Długo namawialiśmy ich na ten wywiad. Nie chcieli wykorzystywać rozgłosu, który się pojawił wokół ich związku. Zbigniew Zamachowski
i Monika Richardson są od pół roku pod ciągłym ostrzałem mediów, a także znajomych, bo nie wszyscy zaakceptowali ich miłość. Wreszcie się udało! Zamachowski opowiedział ukochanej o wyzwaniach w pracy reżysera i czy znudziło mu się aktorstwo. Tylko jej szczerze powiedział, jak sobie radzi z tym, że każdy chce oceniać jego życiowe wybory (i czy ich żałuje). I tylko Monice zdradził, na co jeszcze w życiu czeka…
Jak się czujesz jako reżyser?
– Sam bym sobie tej roli nie wymyślił. Gdyby nie pomysł dyrektora Novej Sceny w Teatrze Roma Jurka Satanowskiego i aprobata dyrektora naczelnego Romy Wojciecha Kępczyńskiego, przedstawienia „Progressive” by nie było. Ale zgodziłem się i trzeba było się zmierzyć z trud-
nym zadaniem „bycia jednocześnie twórcą i tworzywem”, bo przecież ja tę sztukę nie tylko reżyseruję, lecz także w niej gram.
Ale w porównaniu z „Żabami” Arystofanesa, które wyreżyserowałeś w Teatrze Narodowym, ten spektakl – kameralny, muzyczny show na cztery osoby – musiał ci się wydać bułką z masłem…
– Wręcz przeciwnie, było mnóstwo zamieszania, choćby ze względu na główną postać przedstawienia: młodą, świetnie śpiewającą dziewczynę, która gdy przestaje śpiewać, staje się przestraszonym, małym kurczątkiem, ale dalej musi być wiarygodna. A naprzeciw siebie ma trzech jurorów – potworów (w tych rolach Zamachowski, Katarzyna Groniec i Paweł Królikowski), którzy nie zostawiają na niej suchej nitki. Wybraliśmy
z Jurkiem Satanowskim w drodze castingu…
No, no, pociągnij ten wątek, to interesujące…
– Że casting? Owszem, przyszło 120 dziewczyn. Po przesłuchaniu ostatniej chciałem po prostu wejść do norki i umrzeć, taki byłem wykończony. Myślałem, że castingi, w których biorą udział młode kobiety, to dla mnie coś arcyprzyjemnego. Niestety w sumie było to smutne doświadczenie. Myślałem tylko o tym, jak kolejnej kandydatki nie urazić przykrą uwagą, bo jak na nie patrzyłem, to przychodziła mi do głowy moja osiemnastoletnia córka Marysia. Ona pewnie też kiedyś będzie stawała przed jakąś wysoką komisją i chyba bym nie zniósł, gdyby ją ktoś obraził.
Wybraliście w końcu aktorkę czy piosenkarkę?
– Aaa, w tym właśnie sęk, że nasza wybranka musiała być jednocześnie aktorką i piosenkarką. Poszło nam chyba nieźle. Wybraliśmy absolwentkę Akademii Teatralnej w Warszawie, Olę Długosz, która już przeszła wraz z nami przez premierę. Ale będziemy też grać ze studentką czwartego roku Akademii, Olą Radwan.
Recenzje były całkiem przyjemne, a zarzut właściwie tylko jeden – że przy kunszcie aktorskim waszej trójki dokonania jakiejkolwiek osoby, która jest dopiero na początku drogi zawodowej, wypadną dość blado…
– Ale to przecież bez sensu. Kasia Groniec też jest absolutną debiutantką! Serio, to przecież jest pierwszy w jej karierze spektakl, w którym nie śpiewa ani jednej nuty. Kaśka miała więc prawo mieć największą tremę z nas wszystkich, ale że jest prymuską i jest diablo utalentowana, była dla nas wszystkich inspiracją. Jest prześmieszna. Dla niej warto to było robić. Zresztą Ola też poradziła sobie całkiem nieźle, także dzięki temu, jaką postać stworzyła Kasia: jurorki – przebrzmiałej gwiazdy, która straciła kontakt z rzeczywistością, jest okrutnie cyniczna i infantylna jednocześnie, wpada w histerię, a potem zasypia na scenie.
A ryczący jak ranny łoś Królikowski?
– Jest cudowny, prawda? „Królik” to aktor bardzo doświadczony, zgodnie z moim zamysłem jest osią przedstawienia, postacią pozornie najbardziej racjonalną, która przez całą sztukę przeczy sama sobie i ośmiesza świat, w którym funkcjonuje. Jest przerażająco wiarygodny. Teatr jest dla Pawła „naturalnym środowiskiem”, choć dawno w nim nie grał – tym bardziej cieszę się, że zdecydował się na ten tytuł. Poza wszystkim, dobrze się bawimy. Cała czwórka.
Czy to, że zabrałeś się do reżyserii, oznacza, że nudzi ci się aktorstwo?
– Nie, skąd. To jest to, co umiem robić. Mam szczęście, że dość wcześnie udało mi się
o tym przekonać. Pozwól, że znowu wspomnę o dzieciach: ani pierwszy wąs czy rozmiar buta 44, ani nawet zdany egzamin na prawo jazdy nie gwarantują posiadania wiedzy na temat kim jestem i po co jestem na świecie. Mnie „oświeciło”, gdy jeszcze byłem bardzo młody, ale uwierz lub nie, mam paru rówieśników, którzy nie wiedzą tego do dzisiaj. Dlatego zawodu nie zmienię. Gdy mam czas, to udzielam się wokalnie i będę to robił, dopóki nie stracę głosu, ale to plan filmowy jest miejscem, gdzie naprawdę oddycham pełną piersią.
A dlaczego miałbyś stracić głos? Przecież już nie palisz.
– To prawda. Myślę nawet, że rzucenie palenia mogę zaliczyć do sukcesów, choć gwarancji dożywotniej podobno nie dają. Ale z głosem jest tak, że on z wiekiem systematycznie mi się obniża. Dzisiaj, gdy śpiewam „Zielińską”, muszę się naprawdę natrudzić, żeby „wyciągnąć” wysokie tony,
a moich wczesnych piosenek, na przykład „Kołysanki”, za którą dostałem nagrodę w Opolu, to już w ogóle nie potrafię zaśpiewać w pierwotnej tonacji. Jak tak dalej pójdzie, przejdę do repertuaru Earthy Kitt…
Od niedawna jeździsz po Polsce z własnym recitalem. Jak ludzie dziś reagują na piosenkę literacką?
– Trochę będę sobie schlebiał, ale myślę, że na mój recital przychodzą ludzie, którzy wiedzą, kim byli Przybora i Wasowski, Osiecka, kim jest Nohavica. Często się zdarza, że widzę, jak przy takich evergreenach jak „Bo we mnie jest seks” kobiety szepczą tekst wraz ze mną. Myślę, że dobra sytuacja piosenki literackiej to także zasługa sukcesów takich utworów jak „Kobiety jak te kwiaty” Piotra Bukartyka, który śpiewam w spektaklu „Zamach na MoCarta” w Teatrze Syrena. Ta piosenka przez 33 tygodnie była na liście przebojów radiowej Trójki, a raz była nawet na pierwszym miejscu. Zresztą mam też dowód ostateczny: od lat uczę interpretacji piosenki w warszawskiej Akademii Teatralnej i widzę, jak te dzieciaki, o przepraszam, ci młodzi aktorzy, mają iskry w oczach, gdy odkrywają mądrość tekstów Wojtka Młynarskiego czy subtelną ironię Jeremiego
Przybory.
Dla nich ty jesteś jakimś dinozaurem, który sporą część swojego życia spędził w kraju, gdzie były kartki na żywność i nie było komórek. Jak sobie radzisz z przepaścią międzypokoleniową?
– Nie wiem, czy to będzie prawidłowa odpowiedź – po prostu kompletnie tę różnicę wieku ignoruję. Wydaje mi się, że chodzi
o to, żeby żyć bez lęku i umieć czerpać z życia radość. Dopóki mi się to udaje, wiem, że jestem atrakcyjnym towarzystwem dla każdego. Opanowałem też nieźle sztukę obserwowania życia, które mija. Wokół mnie jest mnóstwo bardzo nerwowych ludzi, którym cały czas coś ucieka. Mnie nigdy nic nie ucieka, bo ja niczego nie gonię. Czas ociera się o mnie i płynie dalej. A mnie jest tak przyjemnie… Postawiłem dom, zasadziłem drzewo, mam dwóch wspaniałych synów oraz dwie piękne i mądre córki. Czego mam żałować? Czym miałbym się martwić?
A złe języki? Nie przejmujesz się tym, że ty, jeden z najwybitniejszych polskich aktorów, stałeś się celebrytą i że teraz każdy może wieszać na tobie psy, oceniać twoje wybory życiowe?
– Ale przecież zawsze było tak, że wszyscy ciągle oceniali moje postępowanie. Może w innej skali, może to były Brzeziny, a nie Warszawa, albo środowisko aktorskie, a nie czytelnicy portali internetowych, ale jakie to ma znaczenie? Czy pod wpływem plotek sąsiadki zmieniłaś przyjaciół? Odrzuciłaś ciekawą znajomość, bo ciotka ze Zgierza nie lubi blondynów? Zagrałem w życiu w ponad 100 filmach, w domu stoją na półkach trzy Wiktory, dwa Orły, dwie Złote Kaczki itd. Ale nawet gdybym dziś dopiero debiutował, z wadą wymowy i srebrną jedynką, wpływ na moje życiowe decyzje miałbym ja sam oraz ludzie, których kocham. Nikt inny. I tak już zostanie.
Wciąż tęsknisz za filmem?
– Ostatnio nie, bo coraz częściej staję na planie. Może to nie są główne role, ale dzisiaj podziwiam swoich młodszych kolegów – Roberta Więckiewicza, Marcina Dorocińskiego. Jak zwykle najważniejszy jest dobry scenariusz, a ja mam wrażenie, że jest ich ostatnio sporo. „Jack Strong” to już drugi po „Pokłosiu” świetny projekt Pasikowskiego, w którym uczestniczę. Grałem też w „Wałęsie” Wajdy i naprawdę dobrych „Historiach warszawskich”. Ta produkcja to kilka filmowych nowel, każda reżyserowana przez kogoś innego, ale wszystkie splatają się w jedną, zaskakującą całość z Warszawą w tle. Ten film narobi sporo zamieszania, już czekam na premierę.
A na co jeszcze czekasz?
– Na wakacje. Kocham wakacje. Chcę wyjechać z tobą na koniec świata i żeby nas nie znaleźli.
Z czego wnioskuję, że w życiu prywatnym ci się układa?
– Nie narzekam.
Rozmawiała: Monika Richardson