Z życia wzięte - prawdziwa historia o romantycznej miłości

Z życia wzięte fot. Fotolia
Jestem jeszcze młoda, a już rzucił mnie mąż. To była dla mnie tragedia. Koniec wszystkiego.
/ 18.09.2014 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Przekręciłam klucz w drzwiach i pchnęłam je lekko. Nie byłam na działce od pięciu miesięcy. Dokładnie od momentu, w którym Marek w niezbyt elegancki sposób powiedział mi, że odchodzi. Weszłam do środka i mój wzrok od razu padł na stół, przy którym jedliśmy wtedy śniadanie i „omawialiśmy” swoje dalsze życie. Osobne życie.

Mąż zawsze miał „świetne” wyczucie i ważne rzeczy mówił zwykle w chwilach najmniej odpowiednich. Oświadczył mi się… w windzie. Wybieraliśmy na kolację, podczas której do tych oświadczyn miało dojść. Winda zacięła się pomiędzy piętrami. Mnie od razu spłynął makijaż, a na koszuli Marka pojawiły się plamy potu, którego kropelki pokryły też jego twarz. W panice, bo cierpiał na klaustrofobię, otarł rękawem czoło, i jednocześnie – chyba żeby zabić czas – wyjął z kieszeni pudełko, włożył mi na palec pierścionek i zaczął się nerwowo śmiać. Pocałunków, zdjęć i kolacji już nie było.

Podobnie o tym, że chce się ze mną rozstać, powiedział mi między widelcem z jajecznicą, a kęsem chleba. Spędzaliśmy akurat długi weekend w domku nad Rabą. Odkładaliśmy na letni domek przez całe małżeństwo, czyli pięć lat, i byłam naprawdę szczęśliwa, gdy w końcu udało się nam kupić daczę w moich rodzinnych stronach i zacząć spędzać w niej wolne dni. Nacieszyłam się nią parę miesięcy, żeby właśnie tamtego majowego poranka, właśnie przy jajecznicy usłyszeć od męża, że odchodzi.
– Ale jak to?! – jęknęłam zdumiona. – Przecież było nam tak dobrze!

Rozstanie nie mieściło mi się w głowie. Nie przyjmowałam go do wiadomości.
– Tak to – wzruszył ramionami, jakby kompletnie go nie obchodziło, co czuję. – Chyba moje uczucie się wypaliło, a że jesteśmy jeszcze dość młodzi, to nie ma sensu ciągnąć pewnych rzeczy na siłę. Rozwód to najlepsze rozwiązanie.
– Maa… Marek! Co ty mówisz? Przecież ja cię kocham! – wybełkotałam, czując jak robi mi się i słabo i jednocześnie niedobrze. – Porozmawiajmy… Proszę. Nie przekreślajmy tylu wspólnych lat!

Na wspomnienie tamtego momentu, żołądek ponownie zwinął mi się w supeł. W ustach poczułam nieprzyjemną gorycz i łzy napłynęły mi do oczu.
– Przyjechałam zabrać swoje rzeczy. Zabrać swoje rzeczy – powtarzałam, próbując się opanować, ale ta okropna scena znów do mnie wróciła. Jak on mógł?! Jedząc sobie jajecznicę, między jednym a drugim kęsem spokojnie mi zakomunikował, że już mnie nie kocha. Od tamtej pory nie jadłam jajecznicy, bo chciało mi się od niej wymiotować.

Teraz jednak, na samo tamto wspomnienie, i tak mnie zemdliło. Ledwo dobiegłam do toalety. Potem przemyłam twarz wodą, przepłukałam usta i wróciłam do saloniku. Sprzątać się jednak nie dało. Mój umysł i ciało zafiksowały się na wydarzeniu sprzed pół roku. Poza tym wszystko tu przypominało mi Marka i to, że byliśmy w tym domku szczęśliwi. Przez chwilę siedziałam na kanapie, próbując się opanować, ale w końcu uznałam, że ciągle nie jestem w stanie tego wszystkiego unieść. Nie potrafię zapomnieć. Znieczulić się na przeszłość…

Zerwałam się z krzesła, chwyciłam kurtkę i wybiegłam z domku na ulicę, uciekając przed wspomnieniami. Po dwustu metrach musiałam zwolnić, bo w boku mnie mocno zakłuło. To już był wystarczający powód, żeby się rozpłakać. Czy może raczej zawyć z rozpaczy. Szłam w stronę przystanku autobusowego chyba dość bezmyślnie, bo usłyszałam parę klaksonów i kilka dość niewybrednych wyzwisk. Miałam wrażenie, że nogi niosą mnie same, a ja nawet nie umiałam uzmysłowić sobie, gdzie jestem.

Na ciemne chmury, które zbierały się nad moją głową, też nie zwróciłam uwagi. Zarejestrowałam, co się dzieje, dopiero gdy zaczęło padać. Najpierw spadło kilka kropel, które spłynęły mi po twarzy i pomieszały się z moimi łzami.
Przyspieszyłam kroku, bo coraz bardziej błyskało się i grzmiało, a droga, którą szłam, obsadzona była drzewami. Nagle z czarnych chmur lunęła ściana deszczu. Woda zalała mnie jak morska fala. Zakrztusiłam się – nie wiem, czy bardziej deszczem, czy płaczem i żalem, że Marek odszedł. Przez chwilę nie widziałam pobocza, a oznakowanie drogi zniknęło pod wodą, która płynęła ulicą. Do diabła, gdzie się podział przystanek?!
W pewnej chwili zatrzymał się przy mnie jakiś samochód. Kierowca opuścił szybę.
– Może panią podwiozę? – krzyknął znad kierownicy, starając się przekrzyczeć odgłos pioruna. – Niech pani wsiada!
W samochodzie podczas burzy zawsze bezpieczniej!
Twarz mężczyzny rozmazywała mi się przed oczami. Nie potrafiłam ocenić, czy jego wygląd wzbudza zaufanie, czy raczej powinnam uciekać, gdzie pieprz rośnie. Mimo to wsiadłam do tego samochodu. Było mi wszystko jedno. Gdyby się nie zatrzymał, szłabym po prostu dalej.
– Gdzie panią podrzucić? – spytał.
– Mieszkam w Krakowie.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Aż tak daleko to nie jadę – powiedział. – Mieszkam parę kilometrów stąd. To może podwiozę panią na przystanek?
– Może być. Dziękuję panu – odparłam cicho i lekko się wzdrygnęłam, bo piorun uderzył gdzieś bardzo blisko. Mój towarzysz uśmiechnął się i rzekł:
– Proszę się nie obawiać. Mój samochód jest jak klatka Faradaya.

Nie wiedziałam, co to klatka Faradaya, jednak pamiętałam, że ktoś mi kiedyś o tym mówił. Tylko kto? Mężczyzna tymczasem rozgadał się o burzach, że teraz często zdarzają się także jesienią, i o niebezpieczeństwach z nimi związanych. Kto tak mówił? Przecież ja już kiedyś słyszałam te słowa… No i głos jakby znajomy… Obróciłam głowę i po raz pierwszy przyjrzałam się kierowcy uważniej. On złapał mój wzrok, na chwilę przestał mówić, a potem z niedowierzaniem zapytał:
– Anetka?
– Żaba? To znaczy… Mateusz?

Tak, to był Mateusz! Kolega z podstawówki, który miał kompletnego świra na punkcie burz. Mój wierny adorator, który na walentynki wsuwał mi do szafki koperty z pięknymi spinkami i gumkami do włosów! Uwielbiałam go za to.
– Gdzie twoje włosy, Anetka? – spojrzał na moje mokre półdługie kosmyki.
– Obcięłam… dawno temu – powiedziałam i rozpłakałam się kolejny raz. Kiedyś moje włosy sięgały mi aż za pośladki. Zaplatałam je w gruby warkocz. To był mój znak rozpoznawczy. Jednak Marek stwierdził kiedyś, że z warkoczem wyglądam jak wiejska baba, więc ścięłam włosy na krótko. A teraz nie mam ani męża, ani warkocza!
– Jezu. Anetka! Nie płacz, bo nie mogę tu stanąć, muszę patrzeć na drogę – poprosił Mateusz, przerzucając niespokojny wzrok ze mnie na to, co się działo się przed maską.

Ale ja nie potrafiłam przestać. Rozkleiłam się totalnie. Płakałam i płakałam… W dodatku przy chłopaku, którego kiedyś potraktowałam niezbyt ładnie. Mateusz zawsze kojarzył mi się z żabą, podobnie zresztą jak wszystkim, bo kiedyś w szkolnym przedstawieniu tak brawurowo zagrał tego płaza, że cała szkoła pokładała się ze śmiechu. Potem zawsze mi się kojarzył z niezgrabnym osobnikiem w zielonym stroju, z pokracznie rozstawionymi łapkami.
I kiedy w wakacje, po zakończeniu szóstej klasy, próbował zaprosić mnie na spacer, zwyczajnie nie dałam rady pohamować śmiechu. Nie obraził się na mnie, tylko cicho powiedział coś w stylu:
– Ta żaba przeszkadza mi w poderwaniu najładniejszej dziewczyny w szkole…

No cóż, miał rację. Królewicza z bajki to ja w nim na pewno nie widziałam.
– Przepraszam, naprawdę… Nie przejmuj się mną, Żaba. To znaczy, Mateusz – poprawiłam się i płakałam dalej.
A on sięgnął za siebie i podał mi koc.
– Przykryj się, bo zaczynasz się trząść – powiedział łagodnie. – W schowku masz chusteczki. Skręcam teraz z Zakopianki i pojedziemy do mnie. Nie ma najmniejszego sensu, żebyś w takim stanie sama czekała na autobus. A mnie jazda w taką pogodę też średnio się uśmiecha.
– Jak to do ciebie? Nie – potrząsnęłam głową. – Nie będę ci robić kłopotu.
– Żaden tam kłopot – mruknął, po czym wrzucił kierunkowskaz i skręcił w prawo na drogę wiodącą przez Rabę. – Nawet psa bym nie wygnał na taką pogodę, a co dopiero człowieka.
Nie odezwałam się już i dalej jechaliśmy w ciszy, a ja pomyślałam, że powinnam teraz siedzieć obok mojego męża.
– Mateusz, jak to możliwe, że nie widzieliśmy się tyle lat i nagle spotkałam cię teraz? – zapytałam, żeby zagadać ciszę. – Nie wydaje ci się to dziwne?
Pokręcił głową.
– Szczerze? Nie. W końcu ja nadal tutaj mieszkam, nie wywędrowałem do dużego miasta jak niektórzy… Ale cieszę się, że mogłem cię zgarnąć z tej drogi zalanej deszczem. Wędrowanie w czasie takiej pogody jest naprawdę niebezpieczne. Gdzie ty szłaś, Aneta? Przecież chyba nie na piechotę do Krakowa, co?

Nie odpowiedziałam, bo co miałam powiedzieć? Miałam mówić o tej absurdalnej sytuacji? O tym, że ni stąd, ni zowąd moje jeszcze parę miesięcy temu spokojne życie wywróciło się do góry nogami? Zresztą Mateusz był tylko kolegą z podstawówki, którego nie widziałam prawie piętnaście lat. To tak jak obcy.
– Nie chcesz, to nie mów – zatrzymał się, a potem, narzuciwszy kurtkę na głowę, wyskoczył z auta i otworzył bramę. Chwilę potem wjechaliśmy do garażu i bębnienie deszczu o dach ucichło.

Wysiadłam z samochodu i zakręciło mi się w głowie. Moja rozpacz, wyczerpanie, zapewne też niezjedzone śniadanie – wszystko to zrobiło swoje. Mateusz przyskoczył do mnie, gdy zatoczyłam się na ścianę.
– Aneta, co jest? Potrzebujesz lekarza?
Pokręciłam głową i poprosiłam, żeby zrobił mi tylko coś gorącego do picia. Mateusz ujął mnie pod ramię i wprowadził do domu. Posadził na kanapie, a sam zniknął gdzieś w głębi mieszkania. Wrócił po chwili z kubkiem parującej herbaty, dużym ręcznikiem, równie wielkim T-shirtem i parą spodni dresowych.
– Najpierw to wypij – powiedział, podając mi kubek – a potem zaprowadzę cię do łazienki. Weźmiesz gorący prysznic i przebierzesz się w suche rzeczy. Niestety, nic innego nie mam – wskazał na ubrania. – Ale przynajmniej są czyste.
Piłam aromatyczny napar łapczywie, próbując opanować dreszcze, które wstrząsały całym moim ciałem.
– Zmiana planów – stwierdził znienacka Mateusz, patrząc na mnie z troską. – Tę herbatę to ty wypijesz, ale w wannie. Musisz się rozgrzać.

Pozwoliłam mu się zaprowadzić do łazienki, w której nalał do wanny gorącej wody. Ciasne pomieszczenie natychmiast zaparowało, a rozgrzane powietrze wwierciło się pod nasze ubrania. Z trudem zaczęłam ściągać z siebie podkoszulek. Mateusz zrobił krok w tył.
– Może jednak wyjdę? – wyszeptał z wyraźnym ociąganiem.
– Dobrze, ale bądź w pobliżu – odparłam. – Nie chcę być teraz sama.

Leżąc w wannie, nagle uświadomiłam sobie, że przestałam w nim widzieć kolegę, który w szkolnym przedstawieniu grał żabę. Teraz to był mężczyzna – przystojny, wysoki, no i bardzo męski… Bo tylko prawdziwy mężczyzna mógł tak troskliwie i odpowiedzialnie zaopiekować się kobietą jak on mną. Wyszłam z wanny dziwnie podniesiona tą myślą na duchu. Mateusz czekał na mnie w dużym pokoju, na stole stała kolacja, przy nakryciach płonęły świece. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a potem na chwilę przylgnęliśmy do siebie, spragnieni bliskości. Świat się zakręcił i zapomniałam o Marku – w objęciach Mateusza.

Świece paliły się jeszcze długo, a my gadaliśmy, gadaliśmy… Wiedziałam, że to, co nas połączyło, to jeszcze nie miłość, ale jednak całkiem niezły jej początek. Kto wie, może ta żaba sprzed lat naprawdę zostanie moim królewiczem?

Aneta, 27 lat

Redakcja poleca

REKLAMA