacz, lament. Byłam tak straszliwie zestresowana...
Bezsenność i strach
– Boże, czym mam karmić moje nowo narodzone dziecko ? – pytałam. Sami jedliśmy to, co mieliśmy w zapasach. A więc głównie kaszę, którą przelewałam przez sitko i łyżeczką dawałam maleństwu do buzi. Mleka nie było skąd wziąć. Byłam w połogu, co wiązało się również z wielkimi niedogodnościami natury higienicznej. Do tego trawiła mnie gorączka. Żeby się ochłodzić, przyklejałam się do zimnych, piwnicznych murów. Usta miałam spieczone, bardzo chciało mi się pić. Tata stał w kolejce po wodę po kilka godzin, ryzykując życiem. Studnie i krany były bowiem pod niemieckim ostrzałem. Ale i tak tej wody, którą przynosił, było śmiesznie mało. Jakiś kubek, rondelek dziennie. Tylko tyle, żeby się napić i może troszkę obmyć Stasia. W piwnicy było tak ciemno, że ledwo widziałam na oczy, kiedy przewijałam synka. Używałam do tego podartych prześcieradeł, ścierek, jakichś poszewek. Darło się wszystko, co nadawało się na pieluszki. To, co się nie nadawało, także.
Halina z synem Stasiem na gruzach Warszawy, 1945 rok, Zbiory własne Haliny Wiśniewskiej
[…] W nocy nie mogłam spać. Co chwila się budziłam. I nie wynikało to z tego – jak w przypadku większości młodych matek – że Staś budził się w nocy i płakał. Przecież był zagłodzony i krzyczeć nie miał sił. Dla matki jest to sytuacja niezwykle tragiczna. Ta bezradność, niemożność nakarmienia własnego, malutkiego dziecka. Obserwowanie, jak niknie w oczach. Nie spałam z powodu strachu. Myślałam, że muszę być zawsze gotowa do ucieczki, do udzielenia pomocy Stasiowi. Pewnej nocy udało mi się jednak jakoś zasnąć. Obudziłam się rano i poczułam, że w łóżku jest luźno. Nie ma dziecka! Natychmiast jednak się uspokoiłam. Pomyślałam, że to siostra zabrała go i wzięła na górę, żeby się trochę przewietrzył. Odwróciłam się do ściany, nakryłam jakimś gałganem i w tym momencie usłyszałam cichy płacz, kwilenie. Zerwałam się na równe nogi! Staś wpadł w dziurę między łóżkiem a ścianą! Były tam jakieś rury, szmaty. Wyciągnęłam go stamtąd, ale był to dzień, kiedy myślałam, że oszaleję. Miałam dość.
W ciągu dnia Staś był zawinięty w chustę w kratę, trzymałam go przy sobie na rękach. W pewnym momencie obok zawalił się dom i ludzie stamtąd uciekli do naszej piwnicy. Gdy wpadli, myślałam, że nas stratują. Krzyk, ścisk, płacz, tumult, przekleństwa i złorzeczenia. To był jakiś szał. Trzymałam dziecko, ale nikogo to nie obchodziło. Przerażeni ludzie pchali się na mnie i w końcu docisnęli mnie do ściany. Po prostu nas zgnietli! Spojrzałam na Stasia i włosy na głowie stanęły mi dęba. Był bezwładny, miał otwarte usta, nie oddychał. Patrzyłam na to ze zdumieniem, nie wierząc. Całe szczęście obok była Julia, która zareagowała błyskawicznie. Chwyciła Stasia i kilkoma susami znalazła się na podwórku. Wybiegłam za nią. Julia trzęsła nim, zatykała mu nos, szczypała go w policzki, w końcu zaczęła bić go po twarzy. Nagle zachłysnął się powietrzem i otworzył oczy. Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem mój synek to wszystko przeżył. Przecież w Powstaniu umarło tyle dzieci. Śmiertelność była szczególnie wysoka wśród noworodków. [...]
Pięcioletni Staś, 1949 rok, Zbiory własne Haliny Wiśniewskiej
Ja cały czas byłam w złym stanie. Dziś nazywa się to chyba depresją poporodową. Byłam zobojętniała, otępiała. Nic mnie nie obchodziło: czy mam świeżą bieliznę, czy nie. Czy coś jem, czy nie. Myślałam tylko o jednym – o Stasiu. Najbardziej bałam się, że spadnie bomba, on zginie, a ja zostanę tylko ranna. Albo odwrotnie. Wolałam już, żebyśmy zginęli oboje...
[...]
Gdyby nie dziecko...
Czasami, kiedy nie mogę zasnąć, wracam myślami do tamtej gehenny. Zastanawiam się, co też mój tata i siostra wtedy jedli. Kupić nie można było nic. W powstańczej Warszawie istniał tylko handel wymienny. Między innymi dlatego moje panie z perfumerii tak się na Powstaniu wzbogaciły. Ustawiały się do nich olbrzymie kolejki po... spirytus, na bazie którego robiły perfumy. A one za każdą butelkę kasowały biżuterię. Ludzie za alkohol byli skłonni oddać wszystko. Uznali, że kosztowności są im do niczego niepotrzebne, skoro w każdej chwili mogą zginąć. A wódka dawała
choć chwilę zapomnienia. Rozumiałam ich...
Myślałam wtedy , że gdyby nie dziecko, to byłabym na pewno w akcji na barykadach. Żołnierze oprócz walki mieli jakieś koncerty, w miarę możliwości umilali sobie życie. Mieli chwile wytchnienia, lepsze zaopatrzenie. Różnie przecież bywało. A ja nic. Tylko ciągle przerażona, głodna, zmarznięta. Bezradna. Zamiast walczyć z wrogiem, ukrywałam się w piwnicach. Jak ja zazdrościłam tym żołnierzom.
Jak ja zazdrościłam Józkowi.
Kiedy Józek przyszedł do mnie pod koniec września, byłam już u kresu wytrzymałości. Do tej pory podczas naszych nielicznych spotkań w Powstaniu starałam się trzymać hardo. Wtedy pierwszy raz opowiedziałam mu o mojej niedoli. Powiedziałam, że jestem już wykończona, że wolałabym, żeby ta bomba jednak wybuchła i nas oboje – mnie i Stasia – zabiła. Żeby wreszcie skończyła się ta gehenna. - No wiesz, to nie taka prosta sprawa. To tak prędko się nie skończy – odpowiedział. – Tyle już walczymy, tyle poświęciliśmy. Zwycięstwo jest tuż-tuż.
– Ja już nie wytrzymuję! – krzyknęłam. – Nie przesadzaj – odpowiedział. – Nawet jeśli będziemy musieli zginąć, to trudno. Może przynajmniej następni, ci, co przyjdą po nas, będą mieli lepiej. Jeżeli chciał mnie w ten sposób pocieszyć, to zupełnie mu nie wyszło. Trzy dni później przyszedł po raz kolejny. Tym razem to on miał nos na kwintę, był załamany. Powiedział: - Poddajemy się. Będzie kapitulacja.
Szpital spełnił ostatnie życzenie pacjenta
Kiedy odetchnęłam z ulgą, obruszył się. Był na mnie zły, że się cieszę. - To potworny wstyd. Przez dwa miesiące się biliśmy i teraz to wszystko ma pójść na marne? Przecież mamy jeszcze trochę broni. Możemy jeszcze walczyć. Boże, pomyślałam, mam nadzieję, że tak się nie stanie. Mam nadzieję, że nie będzie dalszej walki. Byłam taka zadowolona! Wreszcie koniec.
[…]
Po śmierci taty zostałam sama z dzieckiem. Przypomniałam sobie, że mąż miał pod Grójcem rodzinę. Rozpoczęłam podróż. Trochę furami, trochę pociągiem. Po drodze ktoś się nade mną zlitował i gdy usłyszał, że jestem z Warszawy, dał mi pięćset złotych. Wreszcie jakoś dowlokłam się do Grójca. W miejscowym RGO spotkałam ciotkę mojego męża. Gdy mnie zobaczyła, rzuciła mi się na szyję. - Jezu , to wy żyjecie! – krzyknęła i zaraz się rozpłakała. Okazało się, że jest u niej cała moja rodzina, moi teściowie. Wszyscy już nas opłakiwali. Myśleli, że zginęliśmy. Gdy teściowa zobaczyła swojego wnuka, prawie oszalała z radości. Zaraz go złapała i pobiegła do lekarza. To był Niemiec. Zbadał Stasia bardzo dokładnie, potem pokręcił głową, spojrzał na moją teściową i powiedział smutnym głosem, mieszając polskie i niemieckie słowa:
– Babcia, Kinder kaputt.
Przyszła z powrotem cała we łzach. Musiałam jej długo tłumaczyć, że skoro dziecko przetrwało Powstanie, to będzie żyło. Tak też się stało. (…) Mąż wrócił z niewoli pod koniec sierpnia 1945 roku. A więc nie widzieliśmy się niemal rok. Siedział w stalagu w Sandbostel, potem Niemcy wywieźli go do Jugosławii. W drodze został ranny. Sowieci zaatakowali bowiem ciężarówki z jeńcami wojennymi. Miał przestrzelone obie nogi w okolicach bioder. W szpitalu jugosłowiańskim chcieli mu amputować jedną z nich, bo była przykurczona. Dopiero siostra zakonna, która pracowała jako sanitariuszka, przekonała doktora, żeby go operować.
Archiwum Fotograficzne Rafała Guza
Ledwo nas odnalazł. Powiedziała mu o nas jakaś przypadkowo spotkana kobieta. Tak właśnie rodziny odnajdywały się po wojnie. Zupełnie przez przypadek. Żyliśmy razem przez sześćdziesiąt cztery lata. Urodziły nam się jeszcze dwie córki, Lidia i Halinka. Mam pięcioro wnuków, już dorosłych. Józek zmarł sześć lat temu. Miał wylew. Rana do końca życia nie dawała mu spokoju, właściwie połowę życia przesiedział na fotelu. Mieszkam teraz sama, w bloku na warszawskim Służewiu. Często odwiedzają mnie wnuki, dzieci. Posiedzimy, pogadamy, wypijemy herbatę. Czasami opowiem im coś o Powstaniu. O ojcu. O mnie. Miło wiedzieć, że jestem im jeszcze do czegoś potrzebna. Teraz szykuję się do urodzin Stasia, mojego pierworodnego syna, który obecnie – jak ten czas pędzi – jest już na emeryturze. To będą wyjątkowe urodziny.
Źródło: Anna Herbich, Dziewczyny z powstania. Prawdziwe historie, Kraków 2014
Zobacz: ta kampania jest szczególnie ważna dla kobiet