I przyszedł. Składa się z dwóch płyt. Pierwsza brzmi jak pojedynek rozkręconej tuby basowej w gangsterskim wozie z rozwrzeszczaną diwą operową. Basowe łupanie i krzyki z dwóch skrajnych stron pasma zagłuszają sample (to niby te „korzenie”) brutalnie wycięte ze starych piosenek innych artystów.
Za to brzmienie odpowiada zasłużony skądinąd hiphopowy producent DJ Premier, a za zawodzenia na bolesnych częstotliwościach – sama Aguilera, obdarzona w sumie dużymi możliwościami wokalnymi.
Możliwości warto mieć, ale nie po to, by w kółko pokazywać wszystkie. Dobry kucharz to niekoniecznie taki, który serwuje wszystkie ulubione dania naraz.
Rodzaj takiego pomieszania w menu proponuje Christina na drugiej płycie zestawu. Nie wie chyba, do jakich korzeni wracać. Do soulu? Musicalu? Bluesa? Ta część „Back to Basics” sugeruje, że jeszcze do muzyki cyrkowej, filmowej, żydowskiej... I choć to pewnie najlepsze 30 minut w jej dorobku, bo zawiera niezłe piosenki (napisane przez niezawodną Lindę Perry), to w najgorszych momentach słychać niezrozumiałe pretensje do wielkiej sztuki. Christina jest ciągle dziewczyną z teledysku z „Moulin Rouge”. Nie będę miał do niej pretensji, ma w końcu ledwie 25 lat – pod warunkiem że ona też się pretensji pozbędzie.
Bartek Chaciński/ Przekrój
Christina Aguilera „Back to Basics”, RCA