Było, minęło...

Miałam wtedy kilkanaście lat. Nie pamiętam już dokładnie: jedenaście, może dwanaście? Były to czasy, gdy wciąż półki w wielu sklepach świeciły pustkami, jednak towar przestawał być tak deficytowy, jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Kartki na mięso i inne produkty powoli odchodziły już w zapomnienie, kiedy w świecie moich szarych blokowisk pojawiła się na nowo piekarnia - taka pachnąca wypiekami, a nie strasząca jedynie kurzem na półkach.
/ 03.05.2008 11:39
Miałam wtedy kilkanaście lat. Nie pamiętam już dokładnie: jedenaście, może dwanaście? Były to czasy, gdy wciąż półki w wielu sklepach świeciły pustkami, jednak towar przestawał być tak deficytowy, jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Kartki na mięso i inne produkty powoli odchodziły już w zapomnienie, kiedy w świecie moich szarych blokowisk pojawiła się na nowo piekarnia - taka pachnąca wypiekami, a nie strasząca jedynie kurzem na półkach.

Co sobotę szłam z siostrą po świeże, gorące bochenki. Ogonek ustawiał się na długo wcześniej, zanim jeszcze pani otworzyła drzwi i wpuściła pierwszych klientów. Nawet mimo wprowadzonych ograniczeń w postaci dwóch bochenków na osobę wiedzieliśmy, że nie starczy dla wszystkich. Trzeba było być dwie godziny wcześniej. Ot, taka niepisana umowa.
Początkowo wcale nie miałam ochoty na stanie w kolejce. Czemu miałam iść ja, skoro mogła kupić chleb sama siostra? Zamiast wyczekiwać w nieskończoność na bochenek, wolałam spędzić ten czas na zabawie z innymi dziećmi. Tylko… jakimi dziećmi, skoro wszyscy spotykaliśmy się w tej samej kolejce? Było, minęło...

Czasy komuny pamiętam dziś jak przez mgłę. Wyrywkowo. Chaotycznie. Bez pewności, czy aby moja pamięć nie plata mi figla i nie miesza rzeczywistości z obrazami zaczerpniętymi z filmów. Może wcale nie było piekarni? A może… była moim dziecięcym koszmarem, i co tydzień ze łzami w oczach szłam po kolejne bochenki? Zresztą, czy po prawie dwudziestu latach mogę pamiętać pana, który odstąpił mi ostatni chleb, bo stojąc z córką w kolejce stwierdził, że trzy powinny mu wystarczyć? Nie wiem. Wiem jednak, że będąc dzieckiem nie narzekałam, że ktoś ma coś, czego nie mam ja. Wychowałam się w blokowisku. Z kluczem na szyi. Radziłam sobie, jak i inne dzieci, mając to, co mogliśmy mieć. Wyobraźnię, fantazję oraz… kamienie, szkło, sznurek. Wystarczało!

Od rana do wieczora goniliśmy po polu, zapominając czasem o stygnącym obiedzie i martwiących się o nas rodzicach. Problemy świata dorosłych nas nie interesowały. Czasem zazdrosnym okiem zerkaliśmy jedynie na amerykańską zabawkę któregoś z dzieci – wiadome, kto miał ojca w Stanach, raz na jakiś czas dostawał paczkę pełną smakołyków, o jakich my mogliśmy jedynie pomarzyć. Podwórko jednak rządziło się swoimi prawami. Moje, znaczy i twoje. Nie podzielisz się, wypadasz z gry. Podobnie dzieliliśmy się zawsze w domu. Tak, by każdy miał po równo.

Nie wiem, ile miałam lat, gdy starsza siostra wyjechała z chórem na koncerty do Belgii. Kiedy wróciła, z zachwytem w oczach opowiadała o sklepie pełnym zabawek. Siedzieliśmy i słuchaliśmy opowieści o kolorowym świecie, gdzie nikt nie wyprasza dzieci ze sklepu, a każdy może dotknąć misia czy lalki. Jedynie w tęczowe koniki mało kto wtedy uwierzył. Bo jak? Takich zabawek nikt z nas nie miał. Takie nie przychodziły nawet w paczkach z amerykańskimi pieczątkami.

Sama nie wiem, kiedy sklepy zapełniły się towarem. W domu przestało brakować wszystkiego. Już nie musiałam dzielić gumy „Donald” na kilka kawałków, żeby zostało na później. Nagle opakowanie cukierków mogłam mieć tylko dla siebie. Wychodząc do szkoły dostawałam drobne, by kupić sobie „Bambino” w czekoladzie. I też… pewnego dnia poszłam do sklepu wybrać swojego własnego, kolorowego kucyka Pony! Małe rzeczy, dziś tak oczywiste dla większości, cieszyły nas podwójnie. Smakowaliśmy, próbowaliśmy, uczyliśmy się świata na nowo. Jak to dzieci. Jeszcze dzieci.

Długo oburzałam się, gdy słyszałam czyjeś słowa, że za komuny było lepiej. Jak lepiej? Nie mieliśmy w dzieciństwie zbyt wiele. Nie znaliśmy komputera, elektronicznych zabawek, kolorowych książek czy barwnych, zagranicznych animacji. Z drugiej strony, czy mając wszystko, umielibyśmy to docenić? Może tak jak wiele współczesnych dzieci siedzielibyśmy całymi dniami przed telewizorami, bezmyślnie przeskakując z kanału na kanał?

Nie tak dawno pewna kobieta, stojąca przede mną w sklepie, poprosiła o dwie paczki cukierków. Niestety, było już ostatnie opakowanie. „Pani chyba nie wie, co by się u mnie w domu działo, gdybym przyszła z jednym! Mam dwójkę dzieci!” – krzyknęła oburzona.
No tak. A mi się od razu przypomniało, jak siostra dzieliła draże na cztery równe kupki, by każde z nas miało taką samą ilość cukierków. I… zatęskniło mi się nieco za tamtymi czasami. Za pochodami majowymi, które obserwowałam zawsze z boku, zazdroszcząc dzieciom, które szły z balonikami (a może wtedy miały jedynie papierowe gołąbki?) oraz powiewającymi na wietrze biało-czerwonymi flagami. Pojawiła się i nutka nostalgii za grubymi pajdami chleba ze smalcem, oranżadą w woreczkach, książeczkami z serii „Poczytaj mi mamo” czy reklamówkami z motylkiem z Pewex-u.

Może w czasach, które były złe, nie wszystko było złe?

Anna Curyło
Tagi: album, mięso, PRL

Redakcja poleca

REKLAMA