Tomasz Karolak - Tata z testosteronu

Tomasz Karolak opowiedział, jak radzi sobie z premierową rolą w życiu – ojca małej Leny! Zdradził nam też, czy czuje się playboyem i dlaczego uwielbia spędzać długie godziny w... klasztorze.
/ 30.01.2009 15:46
Zostałeś pierwszy raz ojcem. Gratulujemy, tobie i świeżo upieczonej mamie Violi Kołakowskiej! Jak to jest być tatą?
– Tak naprawdę jeszcze nie wiem, co oznacza dla mnie ojcostwo. Ale już czuję, że rodzi się we mnie taka miłość, jaką nie darzyłem nigdy ani kobiety, ani innej osoby. To bezwarunkowa miłość i chęć zatroszczenia się o dziecko. Chyba jedno z najfajniejszych uczuć, jakich doświadczyłem w życiu. Córka już jest moim oczkiem w głowie. I chociaż jestem egoistą, bo moja praca nadal bardzo się dla mnie liczy, to teraz wiem, dla kogo pracuję. Mogę się skupić na sprawach istotniejszych… A wiesz, że jesteś pierwszą dziennikarką, z którą rozmawiam po urodzinach Leny?

Tym bardziej dziękuję w imieniu „Party”. Dwa lata temu wyznałeś, że coraz bardziej potrzebujesz rodziny.
– Kiedy to mówiłem, chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę ze znaczenia tych słów. Moi przyjaciele mówią, że ja „brykam” zawsze: i w pracy, i prywatnie. Na pewno nie będzie tak, że teraz zamknę się w domu i zostanę statecznym ojcem. Ale kiedy rodzi się dziecko, wszystko inne schodzi na dalszy plan. Teraz najważniejsze jest zdrowie mojej córeczki, a w przyszłości jej wykształcenie. Nie chcę składać jakichś patetycznych deklaracji. Na razie jest fajnie: Lena ma cztery tygodnie i rośnie zdrowa.

Jest podobna do ciebie?
– Trochę do mnie, trochę do mamy. Czuję, że to nie będzie jedyny malutki człowiek w moim życiu. Chciałbym mieć więcej dzieci. Już się zastanawiam, co ja temu dziecku przekażę za jakiś czas. Na pewno powiem Lenie o dniu jej narodzin. Śmiałem się, że gdy przyszła na świat, gazety pisały o tym, jakby to był jakiś news. Po latach powiem jej, że kiedy się urodziła, to nawet w radiu podali tę informację. To chyba zabrzmi dość zabawnie.

No to przyznaj się, co zmieniło się w twoim życiu od narodzin Leny? 
– Choć pracuję po 12–14 godzin na dobę, staram się pomagać w wychowywaniu córki, szczególnie że pierwsze miesiące są najtrudniejsze. Różnie mi to wychodzi.

Nie boisz się zarzutu, że praca jest dla ciebie najważniejsza?
– Nie, bo wycofałem się z wszelkich produkcji, oprócz jednej. Rozpocząłem zdjęcia do „39 i pół” dla TVN-u. Jest to wyzwanie, bo to moja pierwsza główna rola w serialu. Poza tym gram tylko w Teatrze Narodowym. Już widzę po tych pierwszych dniach, że mam czas i na pracę, i na to, by zobaczyć się z córką. Choć na razie ona potrzebuje głównie mamy, a ja spełniam zadania kwatermistrzowsko-zaopatrzeniowe. Myślę, że moja rola stanie się ważniejsza nieco później, kiedy będzie trzeba pokazywać jej świat. Kupię wtedy nosidełko i będę ją targał po tych wszystkich dziurach, po których sam się szwendam.


Wygląda na to, że jesteś typem ciepłego tatusia. Podobno mówi się nawet o tobie: misiek.
– Do momentu, kiedy zagrałem w filmie „Ciało”, myślałem, że jestem przystojnym facetem, podobnym do Pawła Deląga. Choć mówili mi, że jestem aktorem charakterystycznym, ja nie bardzo wiedziałem, co to znaczy. Kiedy przekroczyłem trzydziestkę i nabrałem ciała, to stałem się właśnie takim miśkiem, który potrafi dać w gębę, ale ma też gołębie serce. Na pierwszym pokazie filmu „Ciało”, gdzie zagrałem dobrodusznego złodziejaszka, w ogóle nie mogłem na siebie patrzeć. Myślałem: „Boże, co to za gruby facet! Jakaś masakra!”. Później zdałem sobie sprawę, że ludzie mnie tak odbierają i że nie mam szans ścigać się z amantami. A potem okazało się, że wcale nie muszę. Wtedy nabrałem do siebie właściwego dystansu.

W kinowym hicie „Testosteron” zagrałeś twardziela. Po tym zdecydowanie męskim filmie zobaczymy cię w obrazie kobiecym – „Lejdis”.

– To jest bardzo dobrze napisana komedia. I tutaj przede wszystkim nasze koleżanki miały pole do popisu. Mężczyźni, którzy w „Testosteronie” grali główne role, tu znaleźli się na drugim planie. Chcieliśmy nawet stworzyć taki film „drugiego planu”, tak dla żartu, żeby dziewczyny troszkę zdenerwować. Bardzo fajnie rywalizowaliśmy z nimi w czasie zdjęć. Gram tu Wojtka, lekarza ortopedę, ciepłego faceta, który podkochuje się w jednej z głównych bohaterek – Łucji.

Wiesz, że masz opinię playboya? Kobiety cię uwielbiają. 
– To mnie właśnie zaskakuje. Może i kobiety mnie lubią, ale ja niewiele o tym wiem. Wchodzę w długoletnie związki. Nie mogę sobie zarzucić, że wikłam się w romanse, bo mnie to nie bawi. Nie wiem, może to wynika z mojego egoizmu. Rano jadę na trening, potem mam zdjęcia, wracam wieczorem, zajrzę do internetu i idę spać, bo następnego dnia znowu rano zaczynam.

Ale musiałeś coś mieć na sumieniu, skoro na łamach tabloidu przepraszałeś swoją byłą dziewczynę. 
– To była totalna manipulacja. Cała publikacja na łamach bulwarowca na „F” to wielkie kłamstwo. A ostatnio przeczytałem, że oni witają moją córkę Lenę. To już uważam za szczyt bezczelności.

Podobno, kiedy masz wszystkiego dość, szukasz wyciszenia, wyjeżdżasz i zamykasz się w klasztorze.
– Pierwszy raz pojechałem do klasztoru w Tyńcu po zawodzie miłosnym. Tam uświadomiłem sobie, że straciłem kobietę, którą kochałem, bo ze mną  było coś nie tak. Zrozumiałem, że nie jestem przystosowany do dorosłego życia. Cały czas mam emocjonalne skoki: raz na górze, raz na dole.


Odizolowanie w klasztorze to sposób na rozwiązywanie problemów?
– Jestem spod znaku Bliźniąt, czyli mam dwie natury. Lubię towarzystwo, ale też bywam samotnikiem i czasami ta natura bierze górę. A jeszcze dochodzą stresy związane z moim zawodem i wtedy potrzebuję totalnego wyciszenia. We wspólnotach mnisich panuje taka niesamowita energia, która ładuje akumulatory. Teraz w klasztorze tynieckim bardzo się to skomercjalizowało, więc szukam innych miejsc. Kupuję bilet i lecę do Jerozolimy. I tam w oderwaniu od kultury europejskiej znajduję spokój. Pierwszy dzień jest trudny do wytrzymania, bo tam panuje cisza, a ty w głowie masz straszny huk. Wtedy sobie uświadamiasz, jak wygląda twoje życie – to jeden wielki szum. A potem, kiedy się już wyciszysz, nabierasz tak niesamowitej energii, że gdy stamtąd wychodzisz, czujesz się tak, jakbyś się unosił dwa metry nad ziemią. I wiesz, że nie ma problemów nie do pokonania.

Nie wyglądasz na faceta, który potrzebuje wyciszenia. Jesteś chodzącym żywiołem.
– Moja mama mówi, że ani przez chwilę nie potrafię usiedzieć spokojnie na jednym miejscu. Urodziłem się w Radomiu, ale właściwie tam nie mieszkałem. Moi rodzice, oboje wojskowi, byli przerzucani z miejsca na miejsce. Tydzień po moim przyjściu na świat wyjechaliśmy do Kołobrzegu. W Ustroniu Morskim mieszkałem 11 lat. Potem przenieśliśmy się do Warszawy, żeby na koniec trafić do Mińska Mazowieckiego, gdzie kończyłem liceum. Fajnie, bo z jednej strony nie byłem w Warszawie, pewnie bym się tu zamęczył, a z drugiej strony – miałem wszędzie blisko. Kino, teatr, koncert... były na wyciągnięcie ręki.

Przez dłuższy czas w ogóle nie myślałeś o pracy w filmie czy serialu. Wystarczał ci teatr?
– Długo teatr był moim światem. Później zrozumiałem, że on raz mnie chce, a raz nie. Dlatego znalazłem się w Warszawie i zacząłem grać w serialach i filmach. Ale to właśnie w Teatrze STU w Krakowie oglądałem Mikołaja Grabowskiego, który na moim życiu artystycznym odcisnął niebywałe piętno. Schodząc ze sceny, myślałem sobie: „Kocham tych ludzi za to, że przychodzą na przedstawienia”. A teraz zakochałem się w widzach, których nie oglądam. Dlatego że docierają do mnie oznaki ich sympatii. Zawsze dążę do prawdy w graniu, dlatego tak cenię Woody’ego Allena – gra tak, jakby nie grał. Próbuję element naturalności wprowadzać do swojego odtwarzania roli, by nie robić tego typowo, po aktorsku. Dzięki temu staję się ludziom bliski.

Kiedy za trzecim razem nie dostałeś się do szkoły aktorskiej, pomyślałeś: „Do czterech razy sztuka”?
– Coś w tym rodzaju. Kiedy mnie wreszcie przyjęli do PWST w Krakowie, poczułem się tak, jakbym się znalazł w centrum świata. Tam wszędzie byli genialni aktorzy.


Kiedy nastąpił przełom w karierze?
– To była rola w „Kurce wodnej” Witkacego w Teatrze Nowym w Łodzi. A w Warszawie komedia „Testosteron”, do której Andrzej Saramonowicz specjalnie dla mnie napisał rolę. Ten film otworzył mi wiele drzwi. Po jakimś czasie doceniłem też wcześniejsze „Ciało”. Dopiero dwa lata po jego premierze dostałem rolę w „Kryminalnych” i w „Glinie” u Pasikowskiego. Teraz słyszę, że się mówi, że „Ciało” to kultowy film. Do tej pory pamiętam dziwną sytuację, gdy jednego dnia w popularnym dzienniku ukazała się entuzjastyczna recenzja tego filmu, natomiast na drugi dzień w tej samej gazecie – miażdżąca. Ja również kocham ten obraz i cieszę się, kiedy podchodzą licealiści i mówią: „O, Goldi!”. Gdy pojawiłem się na planie „Kryminalnych”, usłyszałem od drugiego reżysera, Marka Nowakowskiego: „Nie musisz mówić, kim jesteś. My wiemy”. Bardzo mi to pochlebiało, ale jednocześnie mnie mobilizowało. Bo ja przez cały czas pamiętam sytuację, kiedy jeszcze niedawno musiałem pożyczać od znajomych 20 zł, żeby przeżyć.

Mówisz sobie: „Co ma być, to będzie”? Bo to podobno twoje motto życiowe.
- Tak, nic na siłę. Do niedawna nie miałem nawet agenta, żadnego portfolio. Bo któryś z moich profesorów powiedział mi: „Jak będą cię chcieli, to cię znajdą”. I wiadomo, jak to jest: czasami masz główną rolę, a czasami grasz gwiazdkę w „Robinsonie Crusoe” i tylko stoisz plecami do widowni. Nigdy o nic nie walczyłem i nie zamierzam. Robię najlepiej jak potrafię to, co dostaję. Nigdy nie bałem się drugoplanowych ról. Uważam, że lepiej przyzwoicie przyładować z drugiej linii, niż się męczyć w pierwszym rzędzie. Lepiej być wielką gwiazdą w Warszawie niż pięciorzędną w Nowym Jorku.

Słyszałam, że chcesz być dobrym człowiekiem. Większość z nas zakłada bez żadnych wątpliwości, że jest dobra. Ty nie? 
– Ja nie jestem dobry. Oczywiście, staram się, jednak nieraz specjalnie lub niechcący wyrządzam komuś krzywdę. Począwszy od faceta na ulicy, do którego, gdy mnie zdenerwuje, krzyczę coś niecenzuralnego, skończywszy na moim bracie, o którego urodzinach zapomniałem. Wynika to z mojego charakteru, jestem kompletnym roztrzepańcem, zaniedbuję pewne sprawy. Nie pielęgnuję przyjaźni, zapominam o nich, tak jestem zapatrzony w siebie. Mogę się w pewnym momencie obudzić zupełnie sam. Choć tak naprawdę nie boję się samotności. Poza tym chyba to mi już nie grozi. W końcu zawsze będę miał córkę...          
    
Monika Adamczyk / Party

Redakcja poleca

REKLAMA