Mika Urbaniak: Wydaje mi się, że wreszcie znalazłam drogę ze ślepego zaułka. Zbyt długo nie potrafiłam z niego wyjść. Co mnie w niego wpędziło? Może brak wiary w siebie. W moim życiu od zawsze istniała muzyka. Śpiewałam też od zawsze. Rodzice jazzmani wciąż rozmawiali o koncertach, nagraniach, płytach. Słuchałam i też o tym marzyłam. Nawet nie wiem, kiedy pojawiła się w mojej głowie myśl: nigdy im nie dorównam. Miałam dziewiętnaście lat, kiedy nagrałam swoją pierwszą taśmę demo. Pamiętam, z ojcem zawieźliśmy ją do wytwórni. W Sony z miejsca dostałam kontrakt. Z jednej strony szalałam z radości. Z drugiej, dzięki rodzicom wiedziałam już trochę o świecie show-biznesu. I przyznaję, widziałam go również i w ciemnych kolorach. Pomyślałam: muzyka mi nie ucieknie. Po co mam się spieszyć? Wtedy byłam za młoda. Ale nie żałuję swojej decyzji. Bo czuję, że dopiero teraz, po latach, przyszedł dla mnie ten odpowiedni czas.
– „Nigdy im nie dorównam”, mówisz. Jak żyje się z takimi rodzicami?
Mika Urbaniak: Kolorowo i na pewno inaczej. Od szóstego roku mieszkałam tylko z mamą. Ale ojciec przeprowadził się parę ulic dalej. Starał się być blisko. Odwoził nas do szkoły, rozmawiał o muzyce, zabierał na koncerty. Mimo trudnych okresów w naszym życiu zawsze było dużo miłości. I każdy mógł być sobą. Nikt nic nikomu nie narzucał. Przeszłyśmy z moją starszą o rok siostrą Kasią okres buntu. A może nawet trochę i szaleństwa. Artystyczne dusze już wtedy mocno w nas grały. Nie chciałyśmy nikogo słuchać. Rodzicom musiało być wtedy nielekko. Ale cóż? W końcu to dorastanie. Dziś wszyscy czworo jesteśmy naprawdę wielkimi przyjaciółmi. A ja kocham to, że zawsze były przygody.
– Bardzo się od tamtego czasu zmieniłaś?
Mika Urbaniak: Tak. Przez bardzo długi czas tłumiłam w sobie emocje. Naśladowałam ślepo zachowania siostry. Na szczęście mijały lata i zmieniłam się, uspokoiłam wewnętrznie, znalazłam swoją drogę. Pomagało mi w tym pisanie pamiętników. Pierwszy zaczęłam prowadzić, mając sześć lat. Potem już nie wyobrażałam sobie dnia bez pisania. Otwierałam gruby notes i zwierzałam się czystej kartce papieru. Pisałam regularnie przez kolejne dziesięć. Spisywałam myśli, uczucia. Wszystkie pamiętniki, kilkadziesiąt, przechowuję do dziś. Może kiedyś, na starość, je opublikuję? Życia uczyłam się na własnych błędach. Jak to jest, kiedy idziesz z facetem na randkę? Jak ma się zachowywać kobieta? Co znaczy szanować siebie?
– Dorosłaś. Lubisz dziś siebie?
Mika Urbaniak: Tak. Patrzę na świat i na siebie zupełnie innymi oczami. Kiedyś nie lubiłam chodzić do sklepów z ciuchami. Ani się malować. Nic z tych rzeczy. Od pewnego czasu zaczęłam lubić być kobietą i przez doświadczenia, poznawanie się, stało się to wielką przyjemnością. Kiedy walczysz o siebie i dążysz do realizacji własnych marzeń, stajesz się swoim własnym przyjacielem. Nagle cały świat zaczął wyglądać tak, jak sobie wyobraziłam. I ta miłość do mnie samej zaczęła wzrastać. Poza tym walczę ze słabościami. Mama pomogła mi, gdy przeżywałam najgorsze chwile. Bywało kiedyś tak, że nie do końca mogła dotrzeć do mnie ze swoim prawdziwym optymizmem. Ja wtedy bardziej utożsamiałam się ze swoim buntem. I gdzieś tam lubiłam ten ból, który mi towarzyszył. Wtedy pisałam dużo piosenek o tym. A teraz słowa mamy – i w ogóle jej podejście do życia – są wielką otuchą w moim życiu. Naprawdę to wsparcie od rodziny było i jest dla mnie niezwykle ważne. Kiedy uwierzyłam w siebie? To był proces... sukces mojej pracy ze Smolikiem, fani na koncertach. Miałam też niezwykłą przygodę, która dodała mi skrzydeł. Postanowiłam wziąć udział w konkursie dla muzyków „Music Conference” w New Jersey. Zdecydowałam się niemal w ostatniej chwili. Chciałam się sprawdzić. W przeddzień, właściwie w nocy, w całodobowym punkcie ksero, z całą jego obsługą, w amoku przygotowywałam materiały dla prasy. W konkursie startowało kilkaset osób. Wygrywało pięć. Znalazłam się wśród nich. Mogłam nagrać płytę ze znanym producentem. Szaleństwo. Wiesz, co czułam, kiedy puścił mi swoją muzykę? Wcale mi się nie spodobała! Zupełnie nie wiedziałam, co zrobić. Co powiedzieć? Zanim podjęłam decyzję, nie spałam trzy dni. Ale po raz pierwszy w życiu znalazłam w sobie tyle odwagi, żeby wykrztusić: „Sorry, ale moje demo brzmi lepiej. Na tę płytę poszukam innego producenta”. Żałowałam tylko, że być może zabrałam komuś innemu szansę. Bo dla mnie najważniejsze było, że tam, w samej Ameryce, zaakceptowali to, co robię. „Brzmisz jak Jill Scott. Rób to, śpiewaj, dziewczyno”, mówili. A to przecież jedna z moich ukochanych wokalistek. Zadzwoniłam wtedy do mamy. Płakałam, krzyczałam w słuchawkę: „Ludzie z branży powiedzieli: »Mika, you are a star«”.
– Długo w siebie nie wierzyłaś. Długo szukałaś pomysłu na siebie.
Mika Urbaniak: Zdałam maturę w Nowym Jorku, a potem zapisałam się na studia do prywatnej, bardzo prestiżowej artystycznej Bard College. Pamiętam, że od początku nie byłam pewna tej szkoły i jak rozmawiałam z ojcem, to sugerował mi, żebym jak najbardziej skoncentrowała się na muzyce i że nauka w tej szkole to niekoniecznie moje przeznaczenie. Potem, mimo że lubiłam tę szkołę, nie mogłam do końca znaleźć sobie w niej miejsca. Po dwóch semestrach, kiedy powinnam wybrać kierunek, zaczęły się schody. Na co postawić? Na literaturę, plastykę, może pisać scenariusze? Nie potrafiłam podjąć decyzji. Rzuciłam studia. Dziś tego żałuję. Planuję kiedyś jeszcze wrócić na studia, dla samej siebie, swego rozwoju intelektualnego i dla poczucia, że kończę to, co kiedyś już zaczęłam. Studiowałam później jeszcze w szkole psychologii, ale wciąż muzyka we mnie grała i w końcu na dobre skupiłam się tylko na niej.
– Rzuciłaś studia, pracowałaś jako kelnerka, uciekłaś nawet na rok serwować drinki na Martynikę, ale znowu walczysz. Nagrałaś płytę, biorąc się wreszcie z życiem za bary.
Mika Urbaniak: Na Martynice spędzałam cały dzień na słońcu, a nie w ciasnym apartamencie. Byłam opalona, pozwalałam odpoczywać swojej głowie. Nie było ważne, czy robię karierę, mam dużo pieniędzy, dobrze wyglądam. Magia tej wyspy sprawiała, że nie musiałam mieć celu ani ambicji. Pisałam, pracowałam jako kelnerka, miałam tam faceta. Pisałam piosenki też i spotykałam się z gitarzystami, żeby tworzyć utwory. Po jakimś czasie wróciłam do Polski na trasę koncertową i znowu poczułam, jak to jest wrócić do swojego świata. Muzyka znowu zaczęła mnie wołać i zostawiłam tę piękną wyspę, żeby dalej się rozwijać.
– Już zdecydowałaś, że to w Polsce jest Twoje miejsce?
Mika Urbaniak: Tak naprawdę to chyba świat decydował o tym za mnie. Muzyka za mnie decydowała. Kiedy zaczęłam nagrywać w Polsce ze Smolikiem, z innymi muzykami, poczułam, że życie właśnie tutaj, a nie za oceanem ma dla mnie sens. Że jestem komuś potrzebna. I pomimo tęsknoty za Nowym Jorkiem, która przecież od czasu do czasu mnie nachodziła, cieszyłam się, że znalazłam swoje miejsce w środowisku muzycznym. To ważne. Wiesz, artyści na całym świecie, w każdym kraju, są trochę inni od reszty (śmiech). Właśnie w ich towarzystwie, kolorowym, trochę może szalonym, czuję się najlepiej. Czasem tęsknię za życiem w Nowym Jorku. On nigdy mi jednak nie ucieknie. Muzyka zawsze była dla mnie najważniejsza. Kiedy mogę ją tworzyć, dzielić się, to nie jest ważne, gdzie mieszkam. Przez tyle lat przygotowywałam się do nagrania swojej pierwszej płyty. Wiesz, że pierwszą piosenkę napisałam z siostrą, mając jedenaście lat? Potem pisałam już ciągle piosenki, spotykałam się ciągle z muzykami, ale sama nie mogłam do końca niczego zrobić. Żeby wszystko się zgrało: producent, muzyka, pomysł, dobre teksty, trochę czasu musiało minąć, a ja się też nie za bardzo z tym spieszyłam. I sama stwarzałam problemy. Myślałam, że ta moja płyta musi być idealna, najlepsza. Nadawać się na cały świat. Muszę zaskoczyć wszystkich w branży. Zachwycić. Zwariowana ze mnie perfekcjonistka. Ale to najlepsza droga, żeby w końcu nie zrobić nic. Mijały lata, a ja się miotałam. Wreszcie powiedziałam sobie: stop!
– Na szczęście, bo recenzje są świetne. Pod okiem Troya Millera, perkusisty Amy Winehouse, powstało „Closer”.
Mika Urbaniak: Praca z nim to była wielka przygoda. Wyjechałam do Londynu. Osiem miesięcy ciężko pracowałam. Mieszkałam w hotelach, wpadałam do Polski. Z Troyem nie we wszystkim się zgadzaliśmy (śmiech). Miałam swoje dobrze znane ścieżki, furtki. A on nagle otwierał przede mną nowe drzwi. Mówiłam: „Nie wiem, co tam jest. Ani czy to jest fajne” Ale mu zaufałam i nagle nagrałam rockowy numer. W życiu nie myślałam, że mogłabym dobrze poczuć się w takim klimacie. A kocham śpiewać tę piosenkę na koncercie. Wyszłam z cienia. Bardzo pozytywną płytą. W jednym z utworów solo na skrzypcach zagrał tata, w innym gościnnie zaśpiewała moja siostra Kasia. Czasem włączam radio i słyszę: „On mnie zostawił, smutno mi”. Nie chciałam nagrywać muzyki o wewnętrznym bólu, smutnych, dołujących przeżyciach. Może kiedyś to zrobię, ale tym razem moja płyta jest wyłącznie pozytywną afirmacją. Posłuchaj „Rely”, jest najbliższe mojemu sercu: „Polegam na tobie. Już się nie boję” Śpiewam. Jestem! Wiem, że powinnam zrobić to dawno temu, ale dopiero dziś się nie boję.
Rozmawiała Monika Kotowska
Zdjęcia Krzysztof Opaliński
Stylizacja Alicja Werniewicz
Makijaż i fryzury Margo Węgierek
Produkcja sesji Anna Wierzbicka
Wywiad odbył się w hotelu Sheraton w Sopocie, któremu dziękujemy za gościnność i pomoc przy realizacji sesji. www.sheraton.pl
Podziękowania dla studia produkcyjnego PAN!KA www.studiopanika.pl