Marta Fiedler - Ukryte pragnienia

Marta Fiedler fot. Łukasz Murgrabia/Phot-Shop.pl
Tańcem dziś interesują się wszyscy, ale balet to wciąż zamknięty świat. Czy warto się dla niego poświęcać? Co jest nagrodą za lata ćwiczeń do bólu i łez? Jak pogodzić ulotną sztukę z codziennością?
/ 07.10.2009 08:20
Marta Fiedler fot. Łukasz Murgrabia/Phot-Shop.pl

Z Martą Fiedler, jedną z najwybitniejszych polskich tancerek, solistką Teatru Wielkiego, rozmawia Roman Praszyński.

– Załóżmy, że przychodzę z propozycją: zatańczy Pani w „Tańcu z gwiazdami”?
Marta Fiedler:
Nie. Nie mam czasu.

– To jedyny powód?
Marta Fiedler:
Cieszę się, że są takie programy, że taniec jest modny. Ale nie podoba mi się, że wrzucają nas do jednego worka. Jesteśmy profesjonalnymi artystami baletu. To jednak my tworzymy wyższą sztukę. A w telewizji o wszystkich mówią „tancerze”. A jak ktoś tańczy w tle przy chórkach, to jest balet. Otóż nie. To, że się kręci i macha pupą, to jeszcze nie wszystko.

– A sława Pani nie kusi?
Marta Fiedler:
Ależ bardzo. Ale ja, proszę pana, tańczę od dziecka, poświęciłam się baletowi zupełnie. I za tę pracę chcę być doceniona.

– Opera i muzyka klasyczna jakoś umiały przebić się do masowego widza. A balet wciąż jest takim Kopciuszkiem. Kto o nim słyszał?
Marta Fiedler:
Nie ma mody na kulturę. Zwłaszcza w Polsce. Na świecie artyści baletu mają status gwiazdy. Ludzie interesują się nimi, telewizja przeprowadza wywiady, magazyny mody urządzają sesje fotograficzne. A w Warszawie rzadko kto napisze recenzję z premiery. Na szczęście coś się zmienia. Mam nadzieję, że młodzi widzowie dostrzegą, że balet to nie tylko „faceci w rajtuzach”, że dzieje się dużo ciekawych, nowoczesnych rzeczy.

– Teatr Wielki to państwo w państwie. Ma Pani w ogóle kontakt ze zwykłym życiem?
Marta Fiedler:
Nie państwo – raczej miasteczko: pracuje tu około 1200 osób. Ale faktycznie, kiedy pracuję, balet pochłania mnie bez reszty. Nawet gdy mam jakieś zmartwienia, problemy, zapominam o nich, zostawiam za drzwiami teatru. Co nie znaczy, że jestem „mimozą”. Matka siedmioletniej córki musi twardo stać na ziemi.

– Co jest takiego w balecie, że poświęciła mu Pani życie?
Marta Fiedler:
Wszystko. Sztuka, praca, zachwyt publiczności. Śmiejemy się w balecie, że jesteśmy masochistami. Uwielbiamy katować się na próbach. Boli nas wszystko, strzyka w stawach, ale pracujemy dalej. A jak bardziej boli, to jeszcze fajniej.

– Hm...
Marta Fiedler:
Balet jest przeciwko naturze. Wiele lat trudzimy się, aby odgiąć biodra, wykręcić stawy, wygiąć kręgosłup. Latem byłam na wakacjach z bratem i jego przyjacielem, który jest rehabilitantem w szpitalu. Cały czas mnie prosił: „Podnieś tę nogę tak, jak wy podnosicie” i wołał: „Boże, co się dzieje z twoimi stawami. To straszne!”. Wiem, że od dziecka zmieniam swoje ciało. Bardzo to odczułam po ciąży. Pięć miesięcy po urodzeniu dziecka stanęłam w puentach. Po trzech dniach miałam odczucie, jakby ktoś mi obtłukł stopy młotkiem. Nie mogłam chodzić po schodach.

– Dziwne, że z porodówki nie pobiegła Pani na salę prób.
Marta Fiedler:
Nie śpieszyło mi się. Miałam dość ciężki poród, zrobiono mi cesarkę. Długo trwało, zanim wróciłam do normalności. Karmiłam piersią, nie chudłam, miałam spory brzuch. Widziałam dziewczyny w teatrze i rozpaczałam: „Boże, jaka jestem gruba”. Ale po dwóch tygodniach treningów ubrania zaczęły się ze mnie zsuwać.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


– Baletnica nie powinna mieć dzieci?
Marta Fiedler:
Ależ powinna. I najlepiej – przynajmniej dla mnie – w młodym wieku. Ciało szybko wraca do formy, ma się dużo energii. A gdy dziecko podrośnie, ma się z nim świetny kontakt. Miałam 21 lat, gdy urodziła się Victoria. Teraz ma siedem i jesteśmy przyjaciółkami. Czasem, gdy nie miałam opiekunki na wieczór, zabierałam Victorię ze sobą. Zawsze są jakieś dzieci teatralne. Siedzą w sali baletowej, w kąciku bawią się zabawkami. Co chwila podbiega jakaś ciocia lub wujek i podrzuca do góry. To jest sympatyczne i nie sprawia żadnego problemu.

– Eee... i nie chwytają za nogę, kiedy Pani właśnie robi piruet?
Marta Fiedler:
Nie. Same widzą, że nie mogą. Za to biegają po korytarzu, a w przerwie – po scenie. Piszczą z radości, oglądając sukienki. W trakcie spektakli siedzą sobie na krzesełku za kulisami.

– Idylla. A pośle Pani córkę na tę katorgę?
Marta Fiedler:
Jeżeli będzie tak szczęśliwa w tym, co robi, jak ja – nie zabronię jej baletu. Tancerze mówią: „Nigdy w życiu własnego dziecka na to nie skażę!”. Czy oni nie lubią tańczyć? Jeżeli ktoś to naprawdę kocha – a ja kocham – nie wyobraża sobie życia bez tańca, baletu, sceny. Nawet za cenę świadomego zrezygnowania z dzieciństwa.

– Pani zrezygnowała?
Marta Fiedler:
Chcąc nie chcąc. Ale nigdy nie ciągnęło mnie na podwórko. Miałam swój świat, szkołę, konkursy. W wieku trzech lat powiedziałam, że będę baletnicą. Mama nie miała wyjścia – rok później zapisała mnie na kółko w Pałacu Kultury w Poznaniu. Tam było ognisko baletowe, ale nawet do tego ogniska byłam za mała. Więc chodziłam na rytmikę. Po pół roku wzięli mnie do tańca, bo widzieli, że tylko na tym mi zależy. Mam zdjęcie z tamtego okresu. Na scenie wszyscy dwa razy więksi, a ja na środku z zawziętą miną. Superpamiątka.

– Nigdy nie miała Pani wątpliwości, że wybrała właściwie?
Marta Fiedler:
W teatrze nigdy. W szkole, jak każde dziecko, miałam okresy zwątpienia. Nie wierzyłam w siebie. Ale byłam uparta. Nawet gdy mówiłam, że nie mogę, i płakałam, to na drugi dzień walczyłam. Moja mama mówiła: „Córciu, ty się dobrze uczysz, idź do liceum, spokojnie będziesz lekarzem, adwokatem, kim chcesz”. Kłóciłam się: „Daj mi spokój, przecież wiesz, że ja to kocham!”.

– Rozstała się Pani z mężem. Balet wyjął Panią z tego małżeństwa?
Marta Fiedler:
To nie przez balet. Oboje dużo pracujemy. Mój prawie były – nie mamy rozwodu – mąż jest producentem sesji w redakcji pisma. Rozeszły nam się drogi. Mało się znaliśmy, zanim wzięliśmy ślub. Mieliśmy po 20 lat i niewiele w głowach. Już po trzech miesiącach byłam w ciąży. Miesiąc później wzięliśmy ślub. To była wielka młodzieńcza miłość, trochę szalona, na wariackich papierach. Po latach dojrzałam, on dojrzał, każde zaczęło żyć własnym życiem. Po co udawać? Skończyło się tak, że jedynie mieszkaliśmy pod jednym dachem. Bez sensu. Lepiej być kumplami.


– Ma Pani dość facetów?
Marta Fiedler:
Absolutnie nie. Gdy myślę o przyszłości, widzę siebie z kimś. Chcę mieć pełną rodzinę. Może za drugim razem się uda?

– Jest Pani adorowana? Kwiaty do garderoby?
Marta Fiedler:
Mężczyźni zwracają na mnie uwagę. Ale jako na kobietę, Martę. Nie baletnicę.

– To pewnie tęskni Pani za XIX wiekiem? Wtedy tancerki obsypywano biżuterią.
Marta Fiedler:
To moja ulubiona epoka. Ale wcale nie z tego powodu. Lubię książki i filmy o tamtych latach. Tęsknię za takim stylem, ubiorami, sztuką. Za gorsetami i sukniami z wielkimi turniurami na pupach.

– Balet przenosi Panią w czasie. Tańcząc w „Annie Kareninie” i „Onieginie”, dotyka tamtej epoki.
Marta Fiedler:
To prawda. Każda z tych ról jest ważna, każdej oddaję siebie, całe swoje serce. Ale największa przyjemność, jaką miałam z baletu, kiedy spełniło się marzenie mojego życia, to taniec w balecie w choreografii Jiří Kyliána. Gdy miałam 17 lat, zobaczyłam ten balet po raz pierwszy – sześć różnych duetów do muzyki Mozarta. Trwa raptem 15 minut, lecz nic tak mną nie wstrząsnęło, nie oczarowało taką magią. Kilka lat temu zagraliśmy to przez chwilę w Warszawie. Bardzo krótko, bo nie było widzów. Niestety, Polacy nie wiedzą, kim jest Kylián, jeden z największych choreografów świata.  Marzę, żeby jeszcze raz to zatańczyć – choć to wcale nie była rola pierwszoplanowa, nie wymagała takiej pracy, jak przy Annie Kareninie.

– Jest Pani pierwszą solistką. Ma Pani przyjaciół w zespole? Czy konkurencja Was zżera?
Marta Fiedler:
Może pan nie wierzyć, może zabrzmi to sentymentalnie, ale  moje przyjaciółki z baletu to moja „warszawska rodzina”. Nie mam tu innych bliskich. Z Magdą Ciechowicz byłyśmy latem trzy tygodnie w Turcji. Karolina Jupowicz nie pojechała, bo niedawno urodziła dziecko. Odkąd wylądowałam w Warszawie, trzymamy się we trójkę. Każda ma dziecko, lecz spędzamy ze sobą więcej czasu niż z naszymi rodzinami.

– Skąd Pani wie, że to przyjaciółki?
Marta Fiedler:
Bo zawsze możemy na siebie liczyć, pomagamy sobie, nie mamy przed sobą tajemnic. W zeszłym roku praktycznie nie wychodziłyśmy z Magdą z teatru.

– Spałyście tutaj?
Marta Fiedler:
Tak. Nawet zrobiłyśmy remont w garderobie. Wywaliłyśmy jakieś szafy i przywiozłyśmy kanapę. W przerwach można się położyć, odpocząć. Gdy przyjeżdżają zagraniczni choreografowie, pracujemy w ich systemie – siedem godzin od rana, z godzinną przerwą. A potem przechodzimy na nasz system – i dodatkowo mamy próby wieczorem.

– Czy tu nie następuje wyzysk człowieka przez człowieka?
Marta Fiedler:
My się na to godzimy. Nikt nie stawia nas przed faktem dokonanym. Zawsze nas pytają, czy chcemy. Można odmówić.

– I pracować w Kaliszu?
Marta Fiedler:
Dlaczego? Zgadzamy się, bo jesteśmy rozsądni. Robimy to dla własnego dobra.


– Pani ciągle o sobie w liczbie mnogiej?
Marta Fiedler:
My, jako zespół. Baletu nie tworzą sami soliści. Trzymamy się grupą ludzi, wierzymy, że będzie fajnie. Tak trudno utrzymać taki duży teatr. Do każdego spektaklu na wielkiej scenie trzeba dopłacać. Tak naprawdę teatr najlepiej by zarabiał, gdyby go zamknąć. Dlatego chcemy, żeby przychodzili ludzie, żeby zaczęło się kręcić.

– Teraz mówi Pani jak menedżer.
Marta Fiedler:
Bo się sporo nasłuchałam. Jestem wiceprzewodniczącą związku zawodowego. Chodzę na zebrania i słucham, co mówi dyrekcja. Dużo się nauczyłam.

– Artystka – działacz związkowy? Jaka cecha charakteru pcha Panią do tego?
Marta Fiedler:
Chyba odpowiedzialność. Zostałam wybrana, a to wiąże się z pewnymi obowiązkami. Rozumiem, że  nie każdy ma ochotę iść do dyrektora i wykłócać się o wspólne sprawy. Przede wszystkim chodzi o to, żeby przewalczyć w teatrze reformę pensji.

– Ta dbałość o pieniądze to poznańska cecha?
Marta Fiedler:
Nie wiem. O nas, poznaniakach, mówią, że jesteśmy sknery.

– A jak to u Pani?
Marta Fiedler:
Jestem rozrzutna, lubię wydawać na ludzi. Komuś postawić obiad – nie mam z tym problemu. Nie trzymają się mnie pieniądze.

– Nie odkłada Pani na emeryturę? Baletnica schodzi ze sceny około czterdziestki.
Marta Fiedler:
Później także chcę pracować w teatrze. Może zajmę się kostiumami? Może promocją? Nie wiem, nie mam teraz głowy, żeby uczyć się czegoś nowego. Poświęcam się pracy. Jestem w najlepszym dla tancerki okresie. Ciało jeszcze młode, sprawne, a mam już wielką świadomość ruchu. To jest naprawdę niesamowite, kiedy człowiek kontroluje własne ciało. Coś wychodzi nie przez przypadek, ale dlatego, że się tego chce.

– Wierzy Pani w przeznaczenie?
Marta Fiedler:
Czasem wydaje mi się, że mamy wyznaczoną drogę. Wiem, że idę właściwą. Z numerologii wychodzi, że będę ciężko pracować do końca życia. To się zgadza. Jestem pracoholiczką.
 
Rozmawiał Roman Praszyński
Zdjęcia Łukasz Murgrabia/Phot-Shop.pl
Stylizacja Andrzej Sobolewski/D’vision Art
Asystentka stylisty Dagna Dąbrowiecka
Makijaż Gonia Wielocha/Helena Rubinstein
Fryzury Robert Kupisz
Produkcja sesji Ewa Kwiatkowska

Marta Fiedler wystąpi już 16.10.09 r. w roli Gamzatti w balecie Bajadera.

Teatr Wielki - Opera Narodowa
Plac Teatralny 1, Warszawa
Rezerwacja miejsc: +48 22 826 50 19

Podziękowania za pomoc w realizacji sesji dla Teatru Narodowego

Redakcja poleca

REKLAMA