Janusz Kamiński

Ma dwa Oscary, dwoje dzieci i dwie ojczyzny. Janusz Kamiński, operator filmowy współpracujący między innymi ze Stevenem Spielbergiem, z Polski do Los Angeles wyjechał dwadzieścia sześć lat temu.
/ 02.04.2008 15:28
Teraz wyreżyserował „Hanię”, swój pierwszy polski film.  Czyżby myślał o powrocie?

- Co Pan myśli o sytuacji w dzisiejszej Polsce?

Widzę, że się zmienia. To już nie jest ta Polska, z której uciekłem. 

– Interesuje Pana polska polityka?
Dobrze, że mamy nowy rząd, mam nadzieję, że będzie teraz bardziej demokratycznie. Wypowiedzi niektórych członków poprzedniego rządu na temat Żydów i homoseksualistów były nie na miejscu. Świat idzie do przodu, narody i rasy się mieszają. Dziwi mnie, że wciąż nie jest to naturalne w Polsce.

– Sprawdza Pan, co się dzieje w kraju?

Jeśli pisze o tym „New York Times”, czytam. Jestem z Polski, więc nie może mnie to nie obchodzić.

– Nadal ma Pan polskie obywatelstwo?
Mam tylko amerykańskie.

– Zrezygnował Pan z polskiego?
Jak się zapisywałem na Amerykanina, zostałem Amerykaninem.

– Można mieć podwójne obywatelstwo.
Pewnie mógłbym się zgłosić w Polsce po paszport. Teraz myślę, fajnie byłoby mieć paszport unijny. Ostatnio ciągle jestem w Europie.

– Kiedyś bywał Pan w Polsce rzadko, a teraz jest tu Pan prawie co rok.

Starzeję się. A człowiek, który czuje, że czas upływa, zaczyna sobie zadawać pytania: skąd pochodzę, co mnie ukształtowało i dlaczego jestem, jaki jestem. Po raz pierwszy przyjechałem do Polski w 1993 roku kręcić „Listę Schindlera”. I miałem wrażenie, że choć minęło wiele lat od czasu, kiedy wyjechałem, nic się nie zmieniło. Życie nadal było ciężkie. Ale moje kolejne pobyty w kraju pokazały, że Polska powoli, ale jednak się zmienia.

– Pojechał Pan do Wrocławia zobaczyć miejsca swojego dzieciństwa?

Byłem, ale wiesz, teraz wydają mi się inne. Kiedy człowiek jest młodszy, ma wrażenie, że wszystko jest ogromne. I ulice, i domy, i mosty. A teraz patrzę, a ten dom, gdzie mieszkałem, jest taki malutki.

– Brakuje Panu Polski?
Mam potrzebę zrozumieć, kim jestem, ale moje życie jest w Ameryce. Przyjeżdżam tu z ciekawości. Trochę z sentymentu. Teraz zrobiłem tu film. Nie brakuje mi Polski w tym sensie, że chcę tu znów mieszkać. Podchodzę do tego bardziej egoistycznie. Dobrze mieć korzenie i coś o nich wiedzieć. Ale po tych wszystkich latach wiem, że do korzeni wrócić nie chcę.

– Jaka determinacja pcha człowieka, by zostawił wszystko i wyjechał?
Nic mnie w Polsce nie trzymało. Byłem wychowywany przez ojca i babcię. Rodzice rozwiedli się, gdy miałem 6 lat. Babcia umarła, jak miałem 14 lat, tata, jak miałem 17. Zawsze byłem zafascynowany Ameryką. W latach 70. nie było nadziei dla młodych ludzi. Ja chciałem uczyć się, pracować, podróżować po świecie. I ta potrzeba przygody sprawiła, że wyjechałem.


– Ale nigdy potem przez te lata w Ameryce nie pomyślał Pan, że wyjeżdżając jednak popełnił błąd?
Nie miałem powrotu. Musiałem przetrwać. Gdybym wrócił, nie dostałbym paszportu. Byłem uciekinierem. Wprawdzie ucieczka nie była jakaś dramatyczna, ale jednak odłączyłem się od grupy, z którą podróżowaliśmy po Grecji, przedostałem się do Austrii i poprosiłem o azyl. Potem wyjechałem do Chicago. A zresztą nie było potrzeby wracać. Nie było źle w Ameryce. Człowiek ma 22 lata, pracuje, uczy się, chodzi do college’u, zaczyna żyć amerykańskim życiem.

– Nie żal było Panu tych kolegów, koleżanek, którzy zostali w Polsce?
Jeśli dokonuje się wyboru, nie można żałować.

– Nie jest Pan sentymentalny?
Jestem sentymentalny, ale oglądając się za siebie, nic się nie osiągnie. Zawsze  mówię sobie: Jestem tu i teraz. I jest fajnie.

– Pana koledzy z lat szkolnych mówili, że Pan już jako nastolatek modlił się: „Chcę być w Ameryce, chcę dostać Oscara”.
Bzdury. Wtedy nawet nie wiedziałem, co to jest Oscar. Bardzo chciałem do Ameryki pojechać. Byłem zafascynowany Ameryką. Uważałem, że pod względem życia, rozwoju kultury i sztuki to idealne miejsce dla kogoś takiego, jak ja. Dziś dużo krytyczniej patrzę na Amerykę i myślę, że jest to kraj trudny, konserwatywny, zacofany, z prezydentem, który jest idiotą.

– Za rok będzie nowy prezydent.
Mam nadzieję, że kobieta.

– Będzie Pan głosował na Hillary Clinton?
Oczywiście. Tylko ona może porwać i zmienić Amerykę.

– A co wtedy, po przyjeździe, Pan chciał w tej Ameryce robić?
Kupić taniego jeepa i zwiedzić kraj. Chociaż jak jest się w Ameryce, to po jakimś czasie człowiek orientuje się, że jedyne, co tam się robi, to praca.

– A życie, kobiety?
Kobiety były, życie było. Ale czułem, że jeśli nie wezmę się za naukę, będę żył jak większość emigrantów w Ameryce.

– Czyli spełnił Pan swoje marzenia?
Nie wiem, czy mieszkając w Polsce, miałem inne marzenia poza tym, żeby wyjechać. W Ameryce szybko poszedłem do szkoły filmowej, bo robienie filmów to jedyne, co mnie interesowało. Okazało się, że moja praca podoba się ludziom i znów kolejne marzenia się spełniły. Dziś już wiem, że na marzenia trzeba zapracować. Są ludzie, którzy pracują osiem godzin dziennie i wciąż jeżdżą na wakacje. Ja pracuję piętnaście godzin i nie byłem na wakacjach od lat. Życie nie jest łatwe. Jakbyś zapytała, jak wygląda moje, odpowiedziałbym, że ja tylko pracuję, pracuję, pracuję.

– Czy po dwóch Oscarach można jeszcze mieć marzenia?
Można mieć ich jeszcze więcej.

– W wywiadzie, którego udzielił Pan w 1995 roku, mówił Pan, że nigdy się nie weźmie za reżyserię.
Pierwszy film zrobiłem pięć lat po tej wypowiedzi. Życie przynosi nowe wyzwania. Nie można kategorycznie ustalić, co się będzie działo.

– To czemu wziął się Pan za reżyserię?
Nie chciałem już więcej, jak każdy operator, żyć w świecie bez słów. Zdjęcia pomagają wypowiedzi, czasem pewne rzeczy rozumie się, tylko patrząc, ale mimo wszystko to słowo ma największą wartość. Operator to ciekawa profesja, ale głucha. Bo przecież nie pracuje się ani z dźwiękiem, ani z muzyką. Poza tym operator nie do końca jest odpowiedzialny za film.

– Reżyserując, ma Pan poczucie, że oddaje filmowi więcej siebie?

I to jest niesamowite uczucie.


– To znaczy, że będzie Pan reżyserować.
Chcę robić filmy, które będą poruszać serca. Ale reżyseria to moje hobby. Nie muszę tego robić. Nie tak zarabiam pieniądze.

– Dobrze dojść do takiej pozycji, kiedy pasją może być robienie filmów.
Dobrze dojść do takiego momentu, gdzie można pogodzić wielki kompromis życiowy chodzenia do pracy z przyjemnością.

– Czemu zdecydował się Pan zrobić „Hanię”, film w Polsce, z polskimi aktorami? Po polsku?

Dostałem scenariusz, który dzieje się w święta, opowiada o polskiej rodzinie. Bohaterowie przechodzą zmiany emocjonalne. A w Polsce mówi się po polsku, więc naturalnie film powinien być po polsku.

– Czyżby to był krok w kierunku kina polskiego? Dla większości polskich aktorów jest Pan guru.
Kiedy ja nie chcę być guru.

– Śledzi Pan karierę Polek, które chcą zrobić karierę w Los Angeles?

Czasem widzę Alicję Bachledę-Curuś na pokazach filmowych czy polskich spotkaniach. Nie widziałem jej wprawdzie w żadnym filmie, ale słyszałem, że zagrała dobrą rolę. To dobrze. Ona jest bardzo inteligentna, mówi pięknie po angielsku i ma szansę, żeby się wybić.

– Wyciąga Pan rękę do młodych ludzi?
Jeśli są to reżyserzy czy operatorzy, mogę im coś zasugerować. Co do aktorów, nie mam dostępu do castingów.

– Zostanie Pan w Los Angeles?
Tam jest moje życie. Mój dom.

– Tam jest Pana miejsce na ziemi.

Tam jest praca, rodzina. Nie ma lepszego miejsca dla filmowca.

– A czy film nie nudzi?
Dlaczego ma nudzić? To fascynujący zawód. Nad jednym filmem pracuje się pięć miesięcy, a potem skok w całkiem inny film, inny świat. Przez ostatnie dwa lata zrobiłem kameralny film w Polsce, film we Francji, a niedawno skończyłem zdjęcia do nowej części przygód Indiany Jonesa. Nudzą i dłużą się tylko godziny pracy. Im człowiek jest starszy, te 15 godzin dziennie staje się coraz bardziej uciążliwe.

– Robi Pan dwa, pięć filmów rocznie?
Robię półtora, może dwa.

– I to wystarcza, by żyć w Los Angeles?
Wystarcza, by utrzymać rodzinę. Nie mam nawyku kupowania. Nie muszę nieustannie zmieniać domów czy samochodów.

– Ale przecież Hollywood to targowisko próżności.
Taka opinia jest obrażająca. Hollywood to miejsce, gdzie mieszkają najwięksi artyści i największe umysły z całego świata. Wiesz, co jest dla mnie przykre? Większość dziennikarzy, którzy robią ze mną wywiady, jest nastawiona negatywnie. Od początku zastanawiają się, jak tu mnie o coś zahaczyć, wypytać o to, jak mieszkam, ile zarabiam. Liczą na pikantne opowieści. Martwi mnie, że ludzie w Polsce nie są zainteresowani pozytywnymi historiami. A Ameryka jest pozytywna. Nauczyłem się tam optymizmu. Ludzie w Hollywood są bardzo uprzejmi. Może sztuczni, ale uprzejmi.


– Ostatnio czytałam książkę „Hollywoodzkie zwierzę” autorstwa reżysera „Nagiego instynktu” Paula Verhoevena, gdzie Verhoeven pokazuje Miasto Aniołów jako miasto sztuczne, pełne egocentryków, które więcej zabiera, niż daje.
A czy napisał, jak wiele dało mu Hollywood? Czy napisał, jakie fantastyczne filmy mógł zrobić dzięki temu, że tu przyjechał? Czy napisał w końcu, jakim szczęśliwym i bogatym człowiekiem stał się dzięki Hollywood? Takich rzeczy się nie pisze, bo po co. Szuka się tylko sensacji i ostrych opowieści o gwiazdach. Czy to tak trudno zrozumieć, że aktor, który spędza wiele tygodni na planie filmowym, z dala od domu, musi mieć do tego warunki? Czy własny kucharz lub trener to naprawdę aż tak wiele? To może być dla niego ważne, bo skupić się musi na czymś innym. Kiedy krzyczy się „akcja”, musi zapomnieć o świecie i zagrać najlepiej, jak potrafi, z odpowiedzialnością i świadomością, że to, co zrobił, będą oglądały miliony ludzi. To nie szaleństwo, to komfort. Aktor często wraca do domu i uczy się dialogów na kolejne dni, bo poprawiony scenariusz dostał dwie godziny temu. W Hollywood naprawdę pracuje się morderczo.

– I tak wygląda każdy dzień?
Opowiem, jak wygląda mój dzień. Zaczynam o piątej rano. Jadę do laboratorium, by obejrzeć zdjęcia, które nakręciłem poprzedniego dnia. Idę na plan. O siódmej zaczynam zdjęcia. Kręcę do pierwszej. O pierwszej nanoszę poprawki na nowej kopii. Znów kręcę do ósmej. Potem rozmawiamy o kolejnym dniu pracy, wieczorem jeszcze mam spotkania w sprawie kolejnych filmów i projektów. Wracam do domu, dzieci już śpią. Wychodzę z domu, dzieci śpią. Idę spać, zasypiam i myślę, co robiłem w czasie dnia, czy ta praca była dobra, czy zła. Po czterech, pięciu godzinach wstaję i zaczyna się to samo. Tak cały czas od ponad 15 lat. Wcześniej mniej pracowałem, ale musiałem kształtować swoją pozycję. Bo tu nikt ci nie da pracy. Sam musisz jeździć, dzwonić, pokazywać, co robisz. Jeśli będziesz cierpliwy, może po latach się uda.

– To męczące być wciąż w oku cyklonu?
Pewnie. Robię się coraz starszy, zaczynam widzieć, co naprawdę jest w życiu ważne. Rodzina, dzieci. Dzieci rosną i zaczynają rozumieć, że taty ciągle nie ma. Teraz przyjechałem do Polski na kilka dni i strasznie za nimi tęsknię. Na
dodatek jestem, żeby zrobić promocję „Hani”, a w niektórych rozmowach spotykam się z brakiem tolerancji.  Przed naszym wywiadem byłem w telewizji, gdzie pewien łysy krytyk przeprowadzał ze mną rozmowę. Był tak nieprzyjemny, że pomyślałem sobie: Już wiem, dlaczego wyjechałem z Polski.

– Po tylu latach pracy i po tylu sukcesach wciąż Pana bolą takie rzeczy?
Wrażliwość jest wrażliwością. Właśnie ona pozwala mi stwarzać obrazy takie, jakie stwarzam. Jestem świadomy ludzkich kompleksów, słabości, strachu. Trzeba naprawdę czuć życie, by odzwierciedlić je na ekranie. Jak widzę, że człowiek żebrze na ulicy, często daję mu dolara. Nigdy nie wiemy, co nas może spotkać. Amerykańskie życie nie daje ci żadnej pewności. Robiłem ostatnio francuski film i film w Polsce. Przez rok nie pracowałem w Ameryce i już ubezpieczenie mi odpadło, i musiałem za nie płacić sam. Załóżmy, że stanie się coś tragicznego, trzy lata i wszystko, co dobre, się kończy.

– Czy to nie jest obezwładniający stres?
Oczywiście, że może być, ale nie można o tym myśleć. Nauczyłem się iść do przodu. Nie ma co wierzyć, że zawsze będzie dobrze. I tylko od ciebie zależy, czy myślisz, że to koniec, czy przetrwasz. Właśnie o tym                      robiłem film we Francji. Człowiek, który odniósł wielki sukces, uległ wypadkowi, po którym został całkowicie sparaliżowany. Mógł tylko mrugać jedną powieką. I przetrwał, i zaczął bardziej żyć po ludzku. Pytasz, dlaczego jestem optymistą? Bo gdybym nie był, to musiałbym przyznać, że życie jest tragiczne. Żyje się po to, żeby umrzeć.

– Nie chciałby Pan rzucić czasem tego wszystkiego? Już raz Pan rzucił.
Ale wtedy nie miałem pasji. Teraz film jest moim światem. Czy wyobrażasz sobie, że jak po raz pierwszy oglądam film, przy którym pracowałem, boję się jak dziewica? Obserwuję reakcje ludzi. Gdzie się śmieją, gdzie płaczą, gdzie się nudzą. Każdy człowiek inaczej przeżywa film. Widzę, jak reagują na „Hanię”.


– A jak żona zareagowała na „Hanię”?
Jeszcze nie widziała.

– Żona towarzyszy Panu w wyborach zawodowych, doradza?
Zawsze pytam ją o zdanie. Gdy dostałem propozycję zrobienia filmu w Tajlandii, powiedziała: „Nie chcę tam jechać! Zrób coś innego”. Ale do Francji, gdy kręciłem „Skafander i motyl”, już pojechała. 

– Zawsze Pan zabiera rodzinę na plan?
Zawsze przyjeżdżają do mnie na parę tygodni.

–  Myślałam, że jest Pan typem niezależnego mężczyzny, który nigdy się nie ustatkuje, a na pewno nie będzie chciał mieć dzieci.
Moje dzieci mają dwa lata, a ja dobiegam pięćdziesiątki. Późno dojrzałem do roli ojca. Ojcostwo wcale nie jest takie fantastyczne. Wszyscy mówią: „Jak będziesz miał dzieci, świat się zmieni”. A moje życie przed dziećmi było fajne. Bardzo ciężko mieć bliźniaki, choć ostatnio moja córka powiedziała: „Daddy, I love You” i rzeczywiście poczułem się wspaniale. Nie chcę popełnić tego samego błędu, co moi rodzice. Ojciec nie był emocjonalnie przygotowany do swojej roli. Był fizycznie, dobrze gotował, prał. Ale nie czułem, że jest ze mną blisko. Dlatego zrobiłem „Hanię”, opowieść o mężczyźnie, który musi się przełamać do bycia tatą. Przejść przez emocjonalny bagaż, który nosi, bo ojciec tego komfortu mu nie zapewnił.

– To znaczy, że główny bohater filmu to po prostu Pan?
Tak. Widzisz, ja chcę robić kino emocjonalnie bliskie. Nie interesuje mnie szał. Ja chcę kręcić filmy o miłości, rodzinie, uczuciach. Dowiadywać się coraz więcej o sobie.

– Pana dzieci to Bruce i Helenka...
Helenka po mojej babci. A Bruce? Podobało nam się to imię. Nasz bliski znajomy, który zmarł, miał na imię Bruce. I po raz pierwszy z moją żoną Rebeką poszliśmy na randkę na koncert Bruce’a Springsteena. Fajne imię. Niepopularne.

– Chce Pan nauczyć swoje dzieci mówić po polsku?
Żałuję, że nie mówię do nich po polsku. Czuję się dziwnie z tym. Teraz mamy meksykańskie niańki, które mówią do nich po hiszpańsku. Boję się, że będą mówiły po hiszpańsku, a nie po polsku. Trochę przykro. Za to przywiozę je tu kiedyś. Muszą zobaczyć, skąd jest ich ojciec, skąd ma takie nawyki, dlaczego ma taki śmieszny akcent. Chcę, żeby zrozumiały swoje pochodzenie. Bo w końcu są, po mamie Kanadyjce i po mnie Polaku, kanadyjsko-polskimi Amerykanami.

– „Hania” to pierwszy Pana polski film, jaki następny?
Jeszcze nie mam planów. Ale czekam na dobry scenariusz.

– Zna Pan polskie kino?
Słabo. Znam kilka filmów Wajdy, Machulskiego. Ostatnio widziałem film o takim waszym Morrisonie.

– O Ryśku Riedlu. „Skazany na bluesa”.
Prawie jak „The Doors” Stone’a! Ten aktor, który to zagrał...

– Tomasz Kot.
Boże, jaki to wspaniały aktor. Oglądam też seriale w telewizji. Bardzo podobała mi się „Magda M.”. Oglądałem i myślałem: A jednak życie w Polsce też może wyglądać światowo. Po tych filmach widać, że Polska się zmienia. A to cieszy.

Rozmawiała Katarzyna Przybyszewska
Zdjęcia Piotr Redliński
Tagi: hollywood

Redakcja poleca

REKLAMA