Spotykamy się w jednej z warszawskich knajpek. Olga jest tuż po premierze swojego filmu i dzień przed wylotem z całą ekipą do Sundance. Śmiejemy się, że zagrała w filmie historycznym – „Wszystko, co kocham” został bowiem, jako pierwsza produkcja w historii polskiego kina, zakwalifikowany do konkursu głównego prestiżowego Sundance Film Festival. Śliczna, drobniutka, z rozwianymi włosami, na dzień dobry mówi mi, że nie chce rozmawiać o tacie. A na koniec rzuca: „Chciałabym, żeby ludzie zobaczyli mnie taką, jaka jestem. A ja jestem normalną, szczęśliwą dziewczyną, która pali, pije wódkę i przeklina. Ma kochającą rodzinę i dużo szczęścia w życiu”.
– Nie chcesz rozmawiać o tacie…
Olga Frycz: Nie chcę…
– Ale i tak zadam Ci pytanie, które na pewno słyszałaś już milion razy. Znane nazwisko pomaga?
Olga Frycz: Masz rację. Od kiedy pamiętam, dziennikarze od tego zaczynają rozmowę ze mną. Pytają też, czy wybrałam tę drogę dlatego, że ojciec jest znanym aktorem.
– Ciebie to oczywiście denerwuje?
Olga Frycz: Denerwuje? Mnie to wk...! Wiem jednak, że ludzi to interesuje, więc odpowiem ci tak: Uważam, że ojciec jest znakomitym aktorem. I nie ja jedna na świecie poszłam w ślady ojca. I niczego nie zawdzięczam tacie, tylko wytrwałości i szczęściu. Zadebiutowałam w „Weiserze”. Miałam 13 lat. Chodziłam do kółka teatralnego. Zadzwonili, że szukają dzieci do filmu i czy ja i mój brat nie przyszlibyśmy na casting. Po kilku etapach okazało się, że dostałam rolę. Być może ktoś zwrócił uwagę na moje nazwisko. Chociaż, znając reżysera Wojciecha Marczewskiego i jego dokonania, nie wierzę, że nazwisko miało znaczenie. On szukał dziewczyny, która będzie mu pasowała do roli Elki. Nie mogę sobie wyobrazić, jak ojciec mógłby załatwić mi rolę w filmie. Im więcej dostawałam propozycji, tym więcej było pytań. Jestem na to przygotowana.
– Chyba że wyjdziesz za mąż i zmienisz nazwisko.
Olga Frycz: Nie zmienię nazwiska, bo nie widzę takiej potrzeby. Jestem dumna z tego, że nazywam się Frycz. To nazwisko, które nosi nie tylko mój ojciec, ale i moja mama, moje rodzeństwo.
– Krakowianka w Warszawie...
Olga Frycz: Przeprowadziłam się z Krakowa do Warszawy półtora roku temu. Po zakończeniu zdjęć do „Wszystko, co kocham”. Kocham to miejsce i czuję się tu zaj...!
Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>
– Wychowałaś się w Krakowie, a kochasz Warszawę?!
Olga Frycz: Dokładnie tak. Tak samo jak ty zdziwieni są wszyscy moi krakowscy znajomi. Nie mogą pojąć, że ja, zagorzała krakuska, mogę kochać stolicę. Ale mi się tutaj bardzo dobrze żyje. Jak byłam mała, bywałam tu bardzo często. Nie mogłam doczekać się kolejnych zdjęć do filmu czy castingów, żeby znów móc tu przyjechać. Podróżowałam sama. Wysiadałam na Dworcu Centralnym i cieszyłam się, że znowu tu jestem. Warszawa ma przestrzeń, której w Krakowie brakuje.
– Ale ma też szybkie tempo życia.
Olga Frycz: I właśnie na tym polega mój fenomen. Mieszkam w Warszawie po krakowsku. To prawda, że tutaj wszystko dzieje się szybko. Szybko się chodzi, jeździ i żyje. A ja mam to w d... I tak robię wszystko po swojemu. Mam swoje tempo, swoje życie. W Krakowie wszystko jest skumulowane. Albo przy Rynku, albo na Kazimierzu. Jak się nudziło w jednej knajpie, to się szło do drugiej, za ścianę. A tu tak zwany clubbing, czyli chodzenie po klubach, już nie jest taki prosty, bo wszystko jest w dużej odległości od siebie. Jestem leniwa, więc nie chce mi się tak łazić w tę i z powrotem.
– Leniwa? To raczej nie jest najlepsza rekomendacja dla aktorki.
Olga Frycz: Po prostu tak mam, że jak czegoś nie muszę zrobić, to tego nie robię. Jak nie muszę wyjść, to nie wychodzę. Siedzę w domu i tam mi jest dobrze. Gdy jeszcze mieszkałam z rodziną, byłam taką siostrą „przynieś, wynieś, pozamiataj”. Odkąd w rodzinnym domu nie bywam zbyt często, jestem traktowana jak księżniczka. Teraz jestem siostrą, która mieszka w Warszawie, która pracuje, która przywozi prezenty…
– …i która jest coraz bardziej znana.
Olga Frycz: Oni do tego nie przywiązują zbytniej wagi. U nas w domu popularność była na porządku dziennym, więc nikt z nas za bardzo się tym nie podniecał. Ale myślę, że są ze mnie dumni, chociaż o to to trzeba by ich zapytać. Poza tym mamie się wydaje, że skoro jestem tutaj, to znam wszystkich z pierwszych stron gazet. Często dzwoni i pyta, czy to, co jest o nich powypisywane, to prawda. A ja guzik wiem. Mnie to nie interesuje.
– Nie interesuje Cię też, co piszą o Tobie?
Olga Frycz: Na szczęście prowadzę tak nieciekawy tryb życia, że nikt się mną nie interesuje (śmiech). Mam 24 lata i może powinnam szaleć i się bawić. Ale to nie dla mnie. Nie imprezuję, nie wywołuję skandali. Jestem nudziarą…
– …która publicznie umówiła się na randkę z Kubą Wojewódzkim.
Olga Frycz: To było w ramach żartu i nie doszło do skutku.
– Przeczytałam o Tobie, że taka ładna i zgrabna, a na premierę swojego filmu przyszła w sukience, w której wyglądała jak w worku na kartofle.
Olga Frycz: Żartujesz? Tak napisali? Daj spokój, przecież to była moja najładniejsza sukienka! (śmiech). Wiem, że moim obowiązkiem jest branie udziału w premierach i festiwalach. Ale moją pracę pokazuję w filmie, a nie przebierając się na czerwony dywan. Dlaczego mam udawać, że jestem zaj... laską, że jestem fajnie wystylizowana i że wszystko mam doskonałe? Nie mam takiej potrzeby. Mam świadomość tego, jak wyglądam, mam świadomość swojego ciała i wiem, że jeśli nie spodobam się komuś taka, jaka jestem, niech spada.
– Takie opinie to jedna z negatywnych stron aktorstwa. Jesteś na to przygotowana?
Olga Frycz: Nie zastanawiam się nad tym. Jeżeli zrobię coś, czego mogłabym się wstydzić, i jeżeli ktoś o tym napisze, to wiadomo, że zaboli. A jeżeli wiem, że robię wszystko dobrze, czym mam się martwić? Nie jestem typem kobiety, która się przejmuje, że ktoś napisał, że brzydko wygląda w sukience. Zresztą to dopiero ty mi powiedziałaś. Nie czytam plotkarskich portali. Jedyne, z czego korzystam w Internecie, to z Face-booka i rozkładów. Wolę poczytać książkę, posłuchać muzyki albo iść do kina.
– Albo posprzątać.
Olga Frycz: Też. Nie wiedziałam, że ta moja opowieść o sprzątaniu w jednym z programów w telewizji będzie miała aż taki oddźwięk. To takie dziwne, że lubię mieć porządek?
– Nie, ale jak idziesz do kogoś na imprezę i zanim zaczniesz się bawić, sprzątasz, to jest trochę dziwne.
Olga Frycz: Wszyscy robią z tego wielkie halo. Dla mnie to normalne.
– No wiesz, każdy ma jakieś manie.
Olga Frycz: To nie mania. Po prostu tak mam. I moi znajomi już się zdążyli przyzwyczaić. Na przykład koledzy przyjeżdżają do Warszawy na dwa dni. I nie mają czasu posprzątać. Więc jak do nich przychodzę i siedzimy, gadamy i pijemy wino, to dlaczego miałabym nie pozmywać. Robię to też dla siebie, bo wiem, że będę się lepiej czuła. Nie lubię mieć bajzlu. Moja przyjaciółka, w przeciwieństwie do mnie, jest ogromną bałaganiarą. Często przychodzę do niej, każę jej wyjść na jakieś cztery godziny i sprzątam. Wraca, mieszkanie lśni. To też nie jest tak, że ja do każdego pójdę i posprzątam. Trzeba sobie na to zasłużyć! (śmiech).
– Mama Cię tego nauczyła?
Olga Frycz: Mama nauczyła mnie innych rzeczy. Przede wszystkim tego, że nie ja jestem najważniejsza. Swoją matczyną miłością i uwagą musiała obdzielić piątkę dzieci. Zawsze była wobec nas bardzo krytyczna. Teraz widzę, że to bardzo mi w życiu pomogło. Dzięki temu, podobnie jak reszta mojego rodzeństwa, mamy jasno wytyczone cele, do których dążymy.
– Mówisz: „teraz”. Wcześniej tego nie widziałaś?
Olga Frycz: Nie rozumiałam tego. Podam ci przykład ze szkoły. Jak ktoś z moich kolegów dostał jedynkę, to matki chodziły do nauczycieli, mówiły: „Jak to, moje dziecko jest takie genialne, a dostało pałę?!”. A moja mama mówiła, że skoro jestem takim tumanem, to powinnam przysiąść i się lepiej nauczyć. A jeśli tego nie zrobię, będę miała szlaban. Ona nie jest, broń Boże, tyranem, bo mogło to tak zabrzmieć, ale jest po prostu bardzo konkretna. Wie, na czym polega życie i że nikt nam nie będzie niczego ułatwiał, a raczej że będziemy mieli rzucane kłody pod nogi. Tego chciała nas nauczyć. Ale muszę przyznać, że dopiero teraz poczułyśmy ze sobą większą więź. Pod jednym dachem było nam trudniej się dogadać.
– Z powodu Twojego młodzieńczego buntu?
Olga Frycz: Chyba tak. Chociaż mój bunt nie polegał na tym, że ćpałam, chlałam, jarałam i robiłam Bóg wie co jeszcze. Po prostu okazało się, że dwie dorosłe kobiety o podobnych charakterach w jednym mieszkaniu to lekkie przegięcie. Lubię mieć wszystko poukładane po swojemu, lubię po swojemu ugotować, lubię mieć dzień zaplanowany po swojemu. I nagle jak się druga osoba w to wpiep..., to coś nie gra.
– Masz chyba ciężki charakter.
Olga Frycz: Oj, tak! Im jestem starsza, tym bardziej się o tym przekonuję. Ale nie jestem jakaś pier... Bez przesady. Urodziłam się na przełomie Wagi i Skorpiona. Ale bardziej jestem Wagą, choć nie tak bardzo zrównoważoną. Potrafię ze stanu euforii wpaść natychmiast w stan załamania nerwowego.
– Zastanawiam się, jak mając takie podejście do życia, będziesz mieszkała z facetem?
Olga Frycz: Z chłopakami nigdy nie miałam problemu. Wychodzę z założenia, że jeżeli ludzie się kochają, muszą ze sobą mieszkać. Po to, żeby uczyć się siebie nawzajem. Żeby potem nagle nie było sytuacji, że przeszkadza mi zapach, skarpetka rzucona na podłogę, że niepozmywane. Trzeba iść na kompromisy i jestem na to otwarta. Nie jestem psychopatką, da się ze mną wytrzymać.
– Teraz mieszkasz sama?
Olga Frycz: Z Władzią, która jest jedynaczką i którą bardzo rozpieszczam. Mam tylko nadzieję, że nie zostanę starą panną z kotem, bo to byłaby porażka. Uwielbiam, kiedy odwiedzają mnie znajomi. Bardzo dobrze dogaduję się ze starszymi i mądrzejszymi ode mnie. Lubię przebywać z tymi, od których mogę czegoś się nauczyć. Z którymi mogę pogadać nie o tym, jaką sobie sukienkę kupiłam czy u jakiego fryzjera byłam.
– Chcesz się uczyć na ich błędach?
Olga Frycz: Każdy uczy się na swoich. Ja też. Muszę się na czymś przejechać, żeby potem nie przejechać się drugi raz. Jak człowiek od życia dostanie parę razy w d..., a ja parę razy dostałam, to uczy się pokory. Na przykład wtedy, gdy nie dostałam się do szkoły teatralnej. Byłam święcie przekonana, że zostanę przyjęta. Ale nie dlatego, że mam na nazwisko Frycz, tylko dlatego, że od dziecka grałam. U świetnych reżyserów. I nagle okazało się, że egzamin zdałam, ale nie dostałam się z powodu braku miejsc. Odwołałam się, ale to nic nie dało. Pomyślałam, że muszę trochę popracować i poszłam na roczny kurs przygotowujący do egzaminów.
– Na drugi egzamin też poszłaś z pewnością, że się dostaniesz?
Olga Frycz: I znowu mnie nie przyjęli. Nie szukałam już powodu, dla którego znowu mi się nie udało. Do szkoły zdaje 1500 osób, a dostaje się 20. Z czego kończy ją 15, a pięć pracuje w zawodzie. Uświadomiłam sobie, że nie ja jedna się nie dostałam. Masę osób na pewno przeżyło to gorzej niż ja. A potem pomyślałam, że nawet wyszło mi to na dobre. Będąc w szkole na pierwszym i na drugim roku, nie możesz grać. Skąd miałabym wziąć pieniądze na utrzymanie? Skąd czerpać doświadczenie? A poza tym teatr nigdy mnie nie interesował. Tylko film. Tak miało być. Poszłam więc na filmoznawstwo. Teraz przerwałam, bo miałam taki natłok pracy, że nie dałabym rady, ale chcę kontynuować, tylko że w Warszawie.
– Porażkę przekształciłaś w sukces.
Olga Frycz: Tak, bo zagrałam „We wszystko, co kocham”. Niedługo wejdzie film Magdy Łazarkiewicz, w którym gram.
– Według niektórych nie jesteś aktorką, bo nie skończyłaś szkoły.
Olga Frycz: Wiem, że stawiane są takie zarzuty wobec ludzi, którzy zaczynają karierę w serialu. Ja na szczęście nie zaliczam się do nich, bo nie zaczynałam od serialu. Kirsten Dunst, Natalie Portman, Scarlett Johansson, nawet Angelina Jolie – one wszystkie zaczynały grać od dziecka. Ich kariera rozwija się świetnie, pracują z coraz lepszymi reżyserami, są świetnymi aktorkami i nikt nie ma do nich pretensji, że nie pokończyły szkół. To taki polski kompleks. Jeżeli ludzie chcą ze mną pracować, angażować mnie do swoich filmów, to dlaczego miałabym się tym przejmować, że nie skończyłam studiów aktorskich.
– Po prostu masz szczęście.
Olga Frycz: Tak, ale wiesz, jak mówią? Głupi ma zawsze szczęście (śmiech). I to miałam od dziecka wmawiane. Z jednej strony to szczęście, a z drugiej – wynik pracowitości.
– Niedawno odbyła się premiera filmu „Wszystko, co kocham”. Najbliżsi byli z Tobą?
Olga Frycz: Taty nie było. Mama z moim najmłodszym bratem Wojtkiem też nie dojechała. To był dzień, kiedy pociągi na trasie Kraków – Warszawa miały kilkunastogodzinne opóźnienia. Mama i brat utknęli właśnie w jednym z nich i dojechali na pierwszą w nocy. Wiem, że teraz wybierają się do kina. I wiem na pewno, że film będzie im się bardzo podobał. Zwłaszcza Wojtek, z którym mam świetny kontakt, będzie zachwycony, bo to film w jego klimacie. On teraz jest taki zbuntowany, ma swoje zdanie, dokładnie wie, czego chce od życia. To jest film o nim.
– To jest film o czasach, których on nie ma prawa pamiętać.
Olga Frycz: Masz rację, ale wydarzenia, na których tle rozgrywa się akcja, dla niej samej nie są aż tak ważne. To nie jest film o stanie wojennym. To film o młodości, o miłości. A mogło się to samo dziać podczas bitwy pod Grunwaldem, jak i teraz. To są prawdy uniwersalne. Nie mogę się doczekać, jak zadzwonią do mnie i powiedzą, jak wrażenia. To był film, który w Gdyni otrzymał nagrodę Klakiera, czyli dla najdłużej oklaskiwanego filmu, a teraz właśnie jedziemy na Festiwal Sundance. „Wszystko, co kocham” jest pierwszym polskim filmem w historii, który został zakwalifikowany do konkursu głównego.
– Gdybyś nie była aktorką…
Olga Frycz: ...zostałabym pilotem samolotów pasażerskich. Na to jednak jestem zbyt leniwa (śmiech). Tak naprawdę nigdy nie przyjmowałam do wiadomości, że mogłabym robić coś oprócz grania.
Rozmawiała Katarzyna Zwolińska
Zdjęcia Marcin Kempski/ILIKE-PHOTO.COM
Asystent fotografa Andrzej Cieplik
Stylizacja Michał Gilbert Lach/BOHOBOCO
Makijaż Paula Dźwigała/ROUGE BUNNY ROUGE
Produkcja Mikołaj Jaźwiecki
Współpraca Szymon Machnikowski
Podziękowania dla hotelu Jan III Sobieski w Warszawie za pomoc w realizacji sesji