- Wystarczy mieć talent, by zrobić karierę?
Robert Kozyra: Oczywiście, że nie. Jeśli ktoś ma talent, ale nie ma osobowości, charyzmy i na scenie jest szarą myszką, to nie zrobi kariery, bo na scenie trzeba błyszczeć i przyciągać uwagę. To dotyczy nie tylko show-biznesu, ale też np. polityki, bo polityk, który jest konkretny i wypowiada się merytorycznie, nie przyciąga uwagi. Dlatego politycy nauczyli się już serwować nam bon moty w stylu Palikota, który chlapnie coś tu i tam, dzięki czemu jest bardziej zauważalny, media go chętniej cytują.
- Sama osobowość to też za mało. Trzeba być też swoim dobrym menedżerem.
Robert Kozyra: Mówię tu o podstawowych rzeczach, bo na to, żeby zrobić karierę, składa się wiele czynników. W muzyce ważne jest chociażby znalezienie dobrego producenta. Pewien zespół przysłał mi płytę do przesłuchania. Chłopcy są dobrzy, mają fajne kompozycje, ale produkcyjnie było to bardzo słabe. W starciu z zawodowymi produkcjami nie mieliby szans. A gdy w końcu znaleźli producenta, on całkowicie zmienił im melodię i zabił to, co było w ich muzyce najfajniejsze. Produkcja zdominowała całość. Teraz próbują poskładać ten materiał na nowo. Stracili 10 miesięcy i czuję, że ta nieudana próba ich zdemotywowała. To nie jest łatwy kawałek chleba.
- A zdarza się panu udzielać takich rad młodym muzykom, którzy przychodzą z prośbą o pomoc?
Robert Kozyra: Często.
- Doradzanie to jednak nie to samo co rządzenie. Nie brakuje panu takiej władzy, jaką pan miał w czasach kierowania Radiem Zet?
Robert Kozyra: Nie brakuje mi władzy, ale zacząłem tęsknić za adrenaliną, z którą związana była moja praca. Gdy trzy lata temu kończyłem szefowanie Radiu Zet, nie przypuszczałem, że będę chciał znów coś budować, odpowiadać za kogoś i za coś. Uwielbiam podróżować, poznawać nowych ludzi, ale nie będę ukrywał, że 44 lata to chyba jednak za wcześnie na emeryturę. Chociaż potrzebowałem tego momentu zatrzymania się w życiu, dzięki temu nabrałem dystansu i znowu jestem gotowy na kolejne wyzwania.
- Kogo uważa pan za największy niewykorzystany talent w naszym show-biznesie?
Robert Kozyra: Lista jest długa. Myślę, że Kayah nie wykorzystała swojego potencjału ani tego, co dała jej współpraca z Bregoviciem. Uważam, że ma ogromny artystyczny potencjał, podobnie jak Justyna Steczkowska, Kasia Wilk, Edyta Górniak… Cieszę się, że po latach poszukiwań bracia Cugowscy z pomocą Edyty Bartosiewicz nagrali w końcu przebój na miarę ich talentu.
- W „Mam talent!” lubi pan się ubierać w różowe koszule, pomarańczową marynarkę. Nie czuje się pan niemęsko w takich kolorach?
Robert Kozyra: To jest show. Telewizja rozrywkowa kocha kolory. Wystarczy popatrzeć, co noszą ludzie show-biznesu na świecie.
- Może też ubierają się niemęsko?
Robert Kozyra: Pani zdaniem męskość zależy od koloru marynarki? I mężczyzna nie może mieć pomarańczowej, tylko czarną lub szarą? Ja się z tym nie zgadzam. Na spotkania biznesowe wybieram granat, ale proszę mi wierzyć, nie czuję się w tym kolorze bardziej męsko niż
w pomarańczowym. Marcin Prokop też lubi kolory. Nosi na przykład skarpetki w barwne paski.
- Kuba Wojewódzki powiedział, że chciałby, aby na jego nagrobku zamiast nazwiska było napisane „Tu leży juror”. A pan jaki chciałby mieć napis?
Robert Kozyra: Żaden, bo chcę, żeby mnie skremowano, a prochy rozsypano na Karaibach. Uwielbiam to miejsce i od lat spędzam tam wakacje. Nie rozumiem, dlaczego w Polsce obowiązuje zakaz rozsypywania prochów. Nie chciałbym leżeć na cmentarzu, bo tam jest smutno. Mój znajomy rozsypał prochy swojej żony w ogródku, w którym ona lubiła spędzać czas, a na cmentarzu pochował pustą urnę. Moja koleżanka nie mogła rozstać się z prochami swojej mamy i urna cały czas stoi u niej w domu na kominku. Nie widzę w tym nic złego.
- Ale jeśli nie będzie pan miał nagrobka, to pies z kulawą nogą nie będzie o panu pamiętał.
Robert Kozyra: A myśli pani, że jeśli będę leżał na Powązkach, to ludzie będą mnie pamiętać?
- Przynajmniej w rocznicę śmierci.
Robert Kozyra: Wątpię. Jeśli ktoś będzie chciał mnie wspomnieć, to zrobi to bez względu na to, czy będę miał pomnik, czy nie.
- A śmierci się pan boi?
Robert Kozyra: To coś naturalnego. Miałem taki moment w życiu, kiedy zetknąłem się ze śmiercią. Przeżyłem szok, bo myślę, że bez względu na wiek, kiedy przychodzi ten moment, człowiek zawsze pyta: „Dlaczego już?”. Jak większość ludzi chciałbym umrzeć tak jak na przykład Andrzej Łapicki, czyli we śnie. I najlepiej w jego wieku. Czasami myślę sobie jednak, że kiedy mnie już nie będzie, a na Marszałkowskiej skończą remont, w Paryżu zbudują jakiś nowy piękny budynek, to żal mi, że tego nie zobaczę.
- Był taki moment, gdy całe życie przeleciało panu przed oczami?
Robert Kozyra: Tak. Kiedyś leciałem samolotem i trafiliśmy na bardzo silne turbulencje. Wózki stewardes latały jak piłeczki pingpongowe. Jeden uderzył w pasażerkę i złamał jej rękę. Wtedy całe życie stanęło mi przed oczami, ale przyznam, że wspominałem tylko najfantastyczniejsze rzeczy, które mi się przydarzyły. I nie były to te chwile, gdy podpisywałem kontrakty z CNN czy Madonną. Przypominałem sobie pyszny sernik, który na ostatnie święta upiekła moja przyjaciółka.
- Ma pan więc poczucie przemijania?
Robert Kozyra: Oczywiście, że mam.
- A myśli: „Kto mi poda szklankę wody na starość”?
Robert Kozyra: Nie myślę o tym teraz. Jestem zdrowy i mam nadzieję, że będzie tak jeszcze bardzo długo. Moja mama jest sprawna, ojciec był sprawny do śmierci, więc myślę, że mam to w genach. Znam bardzo dużo osób, które są same, i ta szklanka wody nie spędza im snu z powiek. Tym bardziej że posiadanie rodziny nie jest żadną gwarancją, że ktoś się nami zaopiekuje na starość. Do niedołęstwa mam jeszcze trochę (śmiech).
- Wierzy pan w Boga?
Robert Kozyra: Często rozmawiam z Bogiem. W różnych miejscach, na przykład kiedy lecę samolotem.
- Jak taka rozmowa wygląda?
Robert Kozyra: Nie jest to na pewno bezmyślne klepanie modlitw. Ale jest to tak osobiste pytanie, że nie odpowiem na nie.
- A dostrzega pan w sobie pragnienie bycia ojcem?
Robert Kozyra: Jak się jest długo singlem…
- …starym kawalerem. Nie bójmy się tego słowa.
Robert Kozyra: Pani używa słownictwa z czasów Zapolskiej, a żyjemy w XXI wieku. Mam fantastyczny kontakt z dziećmi, dziś jadę do mojego chrześniaka, który ma trójkę rodzeństwa. To maluchy mojego kolegi ze studiów. Cieszę się na spotkanie z nimi. Podziwiam ich matkę i to, ile ma dla nich cierpliwości i miłości. Niesamowite. Ale co innego być chrzestnym, a co innego rodzicem. Nie wiem, czy na to drugie mógłbym się zdecydować.
- A na ślub? Dlaczego właściwie jest pan sam?
Robert Kozyra: Bo tak się ułożyło moje życie, jak wielu innym osobom. A pani dlaczego nie wyszła za mąż?
- Musiałabym książkę napisać, by panu odpowiedzieć na to pytanie.
Robert Kozyra: Tak samo ja.
- Psychologowie mówią, że jeśli się naprawdę czegoś chce, to prędzej czy później się to osiągnie.
Robert Kozyra: Zgadzam się, więc może w moim przypadku to będzie później. Przecież jeszcze żyję. Jeszcze się nie rozsypałem na Karaibach (śmiech).
- A chciałby pan?
Robert Kozyra: Pójść do Urzędu Stanu Cywilnego?
- Albo do kościoła.
Robert Kozyra: Sama ceremonia w ogóle mnie nie kręci.
- Nawet „Ave, Maria”?
Robert Kozyra: Chyba pani żartuje! Choć raz na ślubie kościelnym moich znajomych bardzo się wzruszyłem. To fajne, jak się dwie osoby spotykają i jest im potem ze sobą dobrze. Ja jestem szczęśliwy, będąc singlem, ale nie będę pani przekonywał, że lepiej być samemu niż z kimś, bo w to nie wierzę. To naturalne, że jeśli dzielisz swoje życie z kimś, z kim masz wspólne pasje, czujesz nić porozumienia, to jesteś szczęśliwszy. Znam jednak mnóstwo par, których nie łączą ani wspólne pasje, ani podobne postrzeganie świata. Są razem, ale osobno. W takim związku nie chciałbym być. To lepiej już być singlem.
- Nie wyobrażam sobie, że jest pan w stanie znieść kogoś pałętającego się po pańskim wymuskanym mieszkaniu w kolorze écru.
Robert Kozyra: Przesadza pani. Zniósłbym, i to nawet z dużą przyjemnością.
- Naprawdę jest w panu taka tęsknota za tym, żeby dzielić z kimś codzienność?
Robert Kozyra: Tak jak w każdym, a w pani nie? Myśli pani, że zakonnica nie chciałaby się do kogoś przytulić? Nikt nie jest zaprogramowany tak, by nie czuć potrzeby bliskości, przytulania, dzielenia z kimś życia.
- Zawsze miał pan łatwość w okazywaniu uczuć, czy musiał się tego nauczyć?
Robert Kozyra: Musiałem się trochę nauczyć. Podróżowanie po świecie, poznawanie innych cywilizacji i kultur otworzyło mnie. My, Polacy, nie jesteśmy zbyt wylewni. We francuskiej kulturze jest naturalne, że dwaj faceci witają się, całując w oba policzki. Dla mnie kiedyś to było idiotyczne i się usztywniałem w takich momentach. Chociaż pomyślałem, że to tak, jakbym ja w mojej kulturze podawał komuś rękę, a on swoją chował do kieszeni, bo nie chce czuć dotyku dłoni.
- A w pana domu jak było?
Robert Kozyra: Okazywało się uczucia, zwłaszcza mama. Nie było zimnego chowu, wręcz przeciwnie, czułem dużo wsparcia ze strony obojga rodziców. Miałem szczęście, bo mimo tego, że moi rodzice się rozstali, zawsze czułem się kochany.