"Slumdog. Milioner z ulicy" - Gra o Indie

Slumdog. Milioner z ulicy fot. Monolith Plus
Gdy świat oszalał na punkcie historii chłopca z bombajskich slumsów, Hindusi mają z nią problem. Urąga zasadom kina bollywood, wywleka na wierzch wstydliwe problemy, Pokazuje znów ten sam wizerunek kraju – w Indiach „milioner z ulicy” rozpala emocje
/ 27.02.2009 09:30
Slumdog. Milioner z ulicy fot. Monolith Plus

Panie i panowie, oto Jamal Malik! Ten stremowany nastolatek z Bombaju, który podaje herbatę w call center, na naszych oczach staje się bohaterem. W gruncie rzeczy to aktor Dev Patel urodzony w Londynie w rodzinie imigrantów z Indii. Dotychczas znaliśmy go z serialu dla nastolatków – ale co z tego? Gdy odbierał nagrodę Brytyjskiej Akademii Filmowej dla najbardziej obiecującego debiutanta, na czerwonym dywanie zaczepiła go sama Sharon Stone. – Nie wierzę, rozmawiam z Sharon Stone! – mówił Patel i domagał się, by ktoś go spoliczkował dla otrzeźwienia. Tak, proszę państwa. Dev dostał policzek od Sharon Stone.
Przed chłopcem w studiu „Milionerów” na fotelu prowadzącego program widzimy Anila Kapoora. Gwiazda Bollywood we własnej osobie. Tę rolę miał zagrać prawdziwy gospodarz indyjskich „Milionerów”, ale w końcu nie zdecydował się na ten krok.
Nic to – gasną światła, zagęszcza się fioletowy mrok. Na widowni – cały świat. Film o budżecie 15 milionów dolarów zarobił już ponad 100 milionów. Jeszcze w sierpniu zeszłego roku miał w ogóle nie wejść na ekrany kin. Wytwórnia Warner Bros stwierdziła, że w obliczu kryzysu nie stać jej na dystrybucję niszowej produkcji bez wielkich amerykańskich nazwisk, i rozważała zesłanie „Slumdoga. Milionera z ulicy” prosto na DVD. Na ekrany w USA wprowadził go w końcu Fox (polska premiera już 27 lutego).
I stało się. Zachód oszalał na punkcie historii chłopca ze slumsów. Grad Złotych Globów, nagród Critics’ Choice Awards, 10 szans na Oscara. Panie i panowie, jesteśmy tu po to, aby obejrzeć triumf „Slumdoga”. Na przeszkodzie stoi kilka pytań o Indie.

Pytanie za tysiąc rupii.
Dlaczego pod domem aktora Anila Kapoora kilkadziesiąt osób skandowało „nie jestem psem”?


Czwartek, 22 stycznia. Dzień przed oficjalną indyjską premierą filmu bombajską willę bollywoodzkiego gwiazdora otoczyli mieszkańcy slumsów. W dłoniach transparenty „Ubóstwo na sprzedaż”, na czele stoi obrońca praw najuboższych Tapeshwar Vishwakarma. – Nie oczekiwałem niczego pozytywnego od brytyjskiego filmowca. Już jego przodkowie określali nas mianem „psów” – tłumaczył indyjskiej prasie.
Pretekst do demonstracji dał wyraz „slumdog” – ale słowa Vishwakarmy wskazują, że problem leży głębiej. Nie pomogły ani wyprawy do Bombaju scenarzysty Simona Beaufoya, które odbywał podczas pracy nad adaptacją indyjskiej książki „Q and A”, ani miesiące, jakie spędził w Indiach reżyser Danny Boyle na poszukiwaniach odpowiednich dzieci aktorów, ani wreszcie wspaniale brzmiąca w filmie hinduska muzyka i niektóre dialogi w hindi. Wykreo-wany portret Indii ciągle jest jedynie wyobrażeniem ekipy Danny’ego- Boyle’a- na temat tego kraju. Oczywiście, taki los każdego twórcy. Problem polega na tym, że to wyobrażenie budzi w Indiach sprzeciw.
Wróćmy do pytania za tysiąc rupii. Poprawna odpowiedź: protestujący uznali, że nazwanie bohatera slumdog (pies ze slumsów) uwłacza milionom mieszkańców najbiedniejszych indyjskich przedmieść. Na próżno reżyser tłumaczył, że słowo pochodzi od angielskiego underdog (słabszy przeciwnik, przegrany) i nie miało nikogo urazić. Protesty ogarnęły nie tylko Bombaj. W Gudżaracie lokalna wspólnota domagała się zakazu emisji filmu, a gdy mimo to wszedł na ekrany, pikietowano pod kinami. W Goa przedstawiciele partii prawicowej zdemolowali multipleks. W Patnie mieszkańcy slumsów tak licznie oblegali kina, że władza ustawiła wokół nich dodatkowe patrole policji. – Spalimy kukłę Boyle’a na 56 przedmieściach w całym kraju – zapowiedział Vishwakarma i złożył pozew przeciwko rodzimym członkom ekipy filmowej o naruszenie godności mieszkańców slumsów.
Epatowanie ubóstwem to pierwszy i najbardziej oczywisty zarzut, jaki Hindusi stawiają filmowi. – Bieda jest w nim tak wyolbrzymiona, że aż nieprawdziwa – przekonuje nas Shyamal Sengupta, wykładowca szkoły filmowej w Bombaju Whistling Woods International. – Byłem wiele razy w dzielnicy, gdzie kręcono „Slumdoga”. Owszem, jest tam biednie, ale ludzie żyją normalnie. Mają domy, prowadzą rodzinne biznesy, nie ma takiego brudu. Film przerysowuje slumsy na własne potrzeby. A przecież ubóstwo i przemoc są także w krajach wysoko rozwiniętych – dodaje.


Sengupta mówi to ze spokojem, bo chwile wściekłości ma już za sobą. W 1992 roku obejrzał „City of Joy” Rolanda Joffe’a. Portret Kalkuty (jego rodzinnego miasta) jako siedliska nędzy, chorób i zacofania. – Wtedy długo nie mogłem się uspokoić. Dziś widzę, że wielu moich znajomych czuje się tak jak ja wtedy. „Slumdog” rozpala tu emocje – wyznaje.
Jeśli rzeczywiście rozpala, to co konkretnie oburza mieszkańców Indii w portrecie ich kraju stworzonym przez Boyle’a? Najpierw odpowiedzmy na kolejne pytanie.

Pytanie za 10 tysięcy.
Jak zareagowały władze Indii, gdy ekipa filmu poinformowała je, że pokaże tortury stosowane przez policję?


Proszę państwa, robi się gorąco. Odpowiedź A: władze kazały wstrzymać produkcję filmu. Odpowiedź B: zaprzeczyły, że tortury w ogóle mają miejsce w ich kraju. Odpowiedź C: uznały, że wszystko w porządku, jeśli tortur nie będzie przeprowadzał funkcjonariusz w randze wyższej niż inspektor. Odpowiedź D: zagroziły torturami Danny’emu Boyle’owi.
Wybieramy koło ratunkowe i komputer odrzuca warianty A i B. Gdy w jednej z pierwszych scen filmu zobaczymy, jak tłusty policjant razi prądem naszego bohatera, nie łudźmy się: władze Indii nie uniosły się w słusznym proteście. Brytyjskich producentów ostrzegły tylko, że torturować na ekranie mają szeregowcy.
Film Danny’ego Boyle’a obnaża problemy, które aspirujące do miana globalnej potęgi Indie wolałyby ukryć. Bezsilność policji wobec mafii z jednej strony i brutalne postępowanie funkcjonariuszy z drugiej to bolączki, które godzą w dumę „największej na świecie demokracji”. Boli nie tyle samo ich ujawnienie (bo są filmy produkcji Bollywood, które o metodach policji opowiadają dosadniej), ile to, że demaskacji dokonuje cudzoziemiec. W dodatku, o ironio, Brytyjczyk. – Przeanalizowałem dziesiątki filmów o Indiach z ostatnich dekad – mówi nam profesor Ananda Mitra z Wake Forest University, autor książki „Indie w oczach Zachodu”. – Powtarzający się schemat to wizja kraju zamieszkanego przez ciemnoskórych, biednych ludzi, którzy rozpaczliwie potrzebują pomocy kogoś z zewnątrz. Kraj przedstawia się jako okrutny, a życie jako skrajnie trudne. Większość doświadczeń ma charakter negatywny. Takie Indie też istnieją, ale gdy pokazuje się tylko ten obraz, nie mamy szansy poznać całej prawdy – ciągnie Mitra.
Dla giganta o gospodarce należącej do najszybciej rozwijających się na świecie takie uogólnienie wydaje się krzywdzące. Dlaczego więc jest tak powszechne? Być może zadziałał tu mechanizm opisany przez Edwarda Saida w słynnej książce „Orientalizm”. Zachód tworzy na swój użytek wizję Orientu (w tym wypadku Indii) – zbiór wyobrażeń na jego temat, w które wpisuje się poczucie własnej wyższości. W efekcie sama wizja Orientu staje się narzędziem sprawowania władzy przez Zachód. – „Slumdog” wpisuje się w tę konwencję. Rolę zbawcy z Zachodu grają „Milionerzy”, czyli program na zachodniej licencji – podsumowuje Mitra.
Kolejna drażliwa sprawa to religia. Główni bohaterowie, Jamal i Salim, wyznają islam (wszyscy nasi rozmówcy przyznają, że to rzadkość w filmach Bolly-wood). Rywalizacja islamu i hinduizmu jest natomiast tak stara jak państwo indyjskie. W dużym skrócie: gdy kolonię opuścili Brytyjczycy, z jej muzułmańskiej części powstał Pakistan, z tej o przewadze hinduistów – Indie. Im bardziej centralizowała się władza w Nowym Delhi, tym wyraźniej w kraju dominowali hinduiści. A muzułmanie coraz częściej reagowali zamachami. – W Indiach wybuchają zamieszki takie jak te pokazane w filmie. Ale to też kraj tolerancji, w którym wyznawcy wielu religii żyją obok siebie. Czemu o tym nie ma ani słowa? – pyta retorycznie profesor Mitra.
To, co budzi jego zdziwienie, na subkontynencie rodzi pełne sarkazmu oburzenie. „Nie zdziwiłem się, że Boyle- zmienił pierwotne imię bohatera Ram Mohammad Thomas (występujące w książce) na Jamal Malik. To drugie sugeruje związki z muzułmanami Kaszmiru postrzeganymi przez lewicową zachodnią inteligencję jako ofiary prześladowań hinduistycznych Indii” – pisze w miażdżącej krytyce filmu czołowy konserwatywny publicysta kraju Kanchan Gupta. Potem zżyma się, że „źli hinduscy policjanci znęcają się nad bezradnym chłopcem”. A scenę, w której matka chłopców ginie w zamieszkach hindusko-muzułmańskich, podsumowuje jako dającą obraz „średniowiecznego społeczeństwa, w którym rządy prawa nie istnieją i każdy Hindus jest żądnym krwi potworem gotowym zarżnąć bezbronnego muzułmanina”.
Jeszcze jakieś pytania?

Pytanie za sto tysięcy.
Ile biletów kupiono w Indiach na „Milionera z ulicy” w dniu premiery?


Od miliona dzieli nas już tylko krok. Poprawna odpowiedź to 25, 50, 75 czy sto procent? Czy film o chłopcu ze slumsów podbije serca takich jak on Hindusów?
Skorzystajmy z koła ratunkowego. Telefon. Dzwonimy do profesor Shakuntali Rao, specjalistki od kina Bollywood z Uniwersytetu Nowego Jorku. – Cały indyjski przemysł filmowy opiera się na zasadzie feel good – wyjaśnia. – Bollywood robi filmy o miłości, rodzinie, tradycji i hinduskiej kulturze. Dostarczają masowej rozrywki i tworzą wielką iluzję-. Budują ją z piosenek, tańców, romansów i happy endów.
Oczywiście trudno generalizować, gdy mówi się o największej produkcji filmowej świata (tysiąc filmów rocznie), ale o roli Bollywood w tworzeniu hinduskiej klasy średniej napisano niejedną naukową rozprawę. Skokowy wzrost gospodarczy Indii to kwestia ostatnich siedmiu lat, a za bogaceniem się społeczeństwa podążały filmowe wzorce bogatego życia. Bohaterami często są właściciele wielkich firm, arystokracja, praktykujący hinduiści, którym życie przynosi spełnienie religijnych wierzeń. Shining- India (w wolnym tłumaczeniu „Indie górą”) – brzmiało najpopularniejsze hasło dekady.
A tu w idyllę wchodzi Brytyjczyk Boyle ze swą historią sieroty z ulicy.
– W tym sensie „Slumdog” w ogóle nie jest bolly-woodzki. Wcale mnie nie dziwi niska frekwencja kinowa w Indiach. Jako typowy film miejski dobre wyniki osiągnął w Bombaju, Nowym Delhi czy Bangalore. Na prowincji go zupełnie zmyło – dodaje profesor Rao. Wiele osób pytanych przez lokalnych hinduskich dziennikarzy o „Slumdoga” tłumaczyło, dlaczego nie wybiera się na film o biednych przedmieściach. Skoro mamy z nimi do czynienia na co dzień, po co oglądać je od święta? – Większość Indii tego filmu nie zobaczy – mówi Shyamal Sengupta. – A dla cudzoziemców powstał obraz, który utrzymuje się w wachlarzu stereotypów. Indie to albo słonie i mistyka, albo przestępstwa i nędza.
„Slumdog” jest więc nie tylko filmem zachodnim o Indiach, ale też filmem hinduskim dla Zachodu. Dlatego posługuje się wizerunkiem, z którym Zachód jest oswojony.
Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości, że zaznaczamy wariant 25 procent? Brawo, proszę państwa, znów poprawna odpowiedź!

Pytanie za milion.
Czy któryś film indyjski kiedykolwiek zdobył Oscara?


Na sali jest już zupełnie ciemno. Tykający w studiu metronom podsyca napięcie. Bollywood produkuje rocznie więcej filmów niż Hollywood, ale do tej pory nominacje zdobyły tylko trzy filmy „made in India”. Oscarami obsypano nakręcony tu obraz „Gandhi”, ale z kolei jego autorzy przyjechali z Zachodu. Tym razem sytuacja jest analogiczna, w dodatku większość nominacji dostali brytyjscy członkowie ekipy filmowej.
A zatem: czy triumf „Milionera z ulicy” będzie triumfem Indii?
Prosimy publiczność o podpowiedź.   

Joanna Woźniczko - Czeczott
"Przekrój" 07/2009

Redakcja poleca

REKLAMA