Janusz Józefowicz: Ja wam pokażę!

Natasza Urbańska, Janusz Józefowicz fot. ONS
Tylko nam reżyser zdradza, dlaczego ostatnio zajmował się domem, córką i hodowlą zwierząt, czemu chciał się pojedynkować z dziennikarzami i jak będzie wyglądać jego triumfalny powrót do pracy!
/ 16.09.2010 12:50
Natasza Urbańska, Janusz Józefowicz fot. ONS
Są mężczyźni, którym wiek służy. Janusz Józefowicz do nich należy. Nie wygląda na swoje 51 lat. Uśmiechnięty, modnie ubrany, opalony, może pochwalić się nienaganną sylwetką. Czy dba o siebie, aby dotrzymać kroku młodszej o 18 lat żonie? – To raczej zawód, który wykonuję, sprzyja dobrej formie – tłumaczy. Od kilku miesięcy w mediach stale obecna jest Natasza. Janusz, niegdyś jej nauczyciel i mistrz, przycichł, jakby zniknął. Częściej mówi o swojej hodowli zwierząt w posiadłości Emilin niż o planach artystycznych. Czyżby przedwczesna emerytura? – Chyba żartujesz – oburza się w rozmowie z „Party”. Ma jeszcze mnóstwo energii i… nowych pomysłów. Ale spotkanie zaczyna nie od pochwały samego siebie, ale prostego życia. Rozmarzony Józefowicz mówi: Jest tak pięknie. Słońce świeci...

– Pięknie? A nie boli Cię, że świat od roku kręci się tylko wokół Nataszy? Co z Tobą?
Janusz Józefowicz:
Dziękuje, wszystko w porządku. Mam wreszcie trochę więcej czasu dla siebie.
 
– Czy role w Waszym związku przypadkiem się nie odwróciły?
Janusz Józefowicz:
Co masz na myśli?

– Dawniej było głośno o Tobie albo o Was. Dziś tylko o Nataszy. Jej płyta, jej film, jej podróż do Los Angeles, jej nagroda.
Janusz Józefowicz:
Natasza zbiera dziś owoce tego, na co ciężko pracowała latami. Słyszałem już pytania, czy ja nie zazdroszczę jej ostatnio popularności. Otóż nie! Rozgłos sam w sobie nigdy mnie nie interesował. Nigdy nie zazdrościłem nikomu popularności, a często wręcz współczułem. Być dziś popularnym to być bezkarnie obrażanym, szkalowanym, nieustannie fotografowanym. A moja praca wymaga spokoju. Przygotowuję dużo projektów teatralnych i filmowych.

– Akceptujesz to, że żona wypłynęła na szerokie wody, i to bez Ciebie?
Janusz Józefowicz:
Bardzo się cieszę, że wreszcie realizuje ambicje w projektach niezwiązanych ze mną. W ten sposób uwolniła się od zarzutu, że wszystko, co osiągnęła, jest wyłącznie moją zasługą. Że lansuję ją na siłę. Teraz, gdy stanęła na własnych nogach, cieszę się podwójnie, bo mam dowód na to, że moja wiara w jej talent była w pełni uzasadniona.

– Wiktor w kategorii Gwiazdy Piosenki i Estrady, zdobyty przez Nataszę w 2009 roku, to potwierdza?
Janusz Józefowicz:
Tak. Po tej ilości szyderstw, z jakimi się wcześniej spotkaliśmy, to wyróżnienie wiele dla nas obojga znaczy. Tym bardziej że tę nagrodę przyznają ludzie z branży.

– Czyli Twoja misja skończona. Już nie musisz się czuć odpowiedzialny za swoją uczennicę?
Janusz Józefowicz:
W tym zawodzie trzeba wciąż nad sobą pracować, rozwijać umiejętności. Natasza będzie moją uczennicą tak długo, jak długo będzie uważała mnie za swojego mistrza. Ona teraz wchodzi w swój najlepszy czas i jako kobieta, i jako artystka. Dostrzegł ją jeden z najwybitniejszych polskich reżyserów Jerzy Hoffman, nagrywa z najlepszymi producentami w USA, specjalnie dla niej powstaje musical. Każdy z tych projektów daje jej szansę artystycznego rozwoju. A pamiętam dzień, gdy przyszła na casting do teatru Studio Buffo. Stała w trzecim rzędzie, bez wiary, że się dostanie. Zwróciłem na nią uwagę, bo wydała mi się osobą z jakąś tajemnicą i potencjałem, wtedy tylko tancerki. Dopiero potem okazało się, że ma ambicje wokalne, co do których byłem zresztą sceptyczny. Na szczęście czas pokazał, że nie miałem racji. Natasza jest też jedną z niewielu osób z teatru Studio Buffo, która mimo statusu gwiazdy dalej szanuje to miejsce i nie wyobraża sobie życia bez niego.

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>


– Nie ma innego wyjścia, jest przecież w końcu Twoją żoną…
Janusz Józefowicz:
Teatr mógłby funkcjonować bez niej. Zrobiłem za nią wszystkie zastępstwa, by mogła poświęcić czas na nagrywanie swojej płyty i angażowanie się w samodzielne projekty. Ale ona po prostu chce tu nadal być. Studio Buffo od początku rządziło się jedną zasadą – tu nie ma pojedynczych gwiazd, ale grupa ludzi, którą łączy wspólne myślenie o teatrze muzycznym. To było siłą tego miejsca, ale nie podobało się wielu ludziom, którzy marzyli o karierze solowej.

– Na przykład Dodzie, która ostatnio publicznie wyznała: „W Buffo nikt, nawet najbardziej utalentowany człowiek, nie mógł zrobić kariery, bo gwiazda była jedna”. Miała na myśli chyba Ciebie. Większość talentów, które odkryłeś, odwróciło się potem od Ciebie. Dlaczego?
Janusz Józefowicz:
Gwiazdą teatru Buffo jest Zespół tego teatru. Dzięki temu istniejemy już prawie 20 lat. Tytuł najlepszej sceny muzycznej otrzymaliśmy już bez Edyty Górniak i Kasi Groniec. A wracając do Dody. Pamiętam, jak przyjeżdżała tu z rodzicami. Była ciekawą osobą, może nieco neurotyczną i nadpobudliwą. Chciała koniecznie dostać jakąś solówkę, ale w tym samym czasie w zespole było dużo równie zdolnych ludzi co ona. Byli też i zdolniejsi. I to do Doroty nie docierało. Odeszła w poczuciu krzywdy. W przeciwieństwie do niej ładnie z Buffo pożegnała się Edyta Górniak. Napisała do mnie list, w którym podziękowała mi za wszystko, czego się nauczyła, i wyjaśniła motywy swojej decyzji. To świadczy o jej klasie.

– Przepadły za to Agnieszka Włodarczyk czy Joanna Dark?
Janusz Józefowicz:
Bycie w moim zespole nie jest, jak widać, gwarantem sukcesu. Na przykład Agustin Egurrola nie dostał się do obsady „Metra”, bo był za słabym tancerzem. A doskonale daje sobie radę!

– Żałujesz talentów, które wypuściłeś z rąk?
Janusz Józefowicz:
Zadaniem ludzi utalentowanych jest dostarczanie artystycznych wzruszeń. Jeśli ten, kto wyszedł z teatru Buffo, to zadanie wypełnia, to ja mogę się tylko z tego cieszyć. A do mojego zespołu na jego miejsce przyjdą przecież inni.

– Tęsknisz za latami 90., kiedy Studio Buffo przeżywało prawdziwy rozkwit?
Janusz Józefowicz:
Wtedy byliśmy jedynym prywatnym teatrem w Warszawie. Zdobywaliśmy publiczność, która jest nam wierna do dziś. Fakt, że dzisiaj nie jesteśmy miejscem gorącym medialnie, wynika z tego, że jesteśmy niewolnikami swoich sukcesów. My nie musimy robić trzech premier w roku, wystarczy jedna i gramy ją przez lata.  

– Nie marzy Ci się jednak coś równie wielkiego, ale w 2010 roku?
Janusz Józefowicz:
Na wiosnę przyszłego roku planuję premierę musicalu o Poli Negri. To będzie pierwszy w Polsce spektakl ze scenografią w 3D, który zagramy w halach sportowych w całej Polsce.

– Czy to możliwe połączyć na żywo aktorów z animacją 3D?
Janusz Józefowicz:
W taki sposób nikt tego jeszcze nie zrobił, ale jest to możliwe, bo zrobiłem już kilka prób. Na początku września zaczynam przygotowywać sekwencje scenografii wirtualnej ze specjalistami w dziedzinie animacji komputerowej i stereoskopii. Dla nas wszystkich  to wielkie wyzwanie, a świadomość, że jesteśmy pierwsi na świecie, dodaje nam skrzydeł.


– Wierzysz, że to wypali?
Janusz Józefowicz:
To będzie prawdziwy teatr XXI wieku. Przed twórcami teatralnymi otworzą się możliwości, o jakich nawet nie marzyli. Dwadzieścia lat temu, kiedy oświadczyłem, że chcę robić „Metro”, ludzie pukali się w czoło. Musical?! To się u nas nie przyjmie!

– A co z hucznie zapowiadaną ekranizacją „Metra”?
Janusz Józefowicz:
Ponieważ chcę zrealizować filmową wersję tego musicalu techniką stereoskopii (czyli 3D), muszę się jej nauczyć. Myślę, że w przyszłym roku przystąpię do realizacji tego filmu.

– Czy „Metro” się nie zestarzało?
Janusz Józefowicz:
Absolutnie nie, czego dowodem jest pełna sala. Spróbuj kupić dziś bilet na „Metro”. Janusz Stokłosa napisał muzykę, która mimo zmieniających się mód muzycznych wciąż wywołuje ogromne emocje, a teksty sióstr Agaty i Maryny Miklaszewskich brzmią wciąż aktualnie. Dziś młodzież identyfikuje się z tą
historią tak jak przed laty ich rodzice.

– Czas płynie... W zeszłym roku skończyłeś 50 lat. Wykorzystałeś każdą chwilę życia najlepiej, jak mogłeś?
Janusz Józefowicz:
Najlepiej, jak umiałem. Jubileusz półwiecza to okoliczność radosna i smutna zarazem. Radosna, bo człowiek dożył tak sędziwego wieku, a smutna, bo wielu rzeczy już nie wypada robić. Chociaż człowiek w pełni sił i fantazji nie brakuje. Żeby nie popaść w melancholię, w swoją pięćdziesiątkę zorganizowałem bankiet dla rodziny i przyjaciół. O wiele trudniejsze chwile przeżywałem jednak, kiedy skończyłem czterdziestkę. Wtedy ogarnęły mnie refleksje, powiedzmy natury egzystencjalnej. To był dla mnie czas podsumowań, zastanawiałem się nad różnymi sprawami, szukałem odpowiedzi na wiele pytań, których wcześniej sobie wcale nie zadawałem. Dziś wydaje mi się, że pięknie jest mieć 50 lat. Jestem trochę mądrzejszy, bardziej doświadczony, inaczej patrzę na wiele spraw. Dostrzegam urodę życia. Inaczej też pracuję z ludźmi. Jestem spokojniejszy.

– Czy kiedykolwiek podejrzewałeś, że cieszyć Cię będzie koszenie trawy i hodowla kaczek?
Janusz Józefowicz:
Moja mama, ilekroć odwiedza mnie na wsi, przeciera oczy ze zdziwienia. Nigdy nie sądziła, że mogę tak żyć. A ja poszedłem śladem Stanisława Tyma, który potraktował rolnictwo jako interesującą alternatywę dla świata show-biznesu.

– Czy nie była to również ucieczka przed medialną nagonką na Was?
Janusz Józefowicz:
Być może. Pośród starych drzew w naszym parku w Emilinie łatwiej złapać dystans do świata. Niestety, żyjemy w czasach, w których obrażanie ludzi stało się intratnym zajęciem. A my staliśmy się częścią wojny medialnej, w której chodziło o „zgnojenie” przeciwnika. W Emilinie moją ulubioną wówczas lekturą był „Polski kodeks honorowy” Władysława Boziewicza. Stworzyłem sobie nawet listę osób, które wyzwałbym na pojedynek. Jednak kodeks mówi, że wyzywać można tylko ludzi honoru. Moja lista znalazła się więc w koszu, bo nikogo z niej do kategorii ludzi honoru zaliczyć nie mogłem. Cóż, żyjemy w paskudnych czasach. A ja idę rano boso do ogrodu i zrywam z krzaka pomidora, który pachnie jak mmm… pomidor.

– Widzę, że w Emilinie poczułeś nie tylko smak prawdziwego pomidora, ale też smak ojcostwa?
Janusz Józefowicz:
Tak. Często odwiedza mnie tutaj 17-letni syn Kuba z pierwszego małżeństwa, którego Kalinka uwielbia. Kiedy patrzę, jak bawią się ze sobą, jestem szczęśliwy. A jeszcze kilka lat temu z przerażeniem patrzyłem na kolegów, którzy stawali się ludźmi statecznymi. Ja sam długo dojrzewałem do ojcostwa. Dziś Kalinka jest dla mnie i Nataszy niekończącym się źródłem radości. Tym większej, im więcej czasu jej poświęcamy.

– Ścisnęło Cię za serce jej pierwsze „tata”?
Janusz Józefowicz:
Coś zupełnie innego. Gdy Kalinka po raz pierwszy świadomie uśmiechnęła się do mnie, to poczułem, jakby cały świat się do mnie uśmiechnął.                 

Sylwia Borowska / Party

Redakcja poleca

REKLAMA