Z życia wzięte - prawdziwa historia o flircie i miłości

Z życia wzięte fot. Fotolia
To była klasyczna wpadka kobiety za kierownicą. Nie dziwię się, że Marcin nie miał o mnie dobrego zdania na starcie.
/ 04.12.2014 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Byłam tak zmęczona i zziębnięta, że gdy tylko ogrzewanie w samochodzie zaczęło działać, poczułam, że za chwilę zasnę. „Nie, nie możesz tego zrobić, zaraz będziesz w domu, w ciepłym łóżku” – strofowałam się w myślach, rozkręcając radio na cały regulator, żeby się rozbudzić. Miałam do domu jeszcze jakieś dwadzieścia kilometrów. W porównaniu z tymi trzystoma, które zrobiłam tego dnia, odwiedzając salony fryzjerskie odbierające moje kosmetyki, to był już drobiazg.

Włączyłam wycieraczki, bo zaczął padać śnieg, było już ciemno, widoczność robiła się coraz gorsza. Starałam się maksymalnie skupić na drodze. Jechałam powoli, czułam, że jest ślisko. Dojeżdżałam właśnie do niedużego ronda. Zwolniłam jeszcze, bo widziałam, że jest oblodzone i w momencie, gdy na nie wjechałam, zgasło mi auto. Normalna sprawa, czasem się zdarza. Nie domyślając się niczego podejrzanego, spróbowałam je odpalić je. Nic. Kolejna próba. Nadal nic. Coraz bardziej zdenerwowana przekręcałam kluczyk w stacyjce kolejny i kolejny raz.

Nie wiem, dlaczego nie spojrzałam na tarczę zegarową od razu. Nie było benzyny. Miałam pusty bak. Jeżdżę samochodem od dwunastu lat, miałam się za naprawdę niezłego kierowcę, a tu taka bezmyślność. Wpadka klasycznej blondynki za kierownicą! Musiałam chyba być nieprzytomna ze zmęczenia. Cały dzień za kółkiem, kilka spotkań handlowych, do tego brało mnie przeziębienie. Byka by powaliło! Ale z drugiej strony, jak mogłam nie zauważyć, że świeci mi się „rezerwa” od tak dawna? Żeby dopuścić do całkowitego wyczyszczenia baku, musiałam jechać z zapaloną kontrolką z osiemdziesiąt kilometrów!

A teraz stałam na tym rondzie jak głupek. Bezradna, zestresowana, bez pomysłu, co robić dalej. Co jakiś czas mijały mnie auta. Każdy trąbił, bo śnieg padał coraz gęstszy i raczej nie było mnie zbyt dobrze widać. Włączyłam światła awaryjne, postawiłam trójkąt ostrzegawczy i zaczęłam dzwonić do znajomych. Jak zwykle w takich sytuacjach, nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Był piątek, późny wieczór, większość ludzi gdzieś imprezowała albo zdążyła już wypić lampkę wina. Kolejne osoby odmawiały mi przysługi. Zadzwoniłam w końcu po taksówkę.
– Przykro mi, ale nie możemy zrealizować tego zamówienia – usłyszałam od dyspozytorki. – Jest taka pogoda, że taksówkarze mają gigantyczne opóźnienia, najwcześniej mogę zrealizować kurs za godzinę.
Nie mogłam w to uwierzyć.
– Co za cholerny pech! – wrzasnęłam i schowałam się do samochodu.

Naprawdę zaczęłam się bać. Było już po 21., śnieg sypał na całego, a ja nie miałam skąd wziąć benzyny. Zziębnięta wyszłam na zewnątrz. Zaczęłam machać do nadjeżdżających samochodów. Żaden kierowca nie pomyślał, żeby się zatrzymać i zapytać, co się stało.
– Co za znieczulica – mruknęłam pod nosem i po kwadransie wymachiwania weszłam do auta, bo prawie cała przemokłam od śniegu. Pomyślałam, że nie mam innego wyjścia, jak tylko zadzwonić po straż miejską albo policję. „Niech mi odholują samochód, a ja muszę znaleźć jakiś autobus i dostać się do centrum miasta” – pomyślałam. Już wyciągnęłam telefon i zaczęłam wybierać numer, gdy usłyszałam potężny trzask za sobą, a za chwilę długi dźwięk klaksonu. Wyskoczyłam z auta, a przede mną stał wysoki mężczyzna w samej bluzie i dżinsach, co w taką pogodę było sporym wyzwaniem.

– Jak można w taką śnieżycę zatrzymywać się na środku ronda? – wrzasnął na mnie.
– No chyba pan nie myśli, że stoję tu i marznę dla przyjemności – odgryzłam się. – Przecież widzi pan, że mam włączone światła awaryjne, poza tym przed samochodem stał trójkąt ostrzegawczy, który właśnie pan połamał.
– Dobrze, niech już pani powie, co się stało – facet zmienił ton głosu. – Tylko skoczę do samochodu po kurtkę...

Gdy mu powiedziałam, o co chodzi, spojrzał na mnie jak na nienormalną.
– Mógłbym zapytać, jak przez sto kilometrów można się nie zorientować, że jedzie się na rezerwie, ale daruję sobie. Ma pani kanister?
Zepchnęliśmy mój samochód z ronda, żeby nikt na mnie już nie wjechał, zamknęłam go i pojechałam z moim niezbyt miłym, ale jednak wybawcą na stację benzynową. Chciałam chociaż przez chwilę ogrzać się w ciepłym samochodzie, bo czułam, że ta przygoda skończy się co najmniej zapaleniem płuc.
– Tak w ogóle to mam na imię Marcin – powiedział w aucie.
– Agata – odparłam krótko.

Nie byłam w nastroju na pogaduszki. Poza tym czułam się jak idiotka, klasyczna baba za kierownicą, której zabrakło benzyny na środku skrzyżowania. Byłam pewna, że ten facet zrobi z tego niezłą opowieść, którą będzie zabawiał rodzinę podczas zbliżającej się Wigilii.
– A czym się pani zajmuje w życiu – ciągnął dalej. Widać przeszkadzała mu cisza w samochodzie.
– Jestem przedstawicielką handlową marki produkującej kosmetyki do włosów – odpowiedziałam jak na rozmowie kwalifikacyjnej.
– Naprawdę? – roześmiał się.
– A co w tym śmiesznego? – zapytałam. – Uważa pan, że jestem na to za głupia, że blondynki potrafią tylko używać kosmetyków, a nie je sprzedawać? – cały czas czułam się przez niego obśmiewana.
– Nie, skądże – dalej się śmiał. – Chodzi o to, że sam jestem fryzjerem, mam swój mały salon, a nigdy nie zrobiliśmy razem żadnego interesu. Skoro już razem jedziemy, to może zrobi mi pani po drodze małą handlową prezentację. Kto wie, może wyniknie coś pożytecznego z tej wpadki z benzyną?

Godzinę później leżałam w wannie z gorącą wodą. „Podoba mi się ten facet” – uśmiechnęłam się do swoich myśli. Wiedziałam, że to głupie. Chłopak miał mnie za blondynkę z kawałów, do tego wściekł się, że omal nie spowodowałam wypadku. Z drugiej strony w samochodzie był dla mnie miły... Ale po wszystkim nawet nie zapytał o numer telefonu.

Do Bożego Narodzenia zostały trzy tygodnie, a w sklepach trwała już przedświąteczna gorączka. Stałam w gigantycznej kolejce w drogerii i obiecywałam sobie, że za rok prezenty będę kupować w październiku. Nagle zabrzęczał mi telefon w kieszeni. Spojrzałam na wyświetlacz – SMS z nieznanego numeru. „Jeżeli te perfumy w koszyku są dla chłopaka, to muszę przyznać, że ma on dobry gust. Choć oczywiście wolałbym, żeby były dla taty. :-)”. Zbaraniałam. Ktoś mnie obserwował. Odwróciłam się nerwowo. Dwie osoby dalej w kolejce stał Marcin...
– Skąd masz mój numer? – zapytałam, gdy kwadrans później piliśmy gorącą czekoladę w kawiarni piętro wyżej.
– Chciałem cię poprosić o niego, gdy jechaliśmy po benzynę. Ale byłaś tak najeżona na mnie, że się bałem. Przytomnie spisałem numer rejestracyjny twojego auta. Mam kolegę w drogówce... – puścił do mnie oko.
– I całe to śledztwo tylko po to, żeby spotkać się z głupią blondynką, która stała na skrzyżowaniu w samochodzie z pustym bakiem? – zapytałam podejrzliwie.
– Nie taka z ciebie blondynka – powiedział Marcin. – W końcu każdemu się może zdarzyć. Mnie na przykład w zeszłym roku... Tylko, że na ratunek przybył gruby taksówkarz.
„Dobre, że do mnie odmówił kursu” – odpowiedziałam w myślach.

Redakcja poleca

REKLAMA