Jeśli jeszcze o niej nie słyszeliście, prawdopodobnie jesteście w wąskim gronie tych, których jakimś cudem ominęła internetowa fala fascynacji tą nietuzinkową wokalistką. Szybko nadróbcie zaległości. Wkrótce będzie o niej bardzo głośno. Do sklepów właśnie trafił jej album „Born to die”.
Elizabeth Grant ma niski, pełen erotyzmu, intrygujący głos; piękną, choć nieco niesymetryczną twarz; pełne, zmysłowe usta; wizerunek off'owej lolitki; na koncie kilkadziesiąt milionów odsłon teledysków na portalu YouTube oraz pseudonim Lana del Rey. Skąd się wzięła? Nie będzie kłamstwem, jeśli napiszę, że z Internetu. Choć zarzuca się jej sprytną strategię promocyjną, której ideą było wylansowanie rzekomo niezależnej artystki, prezentującej swoją sztukę w sieci, na wielką komercyjną gwiazdę. Kiedy po koniec sierpnia 2011 roku na łamach YouTube'a pojawił się teledysk „Video Games”, prawdopodobnie nikt nie spodziewał się takiego sukcesu. Oto zupełnie nieznana nikomu dziewczyna, o zniewalającym głosie i nie mniej zachwycającej urodzie, zmontowała video-kolaż, którego popularności w sieci rosła z dnia na dzień. Fascynacja Laną i jej piosenką sięgnęła zenitu. W październiku do sklepów trafia singiel. Fani szaleją, dziennikarze próbują dotrzeć do informacji na jej temat. A ona sama wydyma wydatne usta, robi słodkie oczy i spokojnym głosem opowiada w wywiadach, że nie spodziewała się takiej popularności. A wtedy jakby ni stąd i zowąd w sieci pojawiają się kolejne utwory. Utrzymane w estetyce skrajności, w której śmierć miesza się z młodością, piękno z brzydotą, kicz ze sztuką, fascynacja stylem retro z nowoczesnością... A wszystko to podszyte nutką niepokoju i wyśpiewane niskim, rozerotyzowanym głosem, w którym można utonąć. Hit! Klikają internauci, szaleją nastolatki, specjaliści od marketingu wirusowego przecierają oczy ze zdumienia, krytycy muzyczni czekają na płytę, dziennikarze węszą podstęp, a szychy z branży muzycznej zacierają ręce. Pojawiają się spekulacje, że wszystko jest zaplanowana akcja, której sponsorem jest bogaty ojciec wokalistki. Ona sama - sztucznym tworem medialnym, który zadziałał na zasadzie wirusowego marketingu lub konia trojańskiego, podstępem wkradając się do naszych komputerów, popkultury, a w efekcie - upodobań.
Lana del Rey - Video Games
Ona sama temu zaprzecza. Twierdzi, że dzieciństwo upłynęło jej w skromnej przyczepie kempingowej w niewielkiej miejscowości turystycznej Lake Placid. Podobno nadużywała alkoholu, pakowała się w kłopoty i marzyła o życiu w wielkim, inspirującym, wielokulturowym Nowym Jorku. Ust nie powiększyła, bo nie było ją na to stać. Jak mówi: „One po prostu ten sposób układają się podczas śpiewania”. Lecz trudno w to wszystko uwierzyć, bo również podobno, jej ojciec jest znanym milionerem. Takich znaków zapytania w biografii Lany del Rey jest znacznie więcej. A ta zagadkowość już teraz przyspożyła jej przydomek "Lana del Fake". Podczas kiedy jedni zastanawiają się, czy jej kuszące, wydatne usta są efektem pracy chirurga plastycznego. Inni – dziwią się, że o płycie „Born to die”, nota bene, okrzykniętej najbardziej oczekiwaną płytą roku, mówi się jako o debiucie.
Tajemnicza Lana del Rey ma bowiem na swoim koncie już album „Kill, kill”, wydany w 2010 roku za pośrednictwem iTunes jeszcze pod nazwiskiem Lizzy Grant. Wówczas była subtelną, krótkowłosą blondynką, próbującą swych sił jako piosenkarka. To nie chwyciło, więc zmieniła front. Ale Internet nie zapomina. Choć album szybko zniknął z sieci, internauci rozpoczęli wyścigi w poszukiwaniu informacji na temat Lany z tamtego okresu, o których ona sama najwyraźniej pamiętać nie chce. Czy faktycznie tak jest? Czy zdawkowe i sprzeczne informacje pojawiające się na jej temat jej osoby to nie kolejna zaplanowana kampania marketingowa, która ma na celu podsycenie emocji wokół tej, bądź co bądź, intrygującej i utalentowanej wokalistki? Nic przecież tak nie służy promocji płyty, jak kontrowersje. Sprzedają się lepiej niż świeże bułeczki. Ustawcie się w kolejce.
Lana del Rey - Born to die