Cóż, nie wszystkie marzenia się spełniają, ale nie należy się z tego powodu załamywać”, mruczy pod nosem Liv Tyler i z uporem pcha wzdłuż Broadwayu wózek, w którym rozparł się czteroletni Milo. Doskonale wie, że wygodniej byłoby przemieszczać się w stronę Central Parku Piątą lub Szóstą Aleją, ale nie może się przemóc. Nie przepada za wystawnymi witrynami, za manekinami ubranymi w sukienki o nieprzyzwoitych cenach, za kamienicami o złotych numerach, gdzie na dole krąży ubrany w liberię portier i znudzonym wzrokiem gapi się przez szklane drzwi. O wiele lepiej czuje się wśród małych domków Greenwich Village, bo tam czasami można poczuć się prawie jak na wsi. Ale niestety, Milo jest ostatnią osobą, której Liv byłaby w stanie czegoś odmówić. Ukochany synek, pamiątka pięknego związku i małżeństwa z Roystonem Langdonem, wokalistą, liderem i basistą rockowej grupy Spacehog. Małżeństwa, które miało trwać zawsze. „W przeciwnym razie po co się pobierać”, twierdziła Liv Tyler.
Nic nie może wiecznie trwać?
Separację ogłosili w maju ubiegłego roku. Do tej pory nie udało im się rozwieść, bo nikomu nie spieszy się do sądu. Nie było żadnej zdrady, dramatu, darcia szat, kłótni czy oskarżania się nawzajem. Liv Tyler tylko w pewnym momencie stwierdziła, że gdzieś się zapodział ten mężczyzna, który przez tyle lat był dla niej inspiracją. Niezależny, mocno związany ze światem undergroundowej muzyki, zadowolony z tego, co robi. Koleś z niekończącym się „powerem”, który miał tysiąc pomysłów na minutę, zamienił się w zblazowanego rockandrollowca, któremu nic się nie chce i który najchętniej wiecznie korzystałby z jej konta. Liv Tyler co prawda nigdy się na niego nie skarżyła, ale stwierdziła, że skoro mają pozostać w dobrych relacjach ze względu chociażby na syna, to najwyższy czas się rozstać. Wciąż często się widują. Royston stara się być tatą „obecnym”. Reaktywował zespół, znów nagrywa. Ale tamto już nie wróci. Szkoda, bo dla Liv rodzina i dzieci (zawsze mówiła, że chce mieć przynajmniej pięcioro) zawsze były priorytetem.
Moi pokręceni rodzice
Może dlatego, że sama nigdy jej nie miała? A właściwie miała, tylko dziwną. Pokręconą. A przecież mówi się, że dzieci zawsze chcą tego, czego nie dali im rodzice. Mama Liv, Bebe Buell, była modelką i piosenkarką i choć osiągnęła w życiu wiele, to w jej przypadku na pewno nie można mówić o stabilizacji. Obracała się w świecie wielkich pieniędzy i wielkich gwiazd, umawiała na randki z Rodem Stewartem i Elvisem Costello i przez 10 pierwszych lat życia Liv utrzymywała, że jej ojcem jest Todd Rundgren, piosenkarz, muzyk i producent, z którym związała się już po narodzinach córki.
Kiedy jednak na koncercie Todda Liv spotkała wokalistę Aerosmith, Stevena Tylera, nie mogła mieć żadnych wątpliwości. Podobieństwo było uderzające. Ten sam szeroki uśmiech, ta sama gestykulacja. Liv miała wtedy 11 lat. Po kilku pytaniach mama w końcu przyznała, kto jest jej biologicznym ojcem, tłumacząc się jednocześnie, że chciała trzymać ją od Stevena z daleka, bo kiedy Liv rodziła się w szpitalu w Nowym Jorku, on leżał gdzieś zaćpany i nikt nie wierzył, że uda mu się wyjść z nałogu. Dla Liv to doświadczenie wcale nie było traumą. Cieszyła się, że teraz, kiedy ma „dwóch tatusiów”, będzie podwójnie szczęśliwa. „Myślałam o podwójnych prezentach na Gwiazdkę i na urodziny, ale również o tym, że mój tata, Steven, będzie musiał jakoś mi te lata wynagrodzić”, śmieje się Liv Tyler.
Już jako nastolatka zmieniła nazwisko z Rundgren na Tyler, chociaż dziś, kiedy nie chce być rozpoznana w jakimś hotelu, czasem jeszcze zamelduje się pod starym. Nie miała za złe swojej mamie ani kłamstwa, ani tego, że tak często podrzucała ją do babci czy cioci, bo ruszała w trasę koncertową z kolejnym kochankiem. „Dziś, kiedy na nią patrzę, ogarnia mnie żal, że się tak męczyła z tymi wszystkimi facetami. A swoje dojrzewanie uważam po prostu za bardzo urozmaicone”, mówi Liv. „Poznałam tyle różnych światów. Może dlatego dzisiaj nie mam problemów z dostosowywaniem się do najdziwniejszych warunków? Czasem czuję się jak kameleon”. Nie pamięta, żeby kiedykolwiek się buntowała. Nie uciekała z domu, nie ciągnęło jej do klubów, nie paliła w ukryciu papierosów czy chociażby trawki. Znała ten świat od podszewki i jej buntem było pragnienie posiadania małego drewnianego domku z ogródkiem i psem, gromadką dzieci i mężem na werandzie. „Marzyłam, że sadzę kwiatki przed domem, zmywam garnki, podśpiewując pod nosem, i czytam dzieciom książki na dobranoc. Może dlatego macierzyństwo mnie nie rozczarowało? Uwielbiałam zmieniać pieluchy, nie mam problemów ze wstawaniem w nocy. Wydaje mi się, że śnię na jawie”, śmieje się.
Aktorka? Naturalnie!
A mogła być najbardziej rozchwytywaną aktorką swojego pokolenia. Zaczynała jako modelka na okładce magazynu Andy’ego Warhola „Interview”. Miała 14 lat, kiedy trafiły tam zdjęcia autorstwa koleżanki mamy po fachu, Pauliny Porizkovej. Ale świat anorektycznych, obsesyjnie skupionych na sobie dziewcząt szybko jej się znudził. Kiedy pomyślała, że chce spróbować sił jako aktorka, ojciec zatrudnił ją w wideoklipie Aerosmith „Crazy”. Twarz Liv Tyler szybko zaczęła być znana. Koneksje rodziców w świecie show-biznesu na pewno ułatwiły jej start, ale czymś, co w przypadku Liv działało jak magnes, zawsze była, i wciąż jest, jej niezwykła uroda. Biała skóra, czarne włosy, trochę dziwne, jakby za duże usta i śmieszne oczy podobały się reżyserom. Debiutowała w niezależnym filmie „Heavy” w 1994 roku, ale dwa lata później grała już u Bernarda Bertolucciego w „Ukrytych pragnieniach” i wzbudzała swoją świeżością zachwyt krytyków na festiwalu w Cannes. Chociaż nigdy nie uczyła się aktorstwa, kolejne role przychodziły jej z łatwością. Pojawiła się i u Toma Hanksa w „Szaleństwach młodości” i w megaprodukcji „Armageddon” u boku Bruce’a Willisa, i w komedii „O czym marzą faceci”. „Władca Pierścieni”, gdzie zagrała córkę króla elfów, Arwenę, uczyniła z niej wielkoformatową, rozpoznawalną na całym świecie gwiazdę. Może właśnie dlatego po tej roli Liv zdecydowała się na jakiś czas zniknąć z planu filmowego.
Mama w Nowym Jorku
W marcu 2003 wzięła cichy ślub na Barbadosie. W towarzystwie mamy i dwóch ojców. Royston nie był „przypadkowym narzeczonym”. Zanim się pobrali, byli razem ponad sześć lat. „Może byłam jednak za młoda na to małżeństwo?”, zastanawia się dzisiaj Liv. Miała 25 lat, Royston jest pięć lat starszy. Kiedy urodził się Milo, nie mogła się od niego „odkleić”, dlatego zrobiła sobie przerwę w karierze. „Tu nie chodzi o plan filmowy. Tam zawsze możesz zabrać ze sobą dziecko, tylu moich znajomych dorastało w ten sposób. Najgorsze przychodzi później – wywiady, podróże. To nie są sprzyjające warunki dla maluchów. A ja chciałam po prostu być mamą”, zwierza się Liv Tyler. Pewnie dlatego zgodziła się zostać twarzą Givenchy. Reklama wymaga o wiele mniej czasu. Za to dostała nakaz schudnięcia dobrych kilku kilogramów. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek będzie musiała walczyć z wagą. Wysoka, 178 centymetrów wzrostu, nigdy specjalnie nie musiała się odchudzać, żeby wyglądać dobrze. Nie słuchała doradców, którzy twierdzili, że jeśli schudnie, będzie dostawać jeszcze więcej filmowych propozycji. Jednak po narodzinach Milo jej figura trochę się zmieniła, a nowe życie było tak absorbujące, że te kilka fałdek tu i tam jej nie przeszkadzało. Dla potrzeb kampanii przerzuciła się jednak na sałatę i wróciła do wymiarów modelki. Dziś znowu chce na dobre wrócić do aktorstwa. „Nie da się być bezrobotną matką w Nowym Jorku. Wychowywanie dzieci jest bardzo, bardzo drogie”, śmieje się Liv. Niskie pobudki, żeby wrócić do zawodu? A pragnienie bycia sławnym uważacie za lepsze?
Anna Rączkowska / Viva