Łukasz Garlicki w rozmowie z Olą Kwaśniewską

Łukasz Garlicki fot. Viva! nr 14/2012 z dnia 5 lipca 2012 r.
O wychowaniu, ważnych wyborach i o tym, dlaczego kpią z niego przyjaciele, z Łukaszem Garlickim rozmawia Ola Kwaśniewska
/ 26.07.2012 14:14
Łukasz Garlicki fot. Viva! nr 14/2012 z dnia 5 lipca 2012 r.
– Dlaczego jesteś taki buńczuczny?
Łukasz Garlicki:
A jestem? Nie wiem. Może siedzi we mnie duch przekory, który co jakiś czas się odzywa. Może to się wzięło stąd, że od dziecka byłem karmiony przez rodziców i dziadków wiedzą, również historyczną. Wcześnie zyskałem świadomość, że różne rzeczy działy się na świecie przed moimi narodzinami, straszne i takie, które zmieniały losy świata, a my tutaj traktujemy show-biznes jako coś bardzo serio. Nie mówię, że nie mam napompowanego ego jak każdy artysta, ale uważam, że dystans do siebie i świata jest raczej zdrowy.

– Zawsze taki byłeś?
Łukasz Garlicki:
Odkąd pamiętam, a i wcześniej, z tego, co mówili rodzice. Mam gen buntu albo po prostu głęboko wpojone przekonanie, że liczą się czyny, a nie pozory. Na pewno duży wpływ miało na mnie to, że wychowałem się w rodzinie, która nie zwracała uwagi na konwenanse.

– To znaczy?
Łukasz Garlicki:
To znaczy, że rodzice biegali po mieszkaniu na golasa… A tak serio, to raczej że mówi się wprost to, co się myśli.

– Wiedziałeś wtedy, że to nietypowe?
Łukasz Garlicki:
Tak, bo miałem kolegę w bloku obok, u którego w domu na ścianie wisiała dyscyplina, czyli taki bacik do bicia dzieci, jak były niegrzeczne. Nie rozumiałem, o co chodzi.

– Ty nie bywałeś karany?
Łukasz Garlicki:
Niespecjalnie. Pamiętam, że raz czy dwa tato dał mi klapsa i usłyszał od mamy, że jeżeli jeszcze raz to zrobi, poderżnie mu gardło w czasie snu (śmiech). Generalnie był to „wolny chów”.

– Ale obowiązywały jakieś zasady?
Łukasz Garlicki:
Nauczono mnie mówić „dzień dobry”, „do widzenia”, „proszę” i „dziękuję”.

– To przeciwko czemu się buntowałeś, skoro wszystko Ci było wolno?
Łukasz Garlicki:
Może przeciwko temu właśnie.

– Przeciwko wolności?
Łukasz Garlicki:
Przeciwko wszystkiemu. Wiesz, jak to jest, jak się dojrzewa. Zaczynasz rozumieć swoją odrębność, swoją wyjątkowość i chcesz to jakoś zaznaczyć. Stąd były te wszystkie punkowe sytuacje, naszywki na plecakach, glany, wino w parku.

– A nie była to raczej chęć przynależności do jakiejś grupy?
Łukasz Garlicki:
Z jednej strony potrzeba identyfikacji, z drugiej – wyrażenia siebie. Moje młode lata przypadły na okres grunge, więc jeździłem na deskorolce, pracowałem w klubie Fugazi za darmo, rozwieszałem plakaty Kultu i Defektu Muzgó. To był mój okres buntu.

– Dziadkowie nie próbowali Cię wychowywać?
Łukasz Garlicki:
Absolutnie tak, zwłaszcza dziadkowie ze strony ojca. Dziadek zabierał mnie do muzeów, teatrów, wydębiał zwolnienia lekarskie i jeździliśmy dwa razy do roku w Tatry. Po dwa tygodnie na wiosnę i na jesieni. Chodziliśmy po górach.

– Wydębiał te zwolnienia dla Ciebie czy dla siebie?
Łukasz Garlicki:
Dla mnie, żeby mnie zwolnić ze szkoły.

– I jak wspominasz te wyprawy?
Łukasz Garlicki:
Wspaniale. Do tej pory jestem zakochany w Tatrach. Jeżeli nie pojadę raz do roku w góry, nie czuję się najlepiej. Nie chodzę do kościoła, ale z wiekiem widzę coraz wyraźniej, że to chodzenie po górach jest rodzajem mistycznego rytuału. Mój dziadek nie żyje od dawna, więc nie miałem szansy zapytać go, co chciał we mnie zaszczepić, ale sądzę, że czuł podobnie. Odziedziczyłem po nim bibliotekę tatrzańską. Mam więc dużo książek o górach i góralszczyźnie, jestem w to wkręcony.


– Nauczyłeś się czegoś od górali?
Łukasz Garlicki:
Niezłomności.

– Nie myślałeś nigdy, żeby się tam przenieść?
Łukasz Garlicki:
Myślę o tym coraz częściej. Moim marzeniem jest móc pracować w taki sposób, żeby mieszkać tam, a nie tutaj, w Warszawie.

– I co robić?
Łukasz Garlicki:
Cokolwiek. Byle widzieć góry, jak się budzisz.

– Struganie krzeseł wchodzi w grę?
Łukasz Garlicki:
Stolarka? Czemu nie, ale nie myśl, że to prosty fach.

– To jak silne jest Twoje aktorskie powołanie?
Łukasz Garlicki:
Jeszcze cztery, pięć lat temu powiedziałbym, że nie jestem w stanie żyć bez aktorstwa. Jednak im jestem starszy, tym bardziej widzę, że mógłbym sobie dać radę bez tego.

– Mówiłeś, że aktorstwo pojawiło się w pewnym sensie przez przypadek, a w ogóle nie wspominasz o tym, że jednak wychowałeś się w domu poważnego aktora. To nie miało na Ciebie żadnego wpływu?
Łukasz Garlicki:
Pewnie miało. Pewnymi rzeczami się przesiąka nawet bezwiednie.

– Ale pamiętasz, że patrzyłeś na ojca z podziwem? Albo że odwiedzali Was w domu ludzie, których podziwiałeś?
Łukasz Garlicki:
To było dla mnie naturalne. Do wszystkich rodziców przychodzą ich znajomi. W tym wypadku były to osoby ze środowiska artystycznego, ale mnie bardziej interesowały moje klocki Lego. Po latach okazało się, że jestem tą artystyczną atmosferą przesiąknięty i po prostu rozumiem tych ludzi lepiej niż na przykład maklerów giełdowych.

– A nie pomyślałeś, że to, co robi tata, jest pociągające?
Łukasz Garlicki:
Oczywiście kojarzyłem od dziecka, że tata jest aktorem, ale tak naprawdę zrozumiałem, co to znaczy, dopiero jak odprowadzał mnie do pierwszej klasy podstawówki. Tam go rozpoznali. Wtedy miałem taką myśl: O, rany, ale to jest dziwne. Ale nie pomyślałem wcale, że to jest super. 

– Nie chodziłeś na plany filmowe?
Łukasz Garlicki:
Niespecjalnie. Na dodatek nie byłem w żadnym ognisku teatralnym w dzieciństwie, nie występowałem na akademiach. Występowałem tylko w kilku odcinkach „Teleranka”. Prowadziłem go razem z trzema kolegami z klasy. Była to chyba trzecia czy piąta klasa podstawówki.

– I co, nie było fajnie?
Łukasz Garlicki:
Fajnie, bo nie trzeba było iść tego dnia do szkoły (śmiech). Wszyscy koledzy nam zazdrościli w klasie. Przyjeżdżał po nas samochód z telewizji.

– Totalny szpan. Czyj to był pomysł?
Łukasz Garlicki:
To było jakoś tak, że przyszli do naszej podstawówki i szukali kogoś do programu. Nie było żadnej rekomendacji, żadnych koneksji.

– I tam też nie złapałeś bakcyla?
Łukasz Garlicki:
No nie. Nadal nie miałem specjalnej potrzeby występowania ani tym bardziej zapisania się do ogniska teatralnego.

– To co wtedy naprawdę Cię interesowało?
Łukasz Garlicki:
Nie wiem, świat, klocki Lego, książki, podwórko, sport, dziewczyny. Strasznie się kochałem, zawsze nieszczęśliwie, w starszych
dziewczynach. One miały po 18 lat, ja sześć, siedem. Nie miałem szans.

– Zastanawiałeś się czasem, z czego to mogło wynikać?
Łukasz Garlicki:
Podobało mi się, że były w pełni ukształtowane (śmiech).


– Logiczne.
Łukasz Garlicki:
W każdym razie moja uwaga była rozproszona. Nie byłem taki jak moi koledzy, którzy chcieli być strażakami. Jak miałem trzy lata, powiedziałem rodzicom, że chcę być autorem. Oni się bardzo zdziwili i mama zapytała, skąd ja wiem, kto to jest autor. A ja powiedziałem, że autor to jest taki pan, który odgaduje marki aut. Tak więc wtedy chciałem być autorem, ale później już nie wiedziałem, kim. Nie miałem jasno wytyczonych celów.

– Pamiętasz, kiedy pierwszy raz stanąłeś na scenie?
Łukasz Garlicki:
W liceum, jak założyłem swój pierwszy zespół. Traktowaliśmy go bardzo poważnie, ale bardziej myślało się o tym, że się robi coś fajnego, niż o tym, że robiąc to, jesteś fajny.

– Jak to? Nie chodziło o dziewczyny?
Łukasz Garlicki:
Oczywiście, że tak. W gruncie rzeczy zawsze o to chodzi (śmiech). Chociaż gdybyś mnie zapytała, czy „Projekt Warszawiak” – najnowszy nasz projekt muzyczny – rozkręciliśmy z tego powodu, to nie do końca.

– Bo przyświecała temu wyższa idea?
Łukasz Garlicki:
Tak. „Projekt Warszawiak” zaczął się tak, że z moim przyjacielem z liceum Jackiem Jędrasikiem, z którym tworzyłem kolektyw DJ-ski, mieliśmy cykliczną imprezę w Cafe Kulturalna w Warszawie. Przez siedem lat graliśmy co miesiąc imprezy z płyt winylowych i któregoś dnia wpadła nam w ręce płyta orkiestry z Chmielnej z takimi starymi warszawskimi szlagierami. Wmiksowywaliśmy ją często w nasze setki DJ-skie, a że przy okazji robiliśmy różne mocno undergroundowe projekty muzyczne, z którymi trochę koncertowaliśmy w Warszawie, postanowiliśmy pożenić naszą fascynację uliczną twórczością z muzyką elektroniczną i hip-hopem. Nie mieliśmy wtedy pieniędzy, żeby wyjechać z Warszawy na wakacje, więc jeździliśmy z aparatami po Pradze i robiliśmy zdjęcia przez trzy tygodnie, a później się to złożyło w projekt czarno-białych slajdów. Zaczęliśmy się intensywnie wkręcać w nasze miasto. I któregoś razu, po jakiejś imprezie, usiedliśmy przy komputerze, podłączyliśmy mikrofon i nagraliśmy na brudno taki kawałek, a później zaczęliśmy puszczać go znajomym i okazało się, że się podoba. Ten utwór to było „Nie ma cwaniaka nad warszawiaka”. Stwierdziliśmy, że może jest sens pociągnąć to dalej. Zaczęliśmy grzebać w tym materiale i repertuarze, dołączył do nas Szymon Orfin, później Marek Kępa na gitarze i po bardzo długim „dzierganiu” powstała płyta. Bardzo nam pomógł teledysk, który dobrze wypromował cały projekt.

– Bo obejrzały go prawie cztery miliony ludzi.
Łukasz Garlicki:
No, jakoś bardzo dużo.

– Zdziwił Was sukces tego projektu?
Łukasz Garlicki:
Byliśmy bardzo zaskoczeni. Tak naprawdę do dzisiaj nie wiemy, dlaczego to się akurat spotkało z takim odzewem. Po prostu są rzeczy, które trafiają w swój czas. Może więc to trafiło w moment, kiedy ludzie mieli potrzebę utożsamienia się z miejscem, w którym mieszkają. Po tym naszym projekcie wyskoczył „Projekt Trójząb”, „Projekt Ślązak”, zaktywizowały się inne miasta.

– Czy to się przełożyło na sukces komercyjny?
Łukasz Garlicki:
Jak widzisz, nie siedzimy teraz w moim prywatnym samolocie ani w mojej willi w Dolomitach, tylko w parku Dreszera w Warszawie.


– Może tak wolisz?
Łukasz Garlicki:
Może… Z mojego doświadczenia wynika, że w Polsce show-biznes ma więcej wspólnego ze słowem show niż biznes.

– Czego oczekiwałeś, idąc na studia aktorskie?
Łukasz Garlicki:
Uprawiania sztuki. Odkąd pamiętam, kiedy chodziłem do teatru czy jak oglądałem filmy, to jeżeli aktor grał wspaniale, odczuwałem coś więcej niż zwykłe wzruszenie czy śmiech. Podziwiałem tych ludzi. Czasami to aż zapierało dech w piersiach – rodzaj kunsztu w tworzeniu postaci, błysk geniuszu, jak u wybitnych piłkarzy na przykład. Myślałem o tym jako o rodzaju magii. Kiedy zdałem do szkoły teatralnej, utwierdził mnie w tym przekonaniu Zbigniew Zapasiewicz, który od pierwszego do ostatniego roku uczył nas mówienia wierszem. „Etyka aktora” Stanisławskiego musiała być przyswojona i w ogóle wychowywano nas w takim misyjnym podejściu do zawodu. Jak najdalej od pustego gwiazdorstwa, które teraz jest coraz częstsze, a rzadko pokrywa się z kunsztem, umiejętnościami. Oczywiście czasy się zmieniają i oczywiście, że pracuje się dla pieniędzy, ale jednak mam przy tym takie głębokie przekonanie, że cokolwiek robisz, zrób to jak najlepiej i podejdź do każdego wyzwania tak samo serio.

– Pamiętasz swój egzamin?
Łukasz Garlicki:
Ze szczegółami. Był to straszliwy stres. Mówiłem fragment „Ferdydurke” Gombrowicza i fragment „Balu w operze” Juliana Tuwima. W drugim etapie trzeba było zaśpiewać piosenkę, więc po konsultacjach muzycznych wybrałem sobie „Upiorny twist” z Kabaretu Starszych Panów. Okazało się, że przeceniłem swoje możliwości wokalne i zaproponowano mi, żebym zaśpiewał jakiś romans Wertyńskiego – trochę takie „Płonie ognisko w lesie”, czyli superprosto. I pamiętam jak dziś, jak wyszedłem przed komisję i zacząłem śpiewać ten romans, a profesor Andrzej Łapicki zakrył sobie oczy dłonią i przez cały czas, jak śpiewałem, kręcił głową z niedowierzaniem, z takim poczuciem zażenowania…

– Podkopało to nieco Twoją pewność siebie?
Łukasz Garlicki:
Nie. Najważniejsze było, że się dostałem.

– Ciągle najbardziej wyrażasz siebie poprzez aktorstwo?
Łukasz Garlicki:
Nie, aktorstwo jest moim wyuczonym zawodem.

– To co się stało z tym całym misyjnym podejściem?
Łukasz Garlicki:
To nadal jest cel i ciągle wierzę, że jest to możliwe. Gdyby jednak trzeba było z jakichś poważniejszych  powodów robić coś innego, to mogę robić coś innego. Jestem kłębkiem sprzeczności.

– Ten chaos ma jakąś przeciwwagę?
Łukasz Garlicki:
Jestem totalnym pedantem.

– No proszę…
Łukasz Garlicki:
Tak, tak znajduje swoje ujście moja potrzeba uporządkowania świata.

– I rzeczy składasz w kostkę?
Łukasz Garlicki:
Nie, bez przesady, ale okazuje się, że stałem się już obiektem kpin i docinków ze strony moich przyjaciół. Lubię zajmować się domem.

– Gotujesz?
Łukasz Garlicki:
Tak.

– Dobrze?
Łukasz Garlicki:
Podobno bardzo dobrze.

– Co jest twoją specjalnością?
Łukasz Garlicki:
Wszystko.

– Skromnie…
Łukasz Garlicki: (Śmiech). Nie.

– Twoje poczucie własnej atrakcyjności jakoś wzrosło dzięki temu, że zostałeś aktorem?
Łukasz Garlicki:
Fizycznej? Nie… Ciężko mi mówić o własnej atrakcyjności. Zawsze się śmiałem, że jestem zaginionym ogniwem pomiędzy homo sapiens a neandertalczykiem. Wyglądam jak małpa.

– Bardzo jesteś dla siebie surowy.
Łukasz Garlicki:
No dzięki, ale myślę, że atrakcyjność to dosyć złożone pojęcie. Ja mogę myśleć, że jestem atrakcyjny, ponieważ fascynuję się muzyką Aphex Twina, zdjęciami Egglestona i czytam Ciorana, ale generalnie kogo to obchodzi? Jako aktor mam jak najlepiej zagrać powierzoną mi rolę.

Rozmawiała Ola Kwaśniewska
Zdjęcia Adam Pluciński/Move
Stylizacja Andrzej Sobolewski/Warsaw Creatives
Asystent stylisty Edvard Mess
Charakteryzacja, fryzury Rafał Żurek/Makata
Produkcja sesji Piotr Wojtasik

Redakcja poleca

REKLAMA