Janusz Lewandowski: Jestem z pokolenia marzeń

Janusz Lewandowski fot. Michał Szlaga
„Liberałowie są najwierniejsi”, przysięga. On z żoną Lidią jest od 34 lat. W pracy operuje miliardami. Ale budżet domowy oddaje w jej ręce. VIVIE! opowiada, jak biegał pod kulami i grał w piłkę z Lechem Wałęsą.
/ 02.08.2011 07:35
Janusz Lewandowski fot. Michał Szlaga
Chciał być sportowcem. Ale zajął się ekonomią. W latach 80. zeszłego wieku wykładał na uniwersytecie w Gdańsku. I działał w opozycji. Mocno związany ze środowiskiem gdańskich liberałów. Z Donaldem Tuskiem i Janem Krzysztofem Bieleckim rozprawiali o nowej Polsce. A w soboty biegali za piłką po boisku. Po upadku komunizmu Janusz Lewandowski jako pierwszy prywatyzował polskie przedsiębiorstwa. Dziś jest jednym z najważniejszych ludzi w Unii Europejskiej. Komisarzem odpowiedzialnym za europejski budżet. Pieniądze, które Polska dostanie na rozwój do 2020 roku, zależą od jego podpisu.

– Dużo pracy?
Janusz Lewandowski:
Sporo. Ale nie pozuję na cierpiętnika. Dobry los sprawił, że zawsze byłem w najciekawszym miejscu w odpowiednim czasie. Jakie to ekscytujące być uczestnikiem tego niezwykłego kawałka polskich dziejów! To rekompensuje wszelkie stresy, przykrości i bóle głowy. Byłbym głupi, gdybym narzekał.

– A propos bólu głowy – przez Pana biurko przechodzą miliardy euro?
Janusz Lewandowski: Około 130 miliardów, za które jestem odpowiedzialny.

– Nie drży Panu ręka, gdy podpisuje papiery?
Janusz Lewandowski: Przywykłem, odkąd na początku lat 90. zajmowałem się przemianą państwowej gospodarki na prywatną. Czegoś podobnego świat wcześniej nie widział na taką skalę. Wokół siebie miałem wspaniałych młodych ludzi, którzy mieli otwarte głowy, poczucie misji, ale niedostateczny porządek w papierach. Wtedy ryzyko było większe. Tutaj te papiery są aż za bardzo poukładane.

– Nasz kraj coś zyska na tym, że Pan jest komisarzem budżetu?
Janusz Lewandowski:
Nieprzypadkowo celowaliśmy w tę funkcję. Wiedzieliśmy, że wchodzimy w czas niepogody, kryzysu. A budżet na lata 2014–2020 pomoże Polakom dogonić cywilizacyjnie kraje Zachodu.

– Za czym Pan tęskni, siedząc w Brukseli?
Janusz Lewandowski:
Za swoim stadionem w Sopocie. To jest moje miejsce na ziemi. Stadion lekkoatletyczny w pięknej kotlinie pośród zalesionych wzgórz. Kiedyś sam biegałem, a teraz pomagam młodym sportowcom. Mamy niedużą sekcję, ale bogatą w gwiazdy sportu. Kiedyś wielkie sławy – Ela Krzesińska czy Janusz Sidło. Teraz Ania Rogowska – mistrzyni świata w skoku o tyczce.

– Mamy?
Janusz Lewandowski:
My, czyli sopocki klub. Moja rola to przekonać kilka firm, żeby wspomagały sport młodzieżowy. Zwłaszcza w małych miejscowościach. Z tego zaciągu wzięła się nie tylko Ania Rogowska, ale ówczesny najlepszy polski sprinter Łukasz Chyła z kaszubskich Dziemian. Jego następcy są równie obiecujący. – Jak Pan znajduje na to czas?
Rzadko tam bywam, to prawda. Staram się tak organizować kalendarz, żeby spotkanie kończyło się, na przykład w Tallinie lub Katowicach w piątek wieczorem. Wtedy na sobotę lecę nad morze. Zakładam adidasy i do lasu. W piłkę przestałem grać, bo mam kłopoty z więzadłami w kolanach. Jedno sobie zrobiłem operacyjnie. A drugiego mi się nie chciało.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


– Miał Pan być sportowcem?
Janusz Lewandowski:
Marzyłem o tym. Bo jestem z pokolenia marzeń. Kariery sportowców epoki PRL-u mocno działały na wyobraźnię. Tylko oni wyrywali się legalnie za granicę. Wychowałem się w Lublinie, od dziecka byłem małpio zwinny, łaziłem po drzewach wraz z wiejskimi kumplami z okolic Zamościa i Krasnegostawu, grałem w kosza, w cokolwiek, co pachniało sportem. Gdy wyjechałem na studia  do Gdańska w 1970 roku, zacząłem trenować sprint w AZS-ie. Wymagano od nas dużo, bo Uniwersytet Gdański, jako nuworysz pośród zacnych uczelni, tylko w sporcie mógł rywalizować z Jagiellonką czy Warszawą. Gdy jechaliśmy za granicę, obowiązkowy był konkurs piękności, bo zawsze wygrywały polskie dziewczyny. Na koniec wesoła zabawa. Miło wspominam.

– Po studiach został Pan na uczelni. A jak trafił do polityki?
Janusz Lewandowski:
To dobre określenie. Dzisiaj zaczyna się od asystenta, który nosi teczkę polityka, potem awansuje. Ja należę do pokolenia, które trafiło do polityki spoza polityki. Z uniwersytetu albo z opozycji. „Solidarność” nas wezwała na arenę. Pisaliśmy programy gospodarcze dla przyszłej Polski. Duża część z naszego niepolitycznego kręgu objawiła się później w postaci ministrów, wojewodów, prezydentów, premierów…

– A propos premiera. Jak Pan poznał Donalda Tuska?
Janusz Lewandowski:
Swatem był Jan Krzysztof Bielecki. Powiedział, że pozna mnie z Anną Barycz. W latach 80. w Gdańsku wychodziło pierwsze pismo liberalne, nielegalne oczywiście. Tam pisała niejaka Barycz. Czytałem jej artykuły i czułem, że to pokrewna dusza. Do tego kobieta. Bardzo chciałem ją poznać. Bielecki urządził spotkanie u siebie w mieszkaniu. Poszedłem, a tam czekał kędzierzawy chłopak w trampkach. Donald Tusk. Okazało się, że to on publikował pod kobiecym pseudonimem. Byłem rozczarowany. Ale po godzinie rozmowy wiedziałem, że chemia jest. Tak rodził się gdański liberalizm. To było imprezowe towarzystwo. Czasem kogoś brakowało, bo na 48 godzin aresztowała go milicja. Ale pojawiał się już na następnej imprezie. Graliśmy w piłkę. Raz Lech Wałęsa stał na bramce. Tylko nie mogę sobie przypomnieć – u liberałów czy konserwatystów? Oczywiście oprócz zabawy był intelektualny ferment. Na spotkaniach u mnie bywał Lech Kaczyński. Czuliśmy już wtedy, że bez ruszenia gospodarki sama walka o wolność nie odrodzi Rzeczypospolitej.

– A żonę jak Pan poznał?
Janusz Lewandowski:
Na studiach. Pobraliśmy się w 1977 roku. Lidka śpiewała w chórze: „Sopot, moje miasto…”. Jest zagorzałą sopocianką, choć rodzinne korzenie z Wilna i Pomorza. Za żadne skarby nie opuści tego miejsca. Dlatego od lat jesteśmy małżeństwem w podróży. To znaczy ja dojeżdżam do domu. Najpierw z Warszawy, teraz z Brukseli. Paradoksalnie, łatwiej dostać się na Wybrzeże ze stolicy Unii.

– Żona ujęła Pana barwą głosu?
Janusz Lewandowski:
Jest atrakcyjną kobietą. Ale głównie jestem jej wdzięczny za to, że w latach opozycji nigdy nie usłyszałem od niej narzekania. Słów, które mogą być zmorą małżeńskiego życia: „Patrz, Wojtek już jeździ maluchem, Kazik się buduje, a co ja za życie mam z tobą?”. Wspierała mnie przez całe lata 80., kiedy było krucho. Znosiła dzielnie trudy życia. Przez moich przyjaciół była lubiana, bo ładna, a w dodatku karmiła tych głodomorów. Po mamie ma wileńską duszę. Dyskusja dyskusją, ale w którymś momencie coś smacznego pojawiało się na stole. To był kobiecy polski cud gospodarczy.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


– Można połączyć życie rodzinne i intensywną polityczną działalność?
Janusz Lewandowski:
Można. Tylko akurat ja nie jestem doskonałym wzorem. Córka urodziła się w grudniu 1979 roku. Zaraz zaczęła się „Solidarność”. Potem przyszedł stan wojenny. Całe moje pokolenie miało ten problem. W jaki sposób prowadzić walkę z komunizmem i nie narażać rodziny. Bo w rodzinę najłatwiej uderzyć, zaszantażować. I komunizm to wiedział. Na szczęście dziecko miało dwie czułe babcie. Wileńska teściowa to prawdziwy skarb.

– I nie usłyszał Pan od córki: „Tato, ty zbawiałeś świat, a my byłyśmy same w domu”?
Janusz Lewandowski:
Nie. Ubecja wkraczała do naszego domu, ale nie zniszczyła tego rodzinnego ciepła, które bierze się z miłości. Nasze dziecko ani przez moment nie czuło się opuszczone. A ja staram się dziś nadrobić braki.

– Ale jak? Przez telefon?
Janusz Lewandowski:
To prawda, spotykamy się sporadycznie. Córka mieszka w Sopocie. Ale gdy tam jestem, dzielę czas między nią, żonę i moją matkę, która jest żywym świadectwem tego strasznego losu, jakim była wojna i stalinizm dla patriotycznego pokolenia, wychowanego w kulcie polskich zrywów niepodległościowych. Córka zamarzyła, że będzie dziennikarką. Chętnie jej doradzę. Sam machnąłem z 600 felietonów do gdańskiej „Wyborczej”, więc uważam się za człowieka piszącego. W swoich tekstach szyderczym okiem obserwowałem pomorskie podwórko, które marnowało swoje historyczne atuty. „Solidarność”, Wałęsa – to były na progu lat 90. marki
tak silne, jak Coca-Cola. Pamiętam pierwszą wizytę Lecha Wałęsy w USA. Ludzie go poznawali, pozdrawiali, lornetkami wypatrywali, gdy płynął do Statuy Wolności. Ta niepowtarzalna marka została roztrwoniona przez dziką kłótnię krajową.

– Córka nie chce spróbować sił w Brukseli?
Janusz Lewandowski:
Podobnie jak mama jest patriotką Sopotu. Ale po mnie ciągną ją wędrówki. Ja mogłem zdobywać Tatry. A ona rusza w inne góry: Karpaty w Rumunii, Atlas w północnej Afryce, do Gruzji, w planach ma Nepal. Woli przygodę niż wygodne hotele.

– Czym zajmuje się Pańska żona?
Janusz Lewandowski:
Jest bizneswoman, zajmuje się inwestycjami budowlanymi. Jak ognia unika związków z sektorem publicznym. Od lat niesie też ciężar tego, co się nazywa prowadzeniem domu, bo ja jestem tylko gościem.

– Rozłąka jest wysoką ceną za Pana karierę?
Janusz Lewandowski:
Żona mogłaby mieszkać ze mną w Brukseli. Ale nie chce. Przyzwyczailiśmy się oboje do rozstań. Długi związek wytrzymuje dłuższą nieobecność. A jesteśmy małżeństwem już 34 lata. Wbrew stereotypom, wśród gdańskich liberałów wszystkie związki są trwałe. Weźmy premiera Tuska i jego żonę Małgosię.

– „Bywa nerwowy, wtedy reaguje gwałtownie…” – to słowa żony o Panu.
Janusz Lewandowski:
Nie mogę zaprzeczyć. Ludzie na ogół postrzegają mnie jako uosobienie spokoju. Nawet w najbardziej nerwowych sytuacjach. Wygląda na to, że trudne lata odreagowywałem w domu. To musiało być przykre dla mojej żony, w roli piorunochronu.


– Nie czuje się Pan samotny w tej Brukseli?
Janusz Lewandowski:
Tam jest bardzo żywe, wibrujące otoczenie. Dużo podróżuję. Styl życia nakazuje uczestniczyć w kolacjach służbowych. Tego akurat nie lubię. Nie odprężam się, próbując forsować swoje racje z ludźmi, którzy mogą pomóc lub przeszkodzić. Ale uczucie samotności jest mi obce.

– Ma Pan poczucie, że zmienia świat?
Janusz Lewandowski:
Trochę tak. Ale nie popadam w megalomanię. Po prostu wykonuję swoją pracę.

– Czasem niewdzięczną. W latach 90. wszedł Pan do rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego. Jako spec od prywatyzacji. Gorzej chyba nie można?
Janusz Lewandowski:
Mówiono, że jestem jak dentysta. Musiałem rwać i borować. Ludzie odróżniają, czym się różni gospodarowanie na państwowym od prywatnego. Ale zamiana jednego na drugie to robota, która nie daje szans na popularność. Człowiek, który robił pierwszą prywatyzację w Niemczech, szybko został zastrzelony przez RAF. Można powiedzieć, że mnie potraktowano bardzo po chrześcijańsku.

– Ścigano Pana sądownie tylko 12 lat. Do 2009 roku.
Janusz Lewandowski:
To było bardzo przykre dla rodziny. Te niepokoje, nachodzenia, wezwania. W czerwcu tego roku, gdy prezydent Bronisław Komorowski odznaczał współtwórców przemian ustrojowych, Krzysztof Bielecki wspomniał, że jedno z najważniejszych odznaczeń państwowych jest swoistą rekompensatą za to, że przez lata byłem niesłusznie ścigany. W tamtych czasach miałem silne poczucie relatywizmu. Bywało, że dostawałem wezwanie do prokuratury, a wieczorem byłem nagradzany na gali Business Centre Club w Teatrze Narodowym, gdzie oklaskiwało mnie parę tysięcy ludzi. Nagrody przychodziły na zmianę z sądowymi wezwaniami. Było, minęło, taki jest los pionierów.

– Był Pan jednym z bohaterów transformacji.
Janusz Lewandowski:
Uznanej przez świat za bardzo udaną… Ale bohaterem była i jest codzienna polska przedsiębiorczość, do której dołożyła się widzialna ręka państwa. Na tle nieszczęść w Rosji czy na Ukrainie, średnich losów przemian w Czechach czy na Węgrzech wypadamy jako wzorzec. W Europie jesteśmy teraz postrzegani jako kraj nadziei. Jako romantyczni, ale zarazem mocno stąpający po ziemi.

– Transformacja ma też swoje ofiary. Bezrobotnych, bezdomnych. Myślał Pan kiedykolwiek o tych, którzy płacą wysoką cenę?
Janusz Lewandowski:
Oni sami się przypomnieli, gdy wybory roku 1993 zmiotły reformatorów. Tworzyliśmy nową rzeczywistość w poczuciu historycznej misji, za mało wrażliwi na ludzkie lęki. Jeden tylko Jacek Kuroń rozmawiał, tłumaczył. Ja akurat miałem dużo lepszą miarę w oku niż Leszek Balcerowicz. On zajmował się wielkimi, bezosobowymi procesami. A ja musiałem mierzyć się z poszczególną fabryką w konkretnej miejscowości. I widziałem tam prywatnego właściciela, bywało, że prostaka w obejściu z ludźmi. Widziałem zalęknioną załogę. Ale byliśmy pochłonięci misją.


– Pan zaznał kiedyś niedostatku?
Janusz Lewandowski:
Rodzice uchronili mnie przed niedostatkiem, chociaż po wojnie nie było łatwo, bo nie była to rodzina przyjazna socjalizmowi. Ze strony matki ma szlachetny rodowód. Praprzodek, Leon Frankowski, był przywódcą powstania styczniowego na Lubelszczyźnie. Rodzice na całe lato wysyłali mnie do wsi Suche Lipie. A tam w owym czasie nie było prądu ani szosy. Wieczory przy lampie naftowej. Żyłem w symbiozie z chłopakami ze wsi. Znam ich losy. Wiem, ilu wyemigrowało, ilu dorabiało się na zagranicznych robotach. Łatwiej mówić o sukcesie Polski w Brukseli czy Warszawie. Gorzej w okolicach Krasnegostawu.

– Rozmawiam z Panem i myślę, że jest Pan żywym pomnikiem historii.
Janusz Lewandowski:
Na szczęście wciąż żywym!… To nie moja zasługa, że osobista biografia splata się z odrodzeniem narodowym. To szczęśliwy los. Mogłem wybrać studia na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, bo miałem takie ciągoty. Ale pod wpływem ciotki,  która nęciła mnie przygodą morską, pojechałem do Sopotu. I nagle znalazłem się w 1970 roku w ogniu wydarzeń na Wybrzeżu.

– Czarny Czwartek?...
Janusz Lewandowski:
Byłem w najbardziej dramatycznym dniu w Gdańsku, potem w Gdyni. Widziałem na własne oczy, jak strzelano do ludzi.

– Bał się Pan?
Janusz Lewandowski:
Dobrze wtedy biegałem. Byłem dla nich za szybki. To mi dawało poczucie bezpieczeństwa.

– Przed kulą trudno uciec.
Janusz Lewandowski:
Instynkt mnie chronił. Oby tak dalej. Teraz jestem komisarzem. Zmagam się z trudnym zadaniem, jakim jest europejski budżet w epoce kryzysu. Już to przerabiałem, ten stan pochłonięcia robotą. Więc wiem, że marzenia wrócą.

Rozmawiał Roman Praszyński
Zdjęcia Michał Szlaga
Stylizacja Maciej Spadło
Asystentka stylisty Karolina Szopińska
Makijaż Joanna Pettit/D’Vision Art
Fryzury Klaudia Jaśpińska
Produkcja Ula Szczepaniak

Redakcja poleca

REKLAMA