Jolanta Szczypińska: Jarosław nie odbierał…

Jolanta Szczypińska fot. Krzysztof Opaliński
„Pyta pani, co robiłam, gdy usłyszałam o katastrofie samolotu? Dzwoniłam do pana przewodniczącego, do Jarka, powiedzieć mu, że jestem. Że gdyby tylko mnie potrzebował… Wie pani, ja też miałam lecieć...”.
/ 11.05.2010 10:40
Jolanta Szczypińska fot. Krzysztof Opaliński
– Jak się Pani dowiedziała?
Jolanta Szczypińska:
Na cmentarzu w Katyniu. Około czwartej rano przyjechaliśmy do Smoleńska specjalnym pociągiem. Potem krótkie śniadanie, na które zaprosili nas ludzie z Polonii, i wyjazd do Lasu Katyńskiego. Bardzo to przeżywałam.

– Miała Pani rodzinne powiązania z Katyniem?
Jolanta Szczypińska:
Zginął tam przyjaciel mojego dziadka, tak bliski, że prawie jak brat. Słyszałam już o tym w dzieciństwie. Potem, w latach 80., pragnęłam odkłamać historię, przywrócić prawdę, nadać Katyniowi odpowiednią rangę. Zawsze 1 listopada stawiałyśmy z mamą na cmentarzu krzyż i tabliczkę z napisem: KATYŃ. Ścigała nas Służba Bezpieczeństwa, próbowała aresztować, ale my się nie bałyśmy i robiłyśmy swoje. Bardzo dobrze znałam Stefana Melaka, który działał w Stowarzyszeniu Rodzin Katyńskich i poleciał tym samolotem. Umówiliśmy się tam na spotkanie, rozmowę. Jechałam więc w takim podniosłym nastroju, z harcerzami, księżmi. To był piękny pociąg, piękni ludzie, choć podróż trwała 18 godzin i nas umęczyła. A później chodziłam po cmentarzu, robiłam zdjęcia, żeby pokazać je mamie, szukałam grobów z nazwiskami, które znałam. Byłam tak wypełniona nadzieją na pojednanie i wybaczenie. W pewnym momencie Antoni Macierewicz idący obok mnie odebrał telefon komórkowy i bardzo zbladł. Zaniepokoiłam się, choć nie podejrzewałam, że stało się coś tak strasznego.

– To Antoni Macierewicz powiedział Pani o wypadku?
Jolanta Szczypińska:
Tak. Media jeszcze o nim nie wiedziały. Nie było jak potwierdzić tej informacji. Ale na cmentarzu zrobił się dziwny ruch. Przyjechała milicja z napisem: OMON, a potem odjechała na sygnale. Gdy sobie teraz to analizuję, to myślę, że właśnie wtedy spadł polski samolot. Bo wpuszczono nas na cmentarz bez żadnych formalności, bez okazywania dokumentów. Macierewicz powiedział mi, że był wypadek, ale jakby ze znakiem zapytania. Chyba nie wierzył, że to się zdarzyło. Ale przecież to nie było miejsce nastrajające do żartów. Lecz ja też nie uwierzyłam. W coś takiego nie można uwierzyć. Dopiero chwilę później zaczęłam dostawać SMS-y, telefony, że samolot płonie, że katastrofa, wybuch. Nikt nie wiedział nic pewnego. A my cały czas czekaliśmy na pojawienie się Pana Prezydenta.

– Zatelefonowała Pani do Jarosława Kaczyńskiego?
Jolanta Szczypińska:
Tak, ale nie odbierał. Zresztą w ogóle nie można się było do nikogo dodzwonić. Wszyscy chwycili za komórki. A znajomy powiedział, że Jarosław też leciał. O, Boże... Przez chwilę czułam, jak ze mnie uchodzi życie. Jakbym się przeniosła w inny wymiar, inną przestrzeń, jakby to, co było wokół mnie, stało się jakimś koszmarnym snem. Chciałam się schować, odgrodzić od ludzi, od tego szumu. Ale nie było gdzie się ukryć, wszędzie ktoś był. Popatrzyłam na płaczących wojskowych i już wiedziałam, że to prawda. Matko Boska. Pan Prezydent, Pani Prezydentowa, o nie, nie. Natychmiast chciałam porozmawiać z panem przewodniczącym, z Jarkiem, żeby mu powiedzieć, że jestem. Ale pomyślałam, że on przecież to wie.


– Czy można pocieszyć człowieka,  którego spotkał taki dramat?
Jolanta Szczypińska:
Nie, nie można. Ale przecież w pierwszym odruchu trzeba jakoś zareagować, podkreślić solidarność z tą osobą. Sama kilka lat temu straciłam kogoś bliskiego i wiem, że nieszczęście przeżywa się samemu. Że to jest taka samotność, w której nic nie przyniesie ulgi. Lecz dobrze wiedzieć wtedy, że ktoś przeżywa to razem z nami. To mało, lecz i bardzo wiele.

– A Pani znała przecież całą rodzinę Państwa Kaczyńskich?
Jolanta Szczypińska:
Tak. Lecha poznałam znacznie wcześniej niż Jarosława. Kiedy przebywał na Wybrzeżu, a ja tam działałam w opozycji. Panią Marię też poznałam. Byłam nimi zachwycona. Jako parą, jako małżeństwem, choć nigdy nie byliśmy tak blisko, jak potem
z Jarosławem. Ale pamiętam, że gdy już znałam Jarosława Kaczyńskiego, to nawet kiedyś pomyliłam go z bratem. Rzuciłam mu się na szyję: „Dzień dobry, dzień dobry...”. A on roześmiał się: „Pani chyba myli mnie z kimś innym”. Takie sytuacje chyba często mu się zdarzały. Poznałam też mamę – panią Jadwigę Kaczyńską. Pani z wielką klasą. Byłam tam zaproszona na kolację. Ale to dawne dzieje.

– Z Jarosławem Kaczyńskim spotkała się Pani pierwszy raz 20 lat temu?
Jolanta Szczypińska:
Tak, na początku lat 90. Powiedział wtedy: „Ach, to pani. Wiem o pani wszystko”. Bo śledził losy ludzi, których gnębiła bezpieka, a ja miałam smutny rekord w ilości aresztowań. Zatrzymywano mnie pewnie ze 20 razy. Był taki czas, że gdy wychodziłam rano z domu, nie wiedziałam, czy wrócę. Zawsze nosiłam ze sobą szczoteczkę do zębów i zapasową zmianę bielizny. Tak na wszelki wypadek. Zaprzyjaźniliśmy się, bo łączył nas wspólny cel, wspólna walka w opozycji do ustroju. Rozumieliśmy się w pół słowa. To zostało do dziś, chociaż nie ma już tyle czasu na  prywatne kontakty co kiedyś. Lecz bliskość nie polega tylko na obecności. Można nie rozmawiać ze sobą wiele miesięcy, ale i tak wiadomo, co ta druga osoba myśli, jak się czuje, gdy dzieje się coś wokół niej, jak odbiera enuncjacje prasowe, ataki mediów, zachowanie innych polityków. Teraz na przykład wiem, że przeżywa nie tylko śmierć brata i bratowej, lecz także odejście innych. Bardzo cenił i Olę Natalli-Świat, i Grażynkę Gęsicką. Dla niego to niewyobrażalny cios.

– Będzie nim złamany?
Jolanta Szczypińska:
Każdy człowiek ma swoje granice cierpienia, wytrzymałości. Pytanie tylko, jak daleko może w tym zajść. Jarosław Kaczyński jest teraz naznaczony wielkim cierpieniem. Stracił brata, a to dla niego coś strasznego.

– Bo to nie był zwykły brat.
Jolanta Szczypińska:
Stracił połowę siebie. Na pewno coś w nim też umarło. Mówię na podstawie własnych odczuć, bo we mnie też jakaś cząstka odeszła. Do tego na dzisiejsze cierpienia nałożył się strach o mamę, która od dłuższego czasu leży w szpitalu. A on przy niej czuwał na zmianę z bratem. Modlił się dzień i noc, bo jest człowiekiem bardzo głęboko wierzącym. Podziwiam go i pod tym względem, bo we mnie przecież czasami budzą się wątpliwości i protest wobec boskich wyroków. A on trwał w swojej wierze niewzruszony. Widziałam jednak, że jak wrócił do Sejmu po świętach, dla każdego znalazł ciepłe słowo. Nie dopuścił do tego, by lęk o mamę, niepokój stały się u niego uczuciem dominującym. Myślę, że jest takim człowiekiem, którego w jakiś sposób nieszczęście wzmacnia. Tylko że teraz jestem bardzo zaniepokojona, jak on to wszystko zniesie. Wiem, że cierpi także dlatego, że my – jego koledzy – tak tę stratę przeżywamy. Bo chciałby nam tego cierpienia oszczędzić. Jest z nami bardzo związany, traktuje jak członków rodziny. Zaprosił nas do Pałacu Prezydenckiego, pozwolił uczestniczyć w bardzo osobistej uroczystości – mszy świętej w intencji Prezydenta.


– Porozmawiała z nim Pani wtedy?
Jolanta Szczypińska:
To taka sytuacja, gdy nie trzeba słów, chociaż chciałoby się wykonać jakiś gest, objąć, przytulić. Wzięłam go tylko za rękę. Ale wcześniej na lotnisku, gdy  czekaliśmy na trumnę z ciałem Lecha Kaczyńskiego, po prostu nie wytrzymałam. Pal licho protokół, mnie było już wszystko jedno. Patrzyłam mu głęboko w oczy. Po oczach można poznać, co przeżywa. Miał nieobecne spojrzenie. Ogrom cierpienia.

– Całe życie w obliczu takich wydarzeń musi ulec zmianie?
Jolanta Szczypińska:
Zostanie straszna pustka. Brat i mama to dla niego najważniejsze osoby. Z bratem kontaktował się tak często. A teraz telefon milczy. To chyba jest najgorsze. Ja sama kiedyś czekałam na taki telefon, trzymałam w ręku aparat, jakby miał wydarzyć się cud i on zadzwoni. Nawet idąc spać, kładłam komórkę obok na poduszce. Wiem więc, jaki to straszny dramat. To przeżycia jak biblijnego Hioba.

– Mama – pani Jadwiga – jest bardzo krucha. Jak powiedzieć matce o śmierci dziecka?
Jolanta Szczypińska:
Chyba nie trzeba mówić. Mama zawsze miała kontakt z oboma synami. Jeśli Leszek nie odezwał się przez pół dnia, to serce matki przeczuwa. Przecież czekała, jak sądzę, na telefon od syna w niedzielę, po powrocie ze Smoleńska. Nie doczekała się.

– Jak Pani myśli? Jarosław Kaczyński wycofa się z polityki, jak niektórzy spekulują?
Jolanta Szczypińska:
To są takie spekulacje? Nie sądzę. Modlę się, żeby się tak nie stało. Jarosław to wielki strateg, mąż stanu. I chociaż bardzo przeżywał ataki na brata i na siebie, to się nie wycofa. Bo on myśli o ojczyźnie. Może to brzmi jak patos, ale naprawdę kocha Polskę. Niech pani popatrzy – dla niego władza nie wiąże się z dobrami materialnymi. Nie kupuje sobie domów, rezydencji, wrócił do mieszkania na Żoliborzu, w którym wychował się razem z bratem. On byle tylko miał swoje książki. Przecież nieraz mu przypominałam, że pora kupić nowe buty, bo w tych starych wstyd już chodzić. Dla niego najważniejsze, by Polska była państwem prawa. I jest w swoich poglądach bardzo stały. Dla niego człowiek jest ważny. Wiele razy pomagał ludziom, bez szukania poklasku, po cichu, skromnie. Mówiłam już pani kiedyś, jak wspomagał moją koleżankę, która samotnie, bez środków do życia, umierała na raka. Zabronił mi mówić, że te pieniądze pochodzą od niego. Mnie też odwiedzał w szpitalu, gdy chorowałam. Kupił mi sandały, gdy byłam bez pracy. Zobaczył po prostu, że niedługo będę chyba chodzić boso. Ludzie nie znają go od tej strony. Szkoda. Nigdy nie nosił maski. Podobnie jak Pan Prezydent. Ciekawa jestem, jak teraz się czują osoby, które z nich szydziły? Dlaczego trzeba aż śmierci, by zmienić podejście?

– Ludzie mieli za złe, że Prezydent ulega woli brata. Uważali, że to brat nim steruje.
Jolanta Szczypińska:
Nic bardziej mylnego. Oni się bardzo od siebie różnili. Oczywiście Jarosław jako starszy o całe 45 minut uważał, że młodszy brat powinien go słuchać. Ale tak było w dzieciństwie. Natomiast teraz… Prezydent, który miał tytuł profesorski, był naukowcem, miał bardziej naukowe podejście do sprawowania władzy, dystans. Wielki patriota, podobnie jak Jarosław, zachowywał swoją niezależność. Oni się często między sobą sprzeczali, chodziło o metodę osiągania celu, bo stanowisko w kluczowych sprawach mieli takie samo. A prywatnie obaj mieli bardzo dobre serce. Kochali ludzi. Dla mnie też liczy się człowiek.


– Pamięta Pani swoją ostatnią rozmowę z Prezydentem?
Jolanta Szczypińska:
Ostatnio widziałam się z nim w Pałacu, podczas uroczystości mianowania ambasadorów. Podszedł do mnie, przywitał się. I wtedy ja, spontanicznie, poprosiłam go, żeby wpłynął na brata. Bo on nie dba o swoje zdrowie. Jest przemęczony, ja to widzę, martwię się tym. „Przepraszam, że o tym mówię, ale tylko Pan Prezydent może to zmienić. Jarosław tylko Pana posłucha”. I Prezydent bardzo się tym przejął. Chyba dzięki mojej interwencji jego brat porobił badania, wziął kilka dni wolnego. A z Panią Marią widziałam się niedługo przed świętami wielkanocnymi, na spotkaniu wolontariuszy. Byłyśmy w kościele na przepięknym koncercie. Tak kochała muzykę. Zawsze będę ją taką pamiętać – elegancką, promienną, z sercem na dłoni.

– Czy taka tragedia zmienia tych, którzy zostają? Powoduje ich zgorzknienie?
Jolanta Szczypińska:
Ze śmiercią najbliższych my też po trochu umieramy. Na pewno Jarosław czuje się bardzo osierocony, ale wierzę, że się podniesie. Ma poczucie misji w dobrym tego słowa znaczeniu. Będzie ją wypełniał w imieniu własnym i brata. Na pewno nie usunie się w zacisze domowe. Lekarstwem dla niego jest praca. Poza tym ma wielkie poczucie odpowiedzialności, a przecież została córka Państwa Kaczyńskich, ich wnuczki, które często mylą go z dziadkiem. Ma dla kogo żyć. Na pewno przejmie na siebie część obowiązków opiekuńczych. Tak myślę.

– Myślała Pani o swojej roli, jak pomóc wrócić żywym do życia?
Jolanta Szczypińska:
Nie wiem. Sadzę, że po prostu będę trwać obok, być na każde wezwanie, nawet wtedy, gdy mnie nikt nie wezwie. Przyjaciel nie pyta, kiedy ma przyjść, nie pyta, jak może pomóc. On po prostu przychodzi. Po to jest. Przyjaciel to ktoś, kto zostaje, gdy inni odchodzą. I robi coś konkretnego, niekoniecznie w wielkich sprawach wagi państwowej. Życie składa się z drobiazgów. To przyjaciel pomaga pokonywać drobne problemy, zmyje naczynia, gdy potrzeba, wyprasuje marynarkę. Ja jestem. I będę. Można nie utrzymywać kontaktów. Można długo się nie widywać, ale trzeba zwyczajnie być. Na tym, moim zdaniem, polega przyjaźń. I niech sobie inni z tego żartują, a ja zdania nie zmienię.

– Miała Pani też lecieć tym samolotem?
Jolanta Szczypińska:
Miałam, ale odstąpiłam swoje miejsce, wybierając żmudną, wielogodzinną podróż pociągiem. Dziś tego żałuję, bo ktoś inny mógł ocalić życie. Być może Ola Natalli-Świat? Może Krzyś Putra, który osierocił ośmioro dzieci? Zadaję sobie pytanie: dlaczego ja? Może wkrótce się dowiem, jaki Bóg miał zamysł wobec mnie.

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska

Zdjęcie Krzysztof Opaliński

Redakcja poleca

REKLAMA