Wywiad z Januszem Józefowiczem w Party

Wywiad z Januszem Józefowiczem w Party fot. ONS
Trzeba mieć duszę motyla i skórę słonia, aby jak on robić w życiu to, co się kocha, i nie dać się przy tym zwariować!
/ 12.02.2013 14:54
Wywiad z Januszem Józefowiczem w Party fot. ONS

Choć wielu ogłasza co jakiś czas „jego koniec”, nic nie wskazuje na to, aby on sam wybierał się na emeryturę. Janusz Józefowicz (53) nie zwalnia tempa nawet na chwilę. Ma sto pomysłów na minutę i dalekosiężne plany. Tak miał zresztą od zawsze. W wywiadzie dla „Party” opowiada o tym, co go ukształtowało, jaką drogę musiał przejść, aby zostać reżyserem musicali, i jak życie… od małego go hartowało. Brzmi to jak wstęp do biografii? Monika Richardson, autorka wywiadu, przyznała się, że chętnie by biografię Janusza Józefowicza w przyszłości napisała.

Józek, po co ci te Jajkowice?
Do życia jest mi to niezbędne. Dorosłem do tego, żeby wyjść na łąkę i wiedzieć, co mnie otacza: jakie rośliny, jakie drzewa. To śmieszy, wiem, ale aktualnie studiuję zielarstwo. Odkrywam babkę, dziurawiec, dziką różę, czarny bez.

A co Natasza na to?
Jest szczęśliwa. Wjeżdżamy tam, ten nasz azyl nie jest przecież daleko od Warszawy, zamykamy bramę, Kalina wbiega na łąkę, łapie gęś, goni za kozami i się śmieje. Zakładamy walonki i idziemy w teren. Mamy swoje mięso, nabiał, ryby, wodę, warzywa, owoce i zboże, którym karmimy zwierzęta. Ostatnio wybraliśmy się z Nataszą do Stanów Zjednoczonych, aby obejrzeć kilka spektakli. I tuż przed wyjazdem Natasza zamyśla się, i nagle mówi do mnie: „Słuchaj, a co my tam będziemy jedli…?”.

To może czas porozmawiać o twoim dziecięcym kontakcie z naturą i o małych miasteczkach, gdzie się wychowałeś. Jesteś ze Świecia, ale podstawówkę kończyłeś w Borzechowie…
Z przystankami w Wierzchowiskach i w Skrzyńcu. W Skrzyńcu dowiedziałem się, co to jest rędzina. Otóż rędzina to jest gleba, która jesienią i wiosną przyczepia się do kół pojazdów, w tym traktorów, i czyni drogi dojazdowe absolutnie nieprzejezdnymi. W związku z tym wieś dwa razy w roku jest odcięta od świata, bo „rędzina, panie…”. Dzięki niej zacząłem dużo czytać, a tata, który był lekarzem, nareszcie był z nami więcej. Ale większą część mojego dzieciństwa spędziłem w Świeciu. Tam była wielka, piękna szkoła, w której mama uczyła polskiego i była wicedyrektorem. To było wymarzone miasteczko na dzieciństwo, ruiny zamku, rzeka Wda, niedaleko Wisła i łachy wiślane, w których się kąpaliśmy bez majtek (żeby mamy nie zauważyły po powrocie do domu). Potem pojechaliśmy do Wierzchowisk i tam mama została już dyrektorką szkoły, a w Borzechowie objęła posadę dyrektora szkół gminnych. Mieszkałem w budynku szkoły. W wakacje prowadziłem Nieobozową Akcję Letnią. Zbierałem dzieci rolników w trakcie żniw i zajmowałem się nimi, budowałem z nimi szałasy, przygotowywaliśmy występy taneczno-wokalne, które potem pokazywaliśmy rodzicom.

To wszystko brzmi jak czas szczęśliwości…
Takie było moje dzieciństwo. Zresztą przez te wszystkie akcje z dzieciakami bardzo długo myślałem, że będę wiejskim nauczycielem. W Borzechowie skończyłem podstawówkę, a potem wyfrunąłem razem z bratem do liceum w Lublinie.

Tak wcześnie? Samych was rodzice puścili?
Nie było wyjścia. W Lublinie było najbliższe liceum. Najpierw zamieszkaliśmy w bursie, potem już na stancji. Miałem już wtedy grupę muzyczną, tańczyłem w zespole tańca ludowego i zacząłem trenować taniec towarzyski. Najgorsze było to, że w bursie była pracownia muzyczna, do której miałem dostęp na okrągło, i często wybierałem siedzenie w niej zamiast chodzenie do szkoły. Dzięki temu zacząłem nieźle zarabiać, bo jeździliśmy z kumplami grać na weselach, w zależności od potrzeby grałem na gitarze, keyboardzie lub perkusji.

Ale nie stałeś się alkoholikiem?
W ogóle wtedy nie piliśmy, zresztą do dzisiaj w pracy nigdy nie piję. Pamiętam, przywoziliśmy z tych trzydniowych wesel po kilkanaście flaszek wódki, które potem rozdawaliśmy. Zapraszałem dziewczyny do pierwszego Hortexu w Lublinie na galaretkę z bitą śmietaną i byłem królem życia.

Jaki miałeś pomysł na siebie po maturze?
Pamiętam uczucie paniki, kiedy siedziałem w ławce przed egzaminem dojrzałości. Wszyscy wiedzieli, co chcą dalej robić, a ja nie miałem bladego pojęcia. Ktoś powiedział, że może powinienem zdawać do szkoły teatralnej w Warszawie. Kupiłem sobie nowy garnitur i pojechałem na wariackich papierach, kompletnie nieprzygotowany. Długopis, który trzymałem w klapie garnituru, rozlał się i miałem wielką, fioletową plamę. Podziękowano mi szybko. Z podkulonym ogonem wróciłem do Lublina i postanowiłem zdawać na prawo, tak jak mój przyjaciel. Zdałem, ale nie zostałem przyjęty. Wtedy właśnie doznałem objawienia. W kinie Kosmos w Lublinie obejrzałem film „Hair” Formana. Wyszedłem, usiadłem na ławce, a potem poszedłem to zobaczyć jeszcze raz. Już wiedziałem, co chcę robić w życiu. I wtedy wujek Janek, zegarmistrz, pokazał mi w gazecie malutkie ogłoszenie, że Telewizja Polska otwiera Studium Taneczno-Wokalne w Koszęcinie. Pojechałem tam natychmiast. Przyjechało 600 osób na 20 miejsc. Dostałem się. To było dwuletnie studium, a kadra nauczycielska była wymarzona, autorytety z całej Polski. Odkrywaliśmy zupełnie nowe rzeczy, stepowanie, taniec klasyczny, jazz dance, śpiew, jazdę konną – wszystko to, czego potrzebowałem.

Cały wywiad z Januszem Józefowiczem znajdziecie w najnowszym "Party" (3/2013).

Redakcja poleca

REKLAMA