Podczas spotkania z panem pierwsze, co zobaczyłam, to bujną fryzurę.
To mój znak rozpoznawczy, dlatego nie wyobrażam sobie, aby cokolwiek z tym robić.
Nigdy pan nie eksperymentował?
Zdarzyło się za namową Krysi Sienkiewicz. Namówiła mnie kiedyś na zrobienie pasemek. Wówczas nie bardzo wiedziałem, co to takiego, ale skusiłem się. Efekt tego eksperymentu był taki, że przez całe lato chodziłem w kapturze na głowie i codziennie, albo nawet dwa razy dziennie myłem włosy, aby jak najszybciej się tego pozbyć. Długo trwało, ale w końcu wróciłem do swojego koloru. Muszę dbać o włosy, bo to faktycznie mój znak.
Na ten znak ludzie zaczynają śpiewać?
Tak, to ta popularność, ale od razu zaznaczam - to nie jest popularność muzyka rockowego.
Mniej uciążliwe?
To nie jest bardzo, bywa tylko czasami męczące. Zdarzają się momenty, kiedy zamawiam jajecznicę w restauracyjnym ogródku i chcę ją zjeść z wnuczętami, a tu nagle spada na mnie szkoła podstawowa z Sochaczewa. I już po jajecznicy, bo czterdzieścioro dzieci chce zrobić sobie zdjęcie ze mną, a najlepiej dwa, na wypadek, gdyby pierwsze nie wyszło. Początkowo ta popularność bardzo mnie łechtała, bo przecież od dziecka uczono mnie popisywania się i kłaniania. Zostało mi to do dziś. Chciałem osiągnąć sukces, którego wyznacznikiem jest popularność.
Wśród fanów dominują kobiety...
To tylko taka fama.Mówi się, że Wodecki to kobieciarz...
Faktycznie tak mówią, ale gdybym był kobieciarzem, to nie byłoby na mnie już suchej nitki. Polują na mnie, ale nic nie upolowali.
Bo jest pan spryciarzem?
Nie, tylko jestem zbyt popularny na to, by móc sobie na coś takiego pozwolić. Nie mogę robić wokół siebie skandali. Nie chcę, by mnie posądzono o to, że spotykam się czy widziano mnie z trzydziestolatką. Moje córki są w tym wieku.
Lubi pan kobiety?
Uwielbiam, a nawet bardziej, niż uwielbiam.
I podrywa pan?
O nie, zawsze byłem głęboko w kącie, jestem bardzo wstydliwy.
Ale i tak niejedną pan uwiódł...
Nie, nie jestem uwodzicielem. To wszystko plotki. Nie adoruję kobiet, bo nie mam czasu, są za krótkie światła, muszę od razu jechać. Po koncercie, nie ma gdzie, nie ma po co i nie mogę sobie na to pozwolić Chociaż chciałaby dusza do raju.
Podsumowania są?
Podsumowania miałem w czasach największej prosperity. Czyli Chałup, Pszczółki Mai. Były to gorzkie refleksje.
Dlaczego?
Ponieważ kiedy słyszałem w radiu koncert Karłowicza, który zagrałem na dyplomie, nie mogłem uwierzyć, że ja to zagrałem, tyle dźwięków zapamiętałem i byłem takim świetnym skrzypkiem. A po to, aby zostać człowiekiem uznanym i popularnym, musiałem zaśpiewać kilka piosenek. To jest ta dziejowa niesprawiedliwość w moim życiu. Okazuje się, że starałem się wspinać na wyżyny, byłem niezłym skrzypkiem, ale to nikomu niepotrzebne.
Ma pan żal?
To boli, bo to jest tak, jak byśmy kazali Rubensowi wymalować ścianę w kwiatki. To jest refleksja człowieka, który całe swoje dzieciństwo ćwiczył, stał godzinami w kuchni i grał na skrzypcach. Nerwy przesłuchań, dyplomy to dla małego dziecka straszna rzecz. Okazało się to wszystko na nic, bo trzeba się nauczyć się dwóch piosenek i to wystarczy.
Zna się pan na tańcu?
Ni cholery, ale jestem bardzo wrażliwy na piękno. Potrafię odróżnić, czy ktoś mnie oszukuje czy nie. Potrafię określić, ile pracy ktoś włożył. Jak było pięknie, dawałem dużo punktów.
Dobrze się pan bawi się zasiadając w jury?
Pewnie, i cieszę się, że biorę udział w bardzo dobrym programie. To najlepszy artystyczny program tego typu.
Jakie jest porozumienie między jury?
Staramy się być dla siebie mili. Tu każdy walczy o siebie. Program na żywo, życie - to dżungla. Każdy ma swoje dwie minuty na to, by się popisać, coś powiedzieć, zabłysnąć.
Powiedział pan, że kiedy się dzieci usamodzielnią, pan będzie odpoczywał. I co?
To się tak wydawało. Myślałem, że tak będzie, ale nic z tego. Fajnie będzie dopiero wtedy, gdy już pójdziemy „do szefa na górę”. Może tam będą lepsze stawki, lepsi ludzie, nie będzie korków, nie wiem... Wiem, że tutaj nigdy nie będzie dość, bo przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia. Rzeczy materialne to ślepa uliczka.
mwmedia