Za biustonosz, który nosiła śpiewając o diamentach, zapłacono na aukcji 5200 dolarów. Nic dziwnego, bo legendę Marilyn skopiowano już w milionach egzemplarzy. Kilkaset biografii, setki esejów, filmów dokumentalnych, fotografii, laleczek, plakatów, nie wspominając o kultowych portretach Warhola – wszystko, aby utrwalić na wieczność alchemię kinowego seksapilu. Z apetycznymi krągłościami, które dziś może nie wzbudziłyby już tyle zachwytu, z wspaniałymi całuśnymi ustami i platynowymi blond lokami za ucho, Marylin prowokowała całą moralność Ameryki swoich czasów. Wzbudzała lubieżne pożądanie, obracała za sobą wszystkie męskie głowy, wyeksponowanymi piersiami wodziła na pokuszenie nawet filmowych staruszków.
Z drugiej strony, była to przecież tylko nieco puszysta, farbowana laleczka, która zagrała w trzydziestu nie najlepszych wcale filmach, zaśpiewała Prezydentowi „Sto lat” i w wieku 36 lat odebrała sobie życie. W tle za nią ciągnie się historia trudnego dzieciństwa, oślepionych fleszami małżeństw, romansów z Sinatrą i braćmi Kennedy, rzekomych poronień, aborcji, kuracji odwykowych, desperackich konferencji prasowych, w których gwiazdka błagała o litość. A na końcu śmierć, która ciągle budzi podejrzenia o spisek i morderstwo, a możliwe motywy nie omijają i politycznych, wręcz państwowej wagi. Kiczowaty dramat? Film klasy B? Ale zacznijmy od początku...
Urodzona 1 czerwca 1926 roku w Los Angeles jako Norma Jean Baker; ojciec nieznany, matka skończyła w szpitalu psychiatrycznym. Po latach w rodzinach adopcyjnych w wieku szesnastu lat przyszła seksbomba stanęła przed dylematem - powrót do sierocińca albo ślub. Wyszła za pięć lat starszego sąsiada Jimmy’ego, z którym od pół roku flirtowała. Ta pierwsza miłość wspomina ją jako „słodką, religijną dziewczynę, która lubiła się przytulać”. Po latach, Clark Gable powie, że czyniła mężczyznę dumnego, że jest mężczyzną. Prawdopodobnie w mniej religijnym znaczeniu.
Po dwóch latach, ponoć bardzo szczęśliwego pożycia, młody mąż został jednak powołany i służył w marynarce wojennej, trafił na wody Południowego Pacyfiku. Norma zaczęła pracę w fabryce amunicji, aż pewnego dnia przypadkowo odkrył ją fotograf magazynu „Yank”. Ów błogosławił ten przypadek do końca swego życia. W ciągu dwóch lat stała się uznaną modelką, wprost uwielbianą przez obiektywy. W 1946 r. wrócił z frontu mąż – wybierając ponownie, teraz między nim a karierą, Marylin wzięła rozwód i podpisała pierwszy kontrakt z wytwórnią filmową Century Fox. Gaża opiewała na 125 dolarów tygodniowo.
Ale to był przełom. Gwiazda utleniła włosy i oficjalnie stała się Marylin Monroe, wziąwszy nazwisko panieńskie po babce. Karuzela z filmami ruszyła – „Wszystko o Ewie”, „Zalegalizujmy to” ,”Małpia kuracja”, „Niagara”, „Mężczyźni wolą blondynki”, „Jak poślubić milionera” – to tylko najbardziej znaczące tytuły. Publiczność piała z zachwytu i choć niekoniecznie chodziło tu o talent, w wieku 27 lat M.M. stała się najlepszą aktorką roku.
Rok później wyszła za gwiazdę baseballu, Joe DiMaggio. Rozwiedli się po dziewięciu miesiącach ze względu na pulsującą seksem otoczkę Marilyn, która mężowi wyraźnie przeszkadzała. Marilyn zaczęła brać lekcje aktorstwa, założyła własną wytwórnię filmową, próbowała zerwać ze stereotypem głupiej blondynki. W 1959 r. zdobyła Złoty Glob za rolę komediową w filmie „Pół żartem, pół serio”. Trzy lata wcześniej wyszła za scenarzystę Arthura Millera, który specjalnie dla niej napisał rolę w jej ostatnim skończonym filmie „Skłóceni z życiem”, u boku Clarka Gable.
5 sierpnia 1962 Marilyn została znaleziona martwa w swoim własnym łóżku. Świat oszalał z rozpaczy.
Ponoć pracowało się z nią nieznośnie, jak z grymaśnym, rozpuszczonym dzieckiem, które nieustannie zajmuje się czymś innym niż graniem. To coś innego, to zwykle były osobiste kryzysy i załamania nerwowe. Była połączeniem ślicznej laleczki i niegrzecznej ladacznicy, wszystko zaś w cukierkowym lukrze nieznoszącym cienia intelektualizmu. Nie była wielką artystką, ale na pewno niesamowitym zjawiskiem. Koniec jest oczywiście smutny, jak życie wielkiej Marilyn, ale też napisany przez nią samą:
“Wiedziałam zawsze, że należę do publiczności i świata, ale nie dlatego, że byłam utalentowana czy piękna, ale dlatego, że nigdy nie należałam do niczego ani nikogo innego."
Fot. http://pl.wikipedia.org
Agata Chabierska