Jestem wierny filmowi, który zadaje pytania

Rozmowa z Jerzym Stuhrem, aktorem, reżyserem, scenarzystą i pedagogiem.
/ 05.06.2009 08:43
Rozmowa z Jerzym Stuhrem, aktorem, reżyserem, scenarzystą i pedagogiem.Jestem wierny filmowi, który zadaje pytania

Jak to się stało, że polonista został aktorem?
Poszedłem na polonistykę, żeby sobie coś postudiować. Wiedziałem, że będę aktorem jeszcze przed pójściem na studia. W szkole dużo występowałem w różnych konkursach recytatorskich, teatrach amatorskich. Zaraz po dwóch miesiącach polonistyki zaangażowałem się w teatrze studenckim UJ, a po pierwszym roku byłem już w Teatrze Stu. Profesor Maria Dłuska, u której byłem seminarzystą, mówiła: „Z pana to nie będzie żaden filolog”. Polonistyka pomogła mi uzupełnić różne luki w wiedzy humanistycznej, bo ze szkoły średniej wyszedłem trochę niedouczony. Dlatego pomyślałem wówczas, że to byłby wstyd tak od razu pójść do szkoły teatralnej. Poza tym naszą tradycją rodzinną było studiowanie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Mój syn też poszedł na uniwersytet – z wykształcenia jest psychologiem.

Jako aktor szybko zaczął Pan odnosić sukcesy – najpierw w teatrze, później w filmie. Które ze swoich doświadczeń zawodowych uważa Pan za najważniejsze w swojej karierze artystycznej?

Z tym jestem bardzo ostrożny, zagrałem w swoim życiu około 100 ról. Jednak zawsze myślą będę wracał do drugiego mojego filmu – „Spokój” w reżyserii Krzysztofa Kieślowskiego. To była jedna z największych moich ról i to na początku kariery, a przecież nie miałem jeszcze doświadczenia. To spowodowało, że tę rolę zawsze będę pamiętał jako jeden z kamieni milowych na mojej drodze zawodowej.

Sławę przyniósł Panu „Wodzirej” Feliksa Falka. Nie obawiał się Pan, że ta bardzo charakterystyczna rola utrwali pański wizerunek aktorski raz na zawsze?
A tak, bałem się tego. Po „Wodzireju” odrzucałem role, tracąc różne apanaże, żeby nie przylgnęła do mnie twarz konkretnego bohatera. W „Amatorze” wyzwoliłem się z bycia wodzirejem. To był geniusz Kieślowskiego, który pierwszą sekwencję filmu poświęcił, żeby pokazać bohatera, którego grałem, jako człowieka sympatycznego, z małego miasteczka, zaopatrzeniowca, któremu rodzi się dziecko, który jest trochę nieporadny w obliczu różnych kłopotów itp. Wszystko po to, żeby widzowie polubili go i zapomnieli o mojej twarzy wodzireja. To był wielki prezent, jaki mi Kieślowski zrobił. Nie widziałem w mojej karierze artystycznej, żeby ktoś aktorowi taki podarunek złożył, żeby go wyzwolił z roli, która do niego przylgnęła.

Falk, Kieślowski to reżyserzy związani z formacją zwaną „kinem moralnego niepokoju”. Ale znany jest Pan także z ról komediowych w filmach Juliusza Machulskiego.
W „Seksmisji” znalazłem się przypadkowo. Machulski był wtedy młodym reżyserem, więc mogłem mu trochę „jeździć po głowie”. Zażądałem, żebyśmy się spotkali z Olgierdem Łukaszewiczem, moim kolegą, i popróbowali tekstu. Przyjechaliśmy do Łodzi, wzięliśmy scenariusz i nagle, kartkując go, mówię do Julka, że tu w ogóle nie ma dialogów między głównymi bohaterami – to przecież jakiś błąd, oni muszą ze sobą rozmawiać, wymieniać informacje, jakoś się wspierać itp. Na szczęście (śmiech) był stan wojenny, nic do roboty nie było, teatry zamknięte, no to sobie siedzieliśmy i wymyślaliśmy dialogi. W ten sposób zresztą stałem się ich współtwórcą. W zespole Kadr, w którym realizowana była „Seksmisja”, Jerzy Kawalerowicz bardzo odradzał, żebym grał w tym filmie, bo nie znał moich komediowych możliwości, a kojarzył mnie z kinem moralnego niepokoju. Mówił Julkowi: „Wiesz, to taki aktor społeczny, pociągnie ci film w stronę społeczną, a to ma być komedia”. Ale Machulski się nie ugiął. Później była już cała seria tych jego komedii i moich w nich ról.

A wie Pan, która z pańskich ról jest najbardziej popularna?
Pewnie inspektor Ryba w „Kilerze”.

Nie. Pański występ w Opolu i piosenka „Śpiewać każdy może”.
No, widzi Pani! A to było, powiedziałbym, w stanie niezupełnie trzeźwym. Napisane w restauracji „Opole” w nocy przez Jonasza Koftę i przeze mnie.

Dlaczego uznany, wielokrotnie nagradzany aktor decyduje się stanąć po drugiej stronie kamery jako reżyser?

W pewnym momencie mojego życia zapragnąłem wziąć większą odpowiedzialność za dzieło filmowe, nie tylko za wykonanie roli. Tym bardziej, że zaczęła mi przeszkadzać ograniczoność aktora w filmie w stosunku do teatru. W teatrze, jak podnosiła się kurtyna, to wiedziałem, że przez trzy godziny wszystko jest w moich rękach, nad wszystkim panuję, wszystkim manewruję, ja wzruszam, ja przerażam…. A w filmie z rolą można zrobić wiele bez wpływu aktora. Panem całości jest reżyser. Można z dużej roli zrobić małą, wycinając parę scen; z małej roli większą, dodając na przykład parę zbliżeń; można aktorowi wymienić głos lub całkiem usunąć go z filmu. Ponieważ ważnym etapem powstawania obrazu filmowego jest jego montaż. Pamiętam, że dla Kieślowskiego to był najcudowniejszy okres pracy nad filmem. Dniami całymi siedział w montażowni, to było stare przyzwyczajenie dokumentalisty, który z morza materiału wyciągał swój film. Tego się zresztą od niego nauczyłem.

Czy miał Pan tremę, debiutując jako reżyser?
Nie. Debiutant nie ma tremy. Zacząłem ją mieć dopiero przy drugim, trzecim filmie. Zdenerwowałem się jednak przed projekcją „Spisu cudzołożnic” w Gdyni. Wszedłem na salę Teatru Muzycznego, a tam pełna widownia. Nabite. Wszystko to moi koledzy, moi reżyserzy. A ja znowu po raz kolejny rzucam swoje nazwisko na szalę, na pożarcie wręcz. Uznany aktor, mogłem siedzieć na tych laurach aktora filmowego z nagrodami z tegoż festiwalu, wszystkimi, jakie można zdobyć. A ja tam nagle staję i patrzę, i widzę te spojrzenia krytyków, reżyserów, mówiące: „Cóż ten Stuhr nam teraz pokaże?” oraz „Czy kolega ma dyplom Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi?” Znalazłem się na niebezpiecznym gruncie, bo nie swoim. Mam przyjaciół aktorów za granicą, którzy reżyserują filmy, np. Bellini we Włoszech, i nikt się temu nie dziwi – są to ludzie filmu przecież. W Polsce jednak panuje niezdrowa hierarchia, którą naruszyłem wtedy pierwszy raz.

Zaczął Pan robić filmy i zerwał Pan z teatrem. Zabrakło czasu na scenę?
Rzeczywiście zabrakło. Krzysiek Kieślowski uświadomił mi, że jak się robi filmy, to nie wystarczy je zrealizować, trzeba im jeszcze towarzyszyć wszędzie tam, gdzie zawezwą, trzeba być ich ambasadorem. Moje życie diametralnie się zmieniło. Zacząłem się przesiadać z samolotu do samolotu. Nagle stałem się obywatelem świata, niechcący, bo globtroterem z zamiłowania nie jestem.

A jakieś anegdoty z tych wypraw filmowych?
Pamiętam pokaz filmu „Tydzień z życia mężczyzny” na festiwalu w San Paulo. W pewnym momencie tego filmu, jakiś człowiek na widowni zaczął płakać i to tak spazmatycznie, że go wynieśli z sali. Zastanowiłem się wtedy nad tym, czy jako artysta mam prawo tak manipulować widzem, tak zachodzić komuś za skórę. Innym razem na festiwalu w Jerozolimie znalazłem się w kłopotliwej sytuacji. Po projekcji „Dużego zwierzęcia”, filmu, który zrobiłem na podstawie scenariusza Kieślowskiego, na spotkaniu z publicznością pewna starsza pani zapytała mnie po polsku, czy Polak ma prawo robić filmy o tolerancji. Oczywiście, gdyby to było inne grono, to bym wyszedł po takim pytaniu. Ale siedzieli krytycy, twórcy filmowi. Byłem w kropce, bo jak tu nagle wytłumaczyć wszystkie te meandry naszego „szczepienia historycznego” przez ostatnie paręset lat.

„Spis cudzołożnic”, swój debiut reżyserski, nakręcił Pan według prozy Pilcha, ale następny obraz „Historie miłosne” powstał już w oparciu o pański scenariusz, podobnie jak późniejsze filmy: „Tydzień z życia mężczyzny”, „Pogoda na jutro” czy „Korowód”. Jak się Pan czuje w roli scenarzysty?

Ze wszystkich zawodów filmowych, które uprawiam, zawód scenarzysty sprawia mi najwięcej satysfakcji. Największą przygodą z filmem jest dla mnie napisanie go. Później to już wkrada się mozół. Nawet przedwczoraj mówiłem do żony, podczas czytania jej fragmentu nowego scenariusza, że najlepsza dla mnie frajda jest wtedy, jak ja tu przy biurku zagram sam te wszystkie postacie. Powtarzam moim studentom – młodym reżyserom – scenariusz w filmie jest najważniejszy. Wszystko można poprawić: grę aktorską (różnymi sposobami, trickami, podmianami), scenografię, zdjęcia, ale błędów w scenariuszu poprawić się nie da.
Ależ to są emocje, jak siedzę przed kartką papieru lub ekranem komputera i mam 2-3 warianty zdarzeń. Czasem potrafię tak kilka dni siedzieć i nic nie napisać. To są najbardziej stresujące momenty w tej pracy. Bo dajmy na to, mam bohatera i nie wiem, czy ma się zakochać, czy nie. Oczywiście, zawsze lepiej, żeby się zakochał, ale jak się zakocha, to będzie musiał gdzieś zostać, a on ma być w drodze. I już się zaczyna rafa, którą trzeba pokonać. Dostarcza to wielu niesłychanych emocji, a wszystko zależy ode mnie.

W pańskich filmach tkwi nadal tamten niepokój moralny, charakterystyczny dla polskiej kinematografii lat 70. i 80., z którą był Pan kiedyś związany.
Jestem wierny ciągle takiemu filmowi, który zadaje pytania, który mówi, że nie jest nam łatwo wybierać i pochyla się nad tymi, którzy czasem wybrali źle. Nie mogę przy tym przesadzić z moją osobistą opinią, którą chcę się z widzem podzielić, żeby nie wkroczyć na teren dydaktyki, bo sztuka nie znosi moralizowania. Ale znosi to, co nazywamy przesłaniem, a Grecy nazywali katharsis. W swoich wypowiedziach filmowych chcę ponadto dawać ludziom jakąś nadzieję – jest fatalnie, ale wierzę, że może być lepiej. W zakończeniu filmu „Tydzień z życia mężczyzny”, który jest takim smutnym filmem, w ostatniej scenie dziennikarka pyta bohatera, który wyszedł z koncertu, gdzie śpiewał w chórze: „Dlaczego pan śpiewa?”. A on się tak zastanowił i odpowiada: „Bo jak śpiewam, to na chwilę czuję się lepszy”.

Wspomniał Pan o swoich studentach. Jest Pan rektorem krakowskiej PWST, ale także profesorem Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Czego Pan tam uczy?
Prowadzę zajęcia dla młodych reżyserów. Uczę pracy z aktorem i czuwam nad przygotowywanymi przez nich etiudami. To lubię najbardziej, bo łączy to moje zawody. Pomagam moim studentom w realizacji ich etiud od pierwszego pomysłu, czyli od scenariusza, po montaż, wybór dubli i ostatnie porady. Niczego im nie narzucam, przyjmuję każdą ich propozycję. Kręcą sobie później sami w miesiącach letnich, bo moja osoba zbyt ich stresuje, zarówno młodych reżyserów, jak i młodych aktorów, którzy w mojej obecności grają bardziej dla mnie. Następnie materiał wraca do mnie i dyskutujemy nad nim, poprawiamy, montujemy.

Czy ma Pan takich wychowanków, z których jest Pan dumny?
Są moi wychowankowie, którzy zdobyli dużą popularność, ale są i tacy, którzy są literami pewnych zjawisk artystycznych, niekoniecznie szeroko znanych i nagłaśnianych. Wśród 10 studentów aktorstwa poświęcić dla zawodu chce się najwyżej 2-3. Reszta chce dużo pracować, zarabiać i być widzianym. Jestem dumny z takiego aktora jak Jan Frycz, który był moim uczniem i dysponuje ogromną osobowością artystyczną. Już w szkole było to widać. Takich jak on przez te kilka lat miałem może kilku. Gorzej jest z reżyserami. Bywa bowiem, że wiem, który ma talent, a nie może filmu zrobić z braku funduszy. Marek Lechki, mój ulubiony student, wystartował fantastycznie, dostał nagrodę w Gdyni za debiut „Moje miasto”. Jednak następnego filmu zrobić nie może, nikt mu nie da pieniędzy.

Jest Pan ojcem wspaniałego, młodego aktora. Jak się Wam razem pracuje?
Bardzo dobrze. Myślę, że mój syn ma już spore doświadczenie filmowe. W tej chwili piszę dla niego dużą rolę i nie mam wątpliwości, że sobie z nią poradzi. Dawniej zastanawiałem się: „Zagra, nie zagra? A jak nie zagra? To może lepiej skreślę tę kwestię, żeby go nie kompromitować”. A w tej chwili stawiam przed nim różne zadania całkiem swobodnie i bez obaw. Jego rola w moim nowym scenariuszu ma zabarwienie komediowe. Nie wszyscy aktorzy takie role czują, ale on tak, wyrósł przecież z kabaretu. Zresztą teatrem i kabaretem nasiąkał od dzieciństwa. W Starym miał takie siedzonko na balkonie, gdzie kładli mu kocyk. Chodził ze mną codziennie do teatru na próby, siedział i godzinami przyglądał się. Potem wszystko odgrywał - na pamięć znał „Rewizora”, rolę Nowickiego z „Nocy listopadowej” czy Treli. Siedział, siedział i wysiedział. Tak to bywa w takim zawodzie – rodzinne tradycje zdarzają się często.

A propos rodziny. Co Pana skłoniło do sięgnięcia po pióro i napisania autobiograficznej książki „Stuhrowie. Historie rodzinne”?
Prawdę mówiąc, to parę rzeczy. Raz, że namówiło mnie do tego wydawnictwo. Dwa, że wziąłem udział w programie telewizyjnym „Sekrety rodzinne”, do którego zaangażowano genealogów, a ci odkryli, skąd pochodzi moja rodzina – konkretnie z jakiej miejscowości w Austrii. Poza tym archiwum mojego ojca i mojego dziadka – nagle dotarło do mnie, że jestem w posiadaniu wielu pamiątek rodzinnych. Zacząłem myśleć, jak to wykorzystać. Opowiedziałem paniom redaktorkom w Wydawnictwie Literackim różne anegdoty na próbę, a one zachęciły mnie do pisania. Pomagała mi w tym pani redaktor Pawlicka. W sprawę zaangażowała się też moja córka, która zajęła się oprawą graficzną książki.

Jakie ma Pan najbliższe plany artystyczne?
Podjąłem się reżyserii „Emigrantów” Mrożka we Włoszech – premiera spektaklu będzie jesienią. Poza tym piszę scenariusz, który zamierzam skończyć do świąt. To będzie podróż sentymentalna w moje dzieciństwo, komedia. Mam też pokusę, żeby samemu ten film wyprodukować, bo dość mam chodzenia i proszenia się różnych decydentów. Jako aktor rozpoczynam zdjęcia do nowego filmu Jacka Koprowicza. Główną rolę gra mój syn. Akcja osadzona jest w latach 60-tych, a ja gram rolę, która wzbudzi ogromne kontrowersje – Witkacego. W planach mam też oczywiście dyplom z moimi studentami.

Rozmawiała Beata Stelmach-Kutrzuba
fot. MWmedia

Redakcja poleca

REKLAMA