„Nie przeszkadzało mi, że utrzymuję swojego narzeczonego. Zniknął tuż przed ślubem i okazał się oszustem”

Ofiara oszusta matrymonialnego fot. Adobe Stock
Facet znika tuż przed ślubem. Przestraszył się i uciekł, a może jednak coś mu się stało? Trzeba to wyjaśnić...
/ 30.12.2020 06:58
Ofiara oszusta matrymonialnego fot. Adobe Stock

Kobieta była roztrzęsiona – ręce jej drżały, oczy miała pełne łez, mówiła łamiącym się głosem. Tak wyglądają ludzie, których spotkało wielkie nieszczęście. Nieszczęście sięgające samego nieba, gaszące słońce i strącające z niego gwiazdy, aby pogrążyć świat w zupełnych, beznadziejnych ciemnościach.

Ten nieco poetycki opis – choć poetycko cokolwiek nieudolny – przyszedł mi do głowy, gdyż moja klientka, jak się okazało, była pisarką i poetką. A może poetką i pisarką? Podobno kolejność ma znaczenie. I nie jest to z mojej strony złośliwa uwaga. Tak czy inaczej, miałem przed sobą zrozpaczoną kobietę, szukającą pomocy.

Takie sytuacje widywałem często

– Zniknął przedwczoraj – szlochała. – We wtorek rano. Wyszedł, jak zwykle, na zakupy i więcej go nie widziałam.
– Pokłócili się państwo? – zadałem oczywiste pytanie. Ile to już razy widziałem takie sytuacje, kiedy jedno z partnerów po sprzeczce szło, jak to się mówi, „w długą”, żeby ukarać drugą stronę, albo odsapnąć od zbyt częstych utarczek, albo po prostu mając dość użerania się, a potem wracało.
– Nigdy w życiu! – odparła prawie z oburzeniem. – Nigdy się nie kłóciliśmy z Witkiem! Z nim zresztą nie dałoby się pokłócić, proszę pana. Ile razy dochodziło do jakichś trudnych sytuacji czy spięć, zawsze potrafił to rozładować.

„Aż tym razem może już nie chciał nic rozładowywać” – pomyślałem, ale zaraz skasowałem w umyśle tę możliwość. Skoro klientka mówiła z takim przekonaniem, że nie doszło do kłótni, nie miałem powodu wątpić w jej słowa.
– Pani Agato, a może wydarzyło się coś, co sprawiło, że pan Witold postanowił nie wracać do domu?
– Przecież od początku o tym mówię! – Spojrzała na mnie jak na głupiego. – Coś mu się musiało stać!
– Nie zrozumiała mnie pani. Może w jego życiu coś się stało. Nagle musiał wyjechać na przykład.

Otrzymał jakiś pilny telefon…
– Ale czy nie powiedziałby mi o tym? To niemożliwe! W dodatku jego komórka milczy, jakby została wyłączona. Uważam, że ktoś zrobił mu krzywdę? A może go porwano?

Przyznam, że w tej chwili z trudem powstrzymałem pobłażliwy uśmiech. Kto by porywał faceta po pięćdziesiątce o… no właśnie…
– O której dokładnie wyszedł z domu? – spytałem.
– Była na pewno dziewiąta piętnaście. Wiem, bo spojrzałam wtedy na zegarek i przypomniałam sobie, że mam dzwonić do wydawcy. Wie pan, wydaję nowy tom wierszy i… – zamilkła, a potem machnęła ręką. – Teraz to nieważne. Oddałabym wszystkie te wiersze i książki, żeby tylko go odzyskać.
– Daleko jest ten sklep? To market?
– Nie, to sklepik osiedlowy, od bramy mamy do niego może ze sto metrów, a może nawet nieco mniej.

Musiałem rozwiązać tę tajemnicę

Wróciłem do poprzedniego toku myślenia. Kto by porywał pana w średnim wieku o takiej godzinie. Po co? I gdzie? Na klatce schodowej czy pod sklepem? W drodze do niego? I to pod blokiem mieszkalnym, w którym w każdej chwili ktoś mógł stać właśnie w oknie? To bez sensu. Żeby jeszcze był jakimś milionerem...

Ale przecież milioner nie siedziałby z wybranką w bloku, tylko zafundował jej lepsze atrakcje. Jednak jeśli mężczyzna nie miał powodu, żeby uciekać od tej kobiety, to co się stało? Nie bardzo wyobrażałem też sobie, dlaczego miałby odchodzić, skoro dobrze się między nimi układało, bo pani poetka-pisarka była bardzo atrakcyjna. Taka prawdziwa piękność po czterdziestce, która zachowa urodę co najmniej do sześćdziesiątki.

– W dodatku… – klientka zaczęła i rozpłakała się. Czekałem cierpliwie, aż jej przejdzie. Podjęła po chwili. – W dodatku mieliśmy wziąć ślub!
To była wiadomość! Czyli związek traktowali bardzo poważnie. Przynajmniej ona…
– Kiedy miało się to odbyć?
– Właśnie dzisiaj planowaliśmy wizytę w urzędzie, żeby wyznaczyć jak najbliższy termin… To miał być cichy ślub, taki w środku tygodnia, my i dwoje świadków, nikt więcej, więc można by to załatwić w ciągu miesiąca. Ale zniknął, a policja…

Nawet nie słuchałem dalej. Procedury znałem doskonale i wiedziałem, że funkcjonariusze nie mogą nawet podjąć konkretnych działań, bo upłynęło zbyt mało czasu od zniknięcia mężczyzny, a w dodatku pani Agata nie była w formalnym związku z partnerem.
– Długo się państwo znają? – zadałem kolejne nieodzowne pytanie. – Trzy miesiące… Nie, przepraszam, już prawie cztery.

No to mieli tempo. Ale w pewnym wieku człowiek zaczyna wiedzieć dokładnie, czego chce. W końcu sam byłem gotów ożenić się z Magdą już po kilku miesiącach znajomości. Może tutaj była podobna sytuacja?
– A jak i gdzie się państwo poznali?

Miły lokal w Zakopanem, odpoczynek (w przypadku klientki twórczy), pan w wieku odpowiadającym wymaganiom samotnej, dojrzałej kobiety. Romantyczne spacery, spotkania, wreszcie zbliżenie. I wielka fascynacja interesującym człowiekiem, który potrafił docenić jej talent i jej pracę literacką. Słowem – ideał. Od razu pomyślałem, że z ideałami różnie bywa, ale na razie musiałem ustalić, co tylko się dało, zanim wyciągnę dalej idące wnioski.

Rzecz jasna pierwsze, co zrobiłem, to wypytałem sąsiadów. Zajęło mi to niecałe dwie godziny. Tuż po dziewiątej większość była w pracy, po domach siedzieli głównie starsi ludzie. Tylko jedna lokatorka widziała wychodzącego z bramy Witolda, ale powiedziała, że skierował się w stronę, gdzie jest sklep i dalej już nie patrzyła.

Naprzeciwko bloku klientki znajdował się ośrodek zdrowia, poszedłem i tam, ale bez nadziei, że czegoś się dowiem. I słusznie, bo tutaj już zupełnie nikt z personelu nic nie widział. A nawet jeśli widział poszukiwanego, nie zwrócił na niego uwagi. W pracy raczej rzadko patrzy się w okno. Chyba że ktoś jest nudzącym się jak mops urzędasem. Pielęgniarki akurat i lekarze w porannych godzinach są obłożeni robotą jak niewolnik egipski.

Następnym etapem poszukiwań był naturalnie sklepik. Znajdował się dosłownie dwadzieścia kroków od rogu budynku, w którym mieszkała klientka. Biorąc pod uwagę drogę z klatki schodowej, na pewno nie było do niego więcej niż osiemdziesiąt metrów. W sklepie wczesnym popołudniem nie było zbyt wielu ludzi. Konkretniej jeden emeryt. Cierpliwie odczekałem, aż kupujący wybierze towar, rozliczy się i wymieni kilka przyjacielskich uwag z mężczyzną za ladą.

– Coś dla pana? – spytał uprzejmie sprzedawca, pewnie właściciel interesu. Wyjąłem z kieszeni licencję detektywistyczną i zdjęcie Witolda.
– Kojarzy pan może tego człowieka?
– spytałem, kiedy się przedstawiłem.
– Tak. To pan Witek. W ostatnim czasie bardzo często robił tutaj zakupy. Praktycznie każdego ranka. A coś się stało?
– W zasadzie nie powinienem się dzielić takimi informacjami bez zgody klientki... – odparłem – ale powiem panu w zaufaniu. Zniknął.

Facetowi rozszerzyły się oczy z zaskoczenia.
– Zniknął? – odruchowo ściszył głos. W tej chwili do sklepu wszedł mały chłopiec. Szybko kupił jakieś słodycze i pobiegł. A sprzedawca znów na mnie spojrzał. Oczywiście cała ta gadka, że nie powinienem mu nic mówić, była bzdurą. Ale ludzie robią się bardziej skłonni do współpracy i zwierzeń, kiedy stają się wspólnikami tajemnicy. Gdyby to wziął na logikę, przecież sam by odgadł bez trudu, że coś się stało, skoro stały w ostatnim czasie klient przestał się pojawiać, a za to szuka go prywatny łaps. Na szczęście logika nie jest żelazną cechą ludzkiego charakteru.
– Jak to zniknął? Coś się stało?
– Właśnie to chciałbym ustalić. Mam nadzieję, że mogę liczyć na pańską pamięć i współpracę?

Okazało się, że mogę liczyć nie tylko na jego dobrą wolę, ale także – co za szczęście – na sklepowy monitoring. Bo wprawdzie w krytycznym momencie w sklepie sprzedawał pracownik, a nie mój rozmówca, ale uczynny mężczyzna udostępnił nagrania. Wywiesił na drzwiach kartkę „zaraz wracam” i poszliśmy na zaplecze, gdzie stała mała konsola.

Bez problemów znaleźliśmy odpowiednie nagranie. Obraz był nieco zamazany, czarnobiały, bo sprzęt nie należał do najnowszych, ale kiedy przesunęliśmy obraz z tamtego dnia, bez trudu poznałem partnera pani Agaty. Wszedł do środka, stanął w krótkiej kolejce. Ale zakupy zrobił zaskakująco małe. To była tylko jedna rzecz. Nie miałem pojęcia, co, ale właściciel bez trudu to odgadł.

– Setka wódki – orzekł. – Tam, gdzie sięgał Marcin stoją tylko szczeniaczki.
Potem Witold wyszedł. No, to już było coś. Najwyraźniej nie zamierzał w ogóle robić sprawunków domowych. Wódeczka. Po co? Na odwagę? Jakaś forma toastu pożegnalnego? Zyskałem już pewność, że klientka została po prostu porzucona. Tylko dlaczego gość odszedł, a przede wszystkim, czemu właśnie w taki sposób? A najgorsze, że na tym ślad się urywał.

Wszystko zaczęło być jasne

Kiedy przedstawiłem pani Agacie swoje ustalenia, rozpłakała się. Nie dziwiłem się. Sam bym się rozkleił na wieść o tym, że ukochana wystawiła mnie w taki sposób.
– A zatem nikt go nie porwał – podsumowałem. – Wyszedł i nie zamierzał wracać. Dużo rzeczy zostawił?
– Niewiele ich u mnie w sumie trzymał. Trochę bielizny i ubrań. Miał się ze wszystkim przenieść dopiero po ślubie.
– Nie wydało się pani dziwne, że nie zrobił tego wcześniej? A była pani w ogóle u niego w domu?
– No wie pan, mówił, że mieszka w Gdyni. To kawał drogi, nie miałam czasu ani ochoty na takie podróże.

No tak, dobra bajka może zdziałać cuda, zwłaszcza jeśli trafi na podatny grunt. A czy może być lepszy niż serce zakochanej kobiety? To, czego by nie przyjęła do wiadomości normalnie, w fazie zauroczenia nie wydawało się niczym dziwnym. Kiedy o tym myślałem, pani Agata zaczęła już dochodzić do siebie.

– Ważne, że nic mu nie jest – powiedziała. – Nie chciałabym, żeby mu coś się stało, bo zawsze to człowiek. Ale chcę, żeby spróbował go pan odnaleźć. I przekazać mu ode mnie pozdrowienia. Uciekł jak jakiś szczur. Chyba że coś się rzeczywiście wydarzyło… – znów nieco zmiękła. Wiedziałem, że od tej pory będzie jej towarzyszyć przez jakiś czas taka huśtawka nastrojów.

Do Zakopanego dotarłem rano. Nie miałem innego punktu zaczepienia. Liczyłem na to, że jeśli mam do czynienia z takim lekkoduchem, znajdę go tutaj. No i istnieje zasada, że przestępca wraca na miejsce zbrodni. Tutaj nie było przestępstwa w dosłownym znaczeniu, co najwyżej złamanie zasad moralnych, ale reguła mogła się sprawdzić.

Facet za barem w lokalu, którego nazwę podała klientka, popatrzył na zdjęcie mężczyzny obojętnie i wzruszył lekko ramionami.
– Tylu tu się różnych kręci…
Położyłem na blacie pięćdziesiąt złotych. Barman znów wzruszył ramionami, ale jakby nieco słabiej niż przed chwilą.
– Trudno wszystkich spamiętać.

Druga pięćdziesiątka zmiękczyła go już wyraźnie. Ale czekał na ciąg dalszy.
– Słuchaj, gościu – powiedziałem do gówniarza. – Możesz liczyć na więcej, ale tylko jeśli okażesz się przydatny. Nie przeginaj, co?
Banknoty zniknęły niepostrzeżenie, nawet nie dostrzegłem, kiedy. Miał wprawę, skubaniec.

– Zjawia się tutaj – powiedział. – Pracuję dwa lata w tym miejscu i widuję go okresami bardzo często, a okresami wcale. Ostatnio też zniknął na parę miesięcy.
Zamilkł, a ja z westchnieniem sięgnąłem do portfela. Wprawdzie wydawałem nie swoje fundusze, ale i tak mnie to drażniło. Co miałem jednak zrobić? Nie mogłem barmana zmusić do mówienia inaczej niż zachętą finansową.
– Zjawił się przedwczoraj – podjął. – Posiedział, porozglądał się, wypił kawę, a potem poszedł. Najwyraźniej polowanie mu nie wyszło – zaśmiał się.

– Polowanie? – Zmarszczyłem brwi.
– No tak. Poluje sobie na samotne panie w odpowiednim wieku. Trudno tego nie zauważyć, jak się obserwuje kolesia dłuższy czas. Wczoraj…
Zamilkł, czekając na czwarty banknot, ale nie zamierzałem dać się już naciągać.
– Dostaniesz drugie tyle, jeśli uda mi się go tutaj spotkać. Stoi? Tu jest mój numer. Położyłem przed nim wizytówkę.

Przyszedłem po południu, kiedy tylko dostałem wiadomość. Barman skinął mi lekko głową i wskazał ruchem brody stolik pod oknem. Nie zamierzałem bawić się w ceregiele i jakieś obserwacje, poszedłem prosto do delikwenta.

– Poznajesz ją? – rzuciłem na blat zdjęcie jego i pani Agaty, czule objętych. Poderwał się jak oparzony, a potem usiadł, przyciśnięty moją ręką. To był nieduży facecik, może nie tyle niski, co bardzo drobny. Z miejsca nasunęła mi się dla niego ksywka: Kieszonkowy Don Juan.
– Czego pan ode mnie chce? – spytał i rozejrzał się nerwowo.
– Bez obaw, przyjechałem bez pani Agaty – powiedziałem. Nie chciałem, żeby uciekał, bo przecież nie miałem prawa zatrzymywać go siłą. Widziałem, że odetchnął z ulgą, a potem odzyskał nieco rezonu.
– Czego? – warknął. – Nie znam pana i nic złego nie zrobiłem! Proszę odejść, inaczej…
– Słuchaj no, panie podrywaczu – syknąłem. – Może i nie złamałeś prawa, ale jeśli nie przestaniesz mnie wkurzać, dopadnę cię gdzieś na uboczu i złamię ci szczękę! Więc lepiej pogadajmy jak cywilizowani ludzie.
– To groźba? – zaczął się unosić.

Wnerwił mnie. Kopnąłem go pod stołem w kostkę, dokładnie w takie miejsce, że na chwilę stracił oddech.
– Ja nie żartuję – powiedziałem, chociaż ostatnią rzeczą, jaką bym zrobił, było pobicie go, czy to przy ludziach, czy w ciemnym zaułku. Dla takiego śmiecia nie warto wystawiać się na ryzyko spraw sądowych i utraty licencji. Ale on o tym nie wiedział. Miał za to przed sobą masywnego gościa, który mógłby mu zrobić krzywdę. – Rozmawiamy czy chcesz się ze mną spotkać gdzie indziej? Wtedy naprawdę nie będzie już tak miło.
– No dobra – jęknął i schylił się, żeby rozmasować kostkę.
– Opowiadaj.
– Znasz przysłowie, że przy jednej dziurze to i kot zdechnie? – spytał. – Ja tak mam z babami…
– Słuchaj no – powiedziałem groźnie. – Albo przejdziesz na normalny język, albo się rozmyślę co do spokojnej rozmowy. I nie tykaj mnie, gnojku. Dla ciebie jestem panem.

Był zwykłym oszustem

Przełknął zniewagę i zaczęliśmy konwersację, dla mnie przykrą i krępującą, choć dla niego najwyraźniej taka spowiedź nie stanowiła problemu. Uczuciowy degenerat. W sumie, usłyszałem to, czego mogłem się spodziewać. Koleżka miał taki sposób na życie, że podrywał kobiety. Najchętniej właśnie w tym lokalu, bo jak mówił, był dla niego szczęśliwy.

Nigdzie nie mieszkał na stałe od lat, bo zawsze udawało mu się znaleźć jakąś naiwną panią, która zgadzała się go utrzymywać. Moja klientka, która nie narzekała na brak pieniędzy, za to miała artystyczną duszę, nie zwracała nawet uwagi, że jej wybranek nie ma pracy, że pasożytuje na niej. Przy innych kobietach zazwyczaj musiał udawać, że znalazł robotę gdzieś na miejscu, a potem wciskał im kit, że został oszukany przez nieuczciwą firmę i dlatego nie ma funduszy.

Zazwyczaj ulatniał się, zanim ta czy inna pani zdołała się połapać, że ma do czynienia z zaprzysięgłym niebieskim ptakiem. Ponieważ w trakcie takiego pasożytowania miał możliwość zgromadzenia na boku jakiejś gotówki, jechał sobie spokojnie do kurortu i zastawiał sidła na następną ofiarę.

I do tej pory wszystko mu się pięknie udawało. Kobietom, przekonanym, że ukochany zniknął, bo coś złego mu się przydarzyło, nie przychodziło do głowy szukać go właśnie tam, gdzie się wszystko zaczęło. Dlatego nigdy nie pakował się, ale zostawiał im osobiste rzeczy. Zyskiwał tym na wiarygodności.

Słuchałem go i czułem narastające obrzydzenie. Gdybym w tej chwili znalazł się z nim sam na sam, bez świadków, obiłbym mu jednak tę zadowoloną, budzącą zaufanie gębusię tak, że na pewno miałby o wiele większe trudności przy następnych podrywach. Ale to było tylko takie przelotne pragnienie.

– Nie moja wina, że babeczki mnie lubią – zakończył Wituś-sprytuś. – Same się do mnie pchają, a potem płaczą. Bo wie pan, prawie każda w pewnym momencie zaczyna bredzić o ślubie. I wtedy już koniecznie trzeba uciekać. Przecież w urzędzie zaraz by wyszło, że nie jestem nigdzie zameldowany. No i że kiedyś się już ożeniłem i jakoś do tej pory nie rozwiodłem.

Miałem dość tej konwersacji. Wstałem i korzystając z tego, że zasłoniłem go całym ciałem i nikt nie mógł dostrzec, co robię, trzepnąłem gnojka w ucho krótkim ciosem, ale na tyle solidnym, że łeb mu się obrócił.
– Przepraszam najmocniej! – zawołałem. – Tutaj jest tak ciasno… Mam nadzieję, że się pan nie gniewa.
Nie czekając na odpowiedź, podszedłem do barmana, położyłem przed nim stówę oraz pięćdziesiątkę.
– Dzięki za pomoc – mruknąłem. W tej sprawie czekała mnie jeszcze tylko przykra rozmowa z klientką.

Więcej prawdziwych historii:
„Moja żona to despotyczna wariatka. Poświęciłem dla niej wszystko, a ona nawet nie chce mieć ze mną dzieci”
„Przez pomyłkę lekarzy myślałam, że umieram. To były najgorsze dni mojego życia, za które nikt nie odpowiedział”
„Zięć wysyłał moją córkę na wojnę, bo zarabiała tam najlepiej. Ja bałam się o jej życie, a on balował za jej pieniądze”
„Zakochałem się w Magdzie, ale przespałem się z jej przyjaciółką. Obie zaplanowały ten test, którego nie zdałem”

Redakcja poleca

REKLAMA