Każdy ma jakieś hobby. Mniej bądź bardziej sadystyczne. Jedni strzelają do bażantów zaraz po otwarciu klatki (to wspomniani sadyści), drudzy doustnie dziękują (pocałunkiem w buzię) płoci za to, że dała się złapać na ich wybitną przynętę, wcześniej zanęcona genialną zanętą. Następnie płoć wypuszczają i czekają na kolejną zakładniczkę swojego osobliwego rybiego zboczenia. Jeszcze inni grają w golfa, jak by od razu nie mogli powiedzieć, że lubią ścigać się śmiesznymi białymi samochodzikami, które tak świetnie wchodzą bokiem w zakręty po mokrej trawie. Są też tacy, którym wystarczy sama trawa, raczej sucha.
Co człowiek to hobby. Moje jest tak banalne, że aż wstyd się przyznać, ale myślę sobie, że warto, bo hobby jest zdrowe i nie ma przez nie raczej szansy na uszkodzenie jakiegokolwiek bażanta. Hobbystycznie jeżdżę na rowerze po Warszawie. Od lat. Jeżdżę i podziwiam moją piękną stolicę. Jak rośnie, jak pięknieje. Zarówno architektonicznie, jak i tak zwyczajnie po ludzku. To znaczy niezwyczajnie piękne są warszawianki. Tak niewiele i tak wiele.
Filip Chajzer o... starej bidzie!
Piszę o tym, bo właśnie przeczytałem, że dokładnie to samo robił sam mistrz Stanisław Bareja, który ponoć całe godziny spędzał na rowerowych przejażdżkach, zaczynających się na rodzinnym Mokotowie. To z roweru słyszał, czym żyje ulica PRLu, o czym mówi, z czego żartuje, jak kombinuje. A kombinowała na potęgę. Wybierał lokalizacje, szukał inspiracji. I tak oto niezwykle ciepło zrobiło mi się na serduszku, bo moment, w którym okazuje się, że masz ten sam warsztat pracy co legenda polskiej kultury masowej, jest dla mnie wręcz podniosły.
Zawsze uważałem, że szczelnie zamknięty samochód z automatyczną klimatyzacją dostosowującą chłód wywiewany w nogi, ręce i twarz wg warunków panujących na zewnątrz, jest bezsensowną izolacją od tego co najciekawsze, co właśnie dzieje się na zewnątrz! 30 kilometrów przez al. Wilanowską, Marszałkowską, Mokotowską, Wilczą, Hożą, przez Powiśle, a jeśli sił starczy, to jeszcze na Ursynów i człowiek od razu wie za czym stoją kolejki (a ciągle stoją, jak za czasów mistrza Barei, ostatnio po modne naleśniki), po ile jabłka, ilu przy remoncie rury robi, a ilu pali (stosunek 1:4 ciągle w modzie).
Każdy kilometr to życie, a pokazywanie życia to nie tylko moja praca, ale i pasja. Bez roweru byłbym głuchy i ślepy. Ta refleksja dopadła mnie w ostatnią niedzielę, kiedy mijałem pewien blok przy ul. Grzegorzewskiej 3, szerokiej publiczności znany jako blok przy ul. Alternatywy 4… Zresztą, jest nas więcej.
Pamiętam, jak kilka lat temu robiłem na Nowym Świecie jedną z moich tysięcy sond z ludnością cywilną miasta stołecznego Warszawy. Nie mam zielonego pojęcia, o czym była. Pamiętam tylko sympatycznego Pana w okolicy pięćdziesiątki, jadącego na rowerze. Zadałem mu swoje pytanie i po chwili rozmowa zeszła na to co robi tu i teraz. Powiedział, że sam wychowuje swojego niepełnosprawnego syna. Ma w życiu cholernie ciężko, ale raz na tydzień pozwala sobie na luksus wynajęcia opiekunki tylko po to, żeby popatrzeć na Warszawę zza kierownicy swojego Wigry 3… Mam nadzieję, że robi to do dzisiaj.
Przeczytaj więcej komentarzy naszych autorów na Polki.pl!