Droga A.!
Dostałam wezwanie do urzędu w celu wyjaśnienia paru spraw. Chodziło o becikowe. Urodziłam dziecko, nie przekraczam progu dochodu na członka rodziny – złożyłam więc wniosek.
Nim jednak to zrobiłam, najpierw zadzwoniłam, by wypytać, jakie dokładnie dokumenty mam przynieść. Panienka po drugiej stronie słuchawki chyba nie miała tej listy jakoś usystematyzowanej, bo wyraźnie się zastanawiała. „PIT-11… Zaświadczenie z pracy, od kiedy pani pracuje…”. „A PIT męża?” – dopytałam. „Aaa, no tak, PIT męża też”. „A na tym zaświadczeniu ma być tylko od kiedy pracuję, czy coś jeszcze?”. „Aaa, no może jeszcze potwierdzenie zarobków”. „Ale to przecież wykaże PIT” – zauważyłam. „A, no tak. No to nie”. Tak wyglądała nasza rozmowa. Obawiałam się zatem, że czegoś zabraknie. I słusznie.
Najpierw zabrakło wiedzy. „Czy w ciągu ostatniego roku straciła pani pracę?” – brzmi jedno z pytań w formularzu. „Nie straciłam” – mówię urzędniczce. „Ale poszła pani na bezpłatny urlop wychowawczy – mówi ona. – Czyli jednak pani straciła. Chociaż niech pani lepiej napisze, że pani nie straciła, żeby się nie czepiali”.
Zakreśliłam więc, że nie straciłam.
Potem wyszła sprawa alimentów. „Nieee, no jeśli są alimenty, to trzeba dostarczyć wyrok sądu, który je przyznał i wyciąg z konta za cały rok 2016. I na wszelki wypadek 2017 też”.
Zirytowałam się, ale zanotowałam i przywiozłam. To była moja druga wizyta w urzędzie w tej sprawie.
Po tej drugiej dostałam z urzędu pismo, że muszę się pojawić raz jeszcze. Bo są różne braki.
Pojawiłam się więc dziś. Okazało się, że źle zakreślone jest nie co innego, tylko… odpowiedź o niestraceniu pracy. „Przecież pani miała między innymi umowy o dzieło. I one się skończyły. No więc pani straciła” – poinformowała mnie urzędniczka.
Zazgrzytałam mocno zębami, mówiąc, że przez ich niekompetencję – albo odmienne interpretacje – jestem tu trzeci raz. „U mnie po raz pierwszy” – odparła rezolutnie panienka.
A potem się okazało, że wezwano mnie tam również po to, żebym na każdej stronie wydruku wyciągów potwierdzających przelewy z alimentami napisała „alimenty za miesiąc …” – i tu miesiąc, podpisała się i wstawiła datę. NA KAŻDYM.
Irena, która przez ten czas moich starań o becikowe zdążyła skończyć dwa miesiące, pociła się, wiła i wyła. Bardzo, bardzo wyła. Ludzie zza innych biurek wstawali zobaczyć, co się dzieje. „Moja” urzędniczka pozostała niewzruszona. A ja pisałam bzdetne formułki. W pewnym momencie i mnie puściły nerwy. „Wie pani co? To jest wręcz upokarzające – powiedziałam. – Niczego nie ukrywamy, płacimy podatki, składamy wniosek o coś, co się nam należy. Naprawdę nie wystarczy wam wydruk z banku, na którym przecież są te wszystkie informacje?! A jeśli czegoś nie ma – to nie możecie tego sami zweryfikować z urzędem skarbowym czy inną instytucją? A jeśli już muszę ja – to naprawdę nie mogę wysłać potrzebnych dokumentów mailem??? Albo nie może ich dostarczyć mój mąż???”.
„Nie – brzmiała beznamiętna odpowiedź. – Bo to pani jest wnioskodawcą. Oraz: nie, bo nie ma pani podpisu elektronicznego”.
Słowem, Kochana A., na dwóch miesiącach i trzech wizytach w urzędzie się nie skończy. I wiesz? Kiedy dziś wyszłam z tego urzędu, bardzo spocona i zdenerwowana, z bardzo spłakaną córeczką, pomyślałam sobie, że jeszcze nigdy w życiu nie czułam się w urzędzie tak upokorzona. A jestem wykształcona, przyzwoicie ubrana, umiem się odezwać. Co w takiej sytuacji musi czuć matka, która przychodzi po pomoc społeczną i czuje się niekompetentna, biedna, bezradna?... Doprawdy, serdecznie jej współczuję.
Całuję Cię
Twoja P.
Kochana P.!
Moje doświadczenia z urzędami są bardzo dobre. Ostatnie wizyty w państwowej jednostce przebiegały według schematu: przychodzę, tłumaczę z czym, urzędnik wyjaśnia, pomaga, jest miły. Idealnie, a zarazem po prostu tak, jak powinno być, bo przecież praca urzędnika polega na pomaganiu obywatelom. Mam nadzieję, że generalnie tak jest, a jeśli się zdarzy inaczej, to przypadek jest czysto ludzki – i ktoś niefajny może zostać urzędnikiem (lekarzem, nauczycielem, politykiem itd.).
Gorzej, gdy to nie z urzędnikiem jest coś nie tak, a z przepisami. Pamiętam, że kiedy urodziłam swoją najmłodszą córkę, też sprawdzałam wymogi odnośnie do becikowego. Dobrą godzinę przedzierałam się przez zapisy na stronie Ministerstwa, dociekając, czy mi się należy, czy nie. Wyszło, że nie. I właściwie to poczułam ulgę, bo lista załączników do wniosku była imponująca. I jeszcze ten dopisek: „Lista dokumentów, które potwierdzą dochód twojej rodziny, zależy od waszej sytuacji. Dlatego najlepiej skontaktuj się ze swoim urzędem i dowiedz się, jakie dokumenty musisz dostarczyć”. To zawsze źle wróży, bo oznacza, że i urzędnik jest zagubiony, więc na wszelki wypadek będzie się domagał więcej. I więcej. I jeszcze więcej.
Z założenia powinno być tak, że zasady i procedury są klarowne i proste. Często jednak mam wrażenie, że są złośliwie skierowane przeciwko obywatelowi. Becikowe to jeden z przykładów. Kiedyś było przyznawane wszystkim, bez względu na dochody. Wsparcie rodziców tysiącem złotych. Akurat wystarczało na dwa – nierefundowane – szczepienia. Miły gest. Potem kołdra zrobiła się za krótka, więc jest kryterium. Okej, trzeba podatki wydawać na co innego niż dzieci, niech tak będzie. Tylko dlaczego przy okazji przeczołgiwać matki, zbierając tak szeroki wywiad gospodarczy i to w najtrudniejszym dla nich okresie opieki nad dzieckiem?
Podobnie jest z 500+, mam na myśli wariant niesprawdzający dochodu. Złożyłam wniosek w zeszłym roku. I już, myślę sobie. A tu nie – papiery trzeba składać co roku. A co się niby ma zmienić? W zeszłym roku miałam troje dzieci, w tym roku mam troje dzieci, za rok będę mieć troje. Jeśli urodzę kolejne, to się zorientuję, że coś mi się zmieniło w domowej arytmetyce i zaktualizuję dane. Jeśli któreś z dzieci skończy osiemnaście lat i wypadnie z programu, to chyba urząd, mający pesele, zauważy ten fakt.
Noworocznie Ci życzę, żeby politycy zrozumieli, że są wybrani po to, żeby służyć obywatelom, uchwalając dobre ustawy. A dobre znaczy: jasne, proste, uczciwe, nieprzeczołgujące obywatela pod butem państwa.
Całuję
Twoja A.
Czytaj więcej:
10 najchętniej czytanych artykułów przez nasze użytkowniczki w 2017 roku!
Była wyśmiewana, więc stworzyła szokującą sesję zdjęciową, by walczyć z hejtem. Daje do myślenia?
Polecamy cykl felietonów... w formie listów. Paulina Płatkowska i Agnieszka Jeż, autorki powieści dla kobiet „Nie oddam szczęścia walkowerem" i „Szczęściary" piszą dla Was felietony w formie maili do przyjaciółki. O życiu, rodzinie, miłości, o wszystkim, co dla polskich kobiet, matek, żon, singielek, szczęśliwych i tych szczęścia szukających jest ważne.
Najnowsza książka Pauliny Płatkowskiej i Agnieszki Jeż „Marzena M.” już do kupienia w Empiku. Zapraszamy też na blog pisarek - www.platkowskaijez.pl oraz na ich funpage na Facebooku.