Z życia wzięte - prawdziwa historia o początkach miłości

Z życia wzięte fot. Fotolia
Strasznie mnie wkurzał! i tymi hałaśliwymi imprezami, i swoim niezaprzeczalnym urokiem…
/ 24.02.2015 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
W tym roku skończyłam trzydziestkę i nie jest mi z tym ani szczególnie źle, ani dobrze. Zawsze byłam raczej bardziej mądra niż piękna, choć kilku się upierało, że mam w sobie coś z modelki. Ich upór gasł, gdy mówiłam niby żartem, że wianek oddam po ślubie. Takim niewinnym żarcikiem łatwo sprawdzić czystość intencji…

Mieszkam w domu jednorodzinnym w małym miasteczku. Rodzice wyprowadzili się do starszej siostry, do stolicy, gdzie żyje się im wygodniej. Dom przepisali na mnie i nawet opłacili notariusza. Taki prezent. Sądzili pewnie, że to szybciej pchnie mnie w stronę ołtarza. Tylko co, miałam dać ogłoszenie do gazety: „Samotna z domem poszukuje zdecydowanego”?! To tak nie działa.  Byłam dumną właścicielką nieruchomości ledwie parę miesięcy, kiedy do domu obok wprowadził się nowy sąsiad. Pewny siebie, bogaty, dusza towarzystwa i oczywiście przystojny. A ja nie lubię przystojniaków. Już dawno doszłam do wniosku, że większość negatywnych cech bierze się w ludziach z urody właśnie. Może generalizuję, ale ładnym od dziecka przychodzi wszystko łatwiej i szybciej. A potem, przyzwyczajeni do sukcesów, uważają, że świat do nich należy i że są na specjalnych prawach.

Sąsiad miał w nosie moje nerwy i niemal co weekend urządzał głośne, wieloosobowe balangi. Dnia następnego sprzątał z podjazdu potłuczone szkło, puszki po piwie i wszelkie inne śmieci. Taki porządnicki. W ogóle był pedantem. Idealnie odśnieżony podjazd, lśniące szyby w oknach i samochód stojący zawsze w tym samym miejscu. Perfekcjonista, cholera. Irytowało mnie to. Może dlatego, że nie pasowało do obrazka bawidamka i równiachy. Sugerowało, że na swój sukces i dom zapracował, co zasługiwało na szacunek. A ja nie chciałam go szanować – zbyt mnie drażnił.

Choć mieszkaliśmy przez płot, wiedziałam o nim niewiele. Za to stopniowo – na targu, u fryzjera, nawet w banku – chcąc nie chcąc, dowiadywałam się coraz więcej. Prowadził firmę eventową i na tych domowych imprezach podobno załatwiał interesy. Przeniósł się tu, bo ponoć rozstał się ze wspólnikiem. Inna wieść niosła, że postanowił się ustatkować. Jak usłyszałam, dość miał wielkomiejskiego gwaru, pędu, cynizmu, wyścigu szczurów… Dość gwaru? Paradne! Oczywiście nie raz i nie dwa zwracałam mu uwagę na hałas, a on zwykle odpowiadał:
– Dobra zabawa musi być huczna. Ludzie muszą poczuć się swobodnie, a wtedy zachowują się głośno, rozmawiają i śmieją się bez skrępowania. Niech pani też spróbuje. Znam się na dobrej zabawie. To moja praca. Zapraszam, niech pani też skorzysta.

Zawsze mnie tak zapraszał. Zapewniał gorąco, że drzwi do jego domu oraz serca stoją przede mną otworem. Bezczelny! Nawet nie zniżałam się do odpowiedzi na aroganckie, prowokacyjne zaczepki przystojniaka. Ale ostatnio naprawdę przesadził. Miałam ciężki tydzień w pracy, chciałam odespać w weekend, a on ze swoimi gośćmi puszczał ognie sztuczne. Mocno spóźnieni sylwestrowicze, cholerka!
– Czy byłby pan łaskaw hałasować nieco ciszej? – zwróciłam mu uwagę, gdy sprzątał pozostałości po fajerwerkach. – Niektórzy ludzie, choć może się to panu wydawać dziwne, w nocy chcą spać.
– Wyśpimy się w grobie, piękna sąsiadko – odparł z beztroskim uśmiechem, bez cienia skruchy i bez śladu kaca. To też było nie w porządku. On balował, a ja miałam podkrążone oczy; ja czułam się wymięta, a on był niezmiennie wymuskany. Zero zarostu, równo przycięte baki, pieczołowicie ułożona fryzura, wyprasowana koszula.
– Poza tym, choć nie lubię tłumaczyć, przepraszam. Zresztą to się niebawem skończy. Dałem się poznać, nawiązałem kontakty, zawarłem kilka kontraktów… Może w końcu wpadnie pani do mnie? Wypijemy lampkę dobrego wina na zgodę. No i może przeszlibyśmy wreszcie na „ty”…
– Wolę pozostać na stopie oficjalnej – odparowałam butnie. Sąsiad nie przejął się odmową, tylko się uśmiechnął. Jakby wiedział, że robi na mnie wrażenie. Co arogancki typ! A potem coś się stało…
W poniedziałek zaniepokoiły mnie nieodśnieżone ścieżka i chodnik przed jego posesją. Zwykle latał z szuflą, ledwo kilka płatków spadło. Tymczasem w niedzielę sypało się z nieba jak z rozdartej pierzyny, a ten nic. Dodatkowo jakieś małolaty wrzuciły na jego podwórko butelki po piwie. Czemu pan Porządnicki nie zapakował ich do worka na szkło kolorowe? Ciekawe. Co więcej, w ten weekend ani nie balangował u siebie, ani nie załatwiał interesów w mieście. Może wyjechał? Nie. Samochód stał, gdzie zawsze. Autobusy i pociągi też odpadały. Facet, który jeździ luksusową limuzyną, raczej nie będzie się tłukł publicznym transportem. Siedzi w domu i nie sprząta, nie odśnieża? Dziwne.

A może coś mu się stało? Może go napadli i leży tam pobity? Zabity…?! Jak raz o tym pomyślałam, nie mogłam się już uwolnić od myśli, że sąsiad ma kłopoty i potrzebuje pomocy. Po prostu musiałam to sprawdzić! Przebrnęłam przez śnieg, sprawdziłam drzwi. Otwarte. Weszłam do przedpokoju. Natychmiast przykuły moją uwagę ustawione w idealnym rządku buty. Potem spostrzegłam czysty dywan, wymyte panele, a na końcu korytarzyka lśniącą kuchnię. Na razie wszystko wyglądało tak, jak można się było spodziewać. Porządek jak w muzeum.
Jest tu kto? – zawołałam. W odpowiedzi usłyszałam cichy jęk dobiegający z pokoju po lewej. Otworzyłam drzwi i zamarłam – gospodarz leżał na podłodze obok łóżka z wymiętą pościelą. Podbiegłam do niego. Od razu uderzyła mnie temperatura jego ciała. Gorączkował, i to wysoko. Miał na sobie jedynie piżamę w słonie, co wywołało u mnie mimowolny uśmiech.
– Słyszy pan? Co się stało?
– Tak, słyszę. Mam na imię Janek – wyszeptał.
– Aha. Dobrze. Jestem Jola. Czemu leżysz na podłodze?
– Bo spadłem. I nie mam siły się wdrapać z powrotem.
– Podniosę cię – powiedziałam.

Wciągnęłam go na łóżko jak worek, ważył z dziewięćdziesiąt kilogramów. Starał się współpracować, więc dałam radę. Wsunął się pod kołdrę i zaczął drżeć jak w febrze. Okryłam go dodatkowo kocem znalezionym w szafie.
– Pogotowie mam wezwać?
– Nie trzeba. To grypa.
– Jak się zimą nocami baluje w ogródku, to nie dziwota. Leki brałeś? Coś na gorączkę?
– Brałem, ale dawno.
– Gdzie są?
– W kuchni – sapnął. – Szafka… nad zlewem.
– Czemu nie tutaj? Boże, przez tę swoją pedanterię mózg sobie ugotujesz, człowieku!
 
Pognałam do kuchni. Wzięłam z szafki pyralginę i jakiś specyfik na grypę. Nalałam także wody do szklanki i zaniosłam choremu. Skwapliwie przyjął medykamenty, sumiennie je popił, po czym opadł na poduszkę.
– Dziękuję, że tak się mną opiekujesz – wymamrotał. – Mam nadzieję, że cię nie zarażę.
– Zaszczepiłam się na grypę. I nie opiekuję się. Sumienie by mnie zjadło, gdybyś tu umarł.
– Nie jesteś taka wredna… jaką udajesz – szepnął z uśmiechem.
– Za to ty jesteś idiotą. Jak mogłeś doprowadzić się do takiego stanu? – fuknęłam, przykładając mu dłoń do czoła. – Jeszcze czegoś potrzebujesz?
– A co, chcesz mnie zostawić? – chwycił mnie za rękę. Czułam, jaki jest słaby. Usiadłam obok niego.
– Nie odchodź. Jestem sam…

Spojrzałam mu w oczy. Gdzieś zgubił pewność siebie i nieskazitelny urok. Miał spierzchnięte usta, cień zarostu na twarzy, zmierzwione włosy. Wyglądał nędznie i rozczulająco zarazem.
– Nie rozumiesz… – mówił dalej. – Nie wiesz, jaka to dla mnie upokarzająca sytuacja.
Mylił się. Domyślałam się, że ktoś taki ja on lubi mieć kontrolę nie tylko nad swoim wyglądem, domem i posesją, ale przede wszystkim nad swoim życiem. Choroba uczyniła go słabym, zdanym na cudzą pomoc.
– Wiesz, nie mam tu nikogo. Rodzina daleko. Zresztą trochę się posprzeczaliśmy… Ciebie by uwielbiali, są równie zasadniczy jak ty. Szlag! – jęknął nagle. – Muszę iść do łazienki.
– Zaprowadzę cię, żebyś nie zemdlał po drodze.
Pomogłam mu wstać; wsparł się na mnie, objęłam go w pasie i poczłapaliśmy do łazienki.

Grzał jak piec, był wymęczony, miał dreszcze, a ja myślałam tylko o tym, że idealnie wpasowałam się w jego bok… Potem odprowadziłam go z powrotem do łóżka, okryłam kołdrą, kocem.
– Usiądź – poklepał lekko miejsce obok siebie.
– A ci znajomi od imprez? – zapytałam, siadając.
– To tylko znajomi od imprez – skrzywił się. – Albo klienci. Ani jednym, ani drugim nie pokazałbym się w takim stanie.
– Przykro mi – powiedziałam.
– Tobie się pokazałem…
– Sama tu weszłam, nie bardzo miałeś wybór – przyznałam.
– Ale teraz mam i proszę. Zostań, nie chcę już być sam.

Redakcja poleca

REKLAMA