Fenomen dziecięcego tenisa w latach osiemdziesiątych, Sabatini nigdy nie rozwinęła do końca swojego potencjału. Była dobra grając, ale nie wybitna, więc zrezygnowała. Była i jest piękna, więc zaczęła pozować, ale nie tak wyjątkowa, aby jako modelka coś osiągnąć. Została przy perfumach, które przyniosły jej sławę, pieniądze i sukces, ale też nie w pierwszej zapachowej lidze. Wszystko to wziąwszy pod uwagę, trudno jednak nie powiedzieć o niej: kobieta sukcesu.
Urodzona w 1970 r. w Buenos Aires stała się szybko oczkiem w głowie tatusia, który rzucił karierę w General Motors, aby trenować rakietę w ręku córki. W wieku 10 lat Gabriela była mistrzynią juniorów do lat 12. Po dziesiątkach wygranych turniejów, przeszła wkrótce na zawodowstwo i stanęła na kortach z takimi gwiazdami jak Steffi Graf czy Martina Navratilova. Krytycy chwalili jej technikę i silne uderzenia, ale wyraźnie brakowało jej psychiki zwyciężczyni – na wielkich imprezach przegrywała w półfinałach. Dopiero w 1990 r. wygrała swojego wielkiego szlema w US Open i stała się najlepiej zarabiającą kobietą sportu – bagatela 4 miliony dolarów rocznie. Sukcesy i presja przyniosły jednak także kontuzje, które zaczęły łamać wiarę w siebie i chęć walki. W 1996 r. Sabatini oficjalnie przeszła na tenisową emeryturę. Utalentowana, ale bez instynktu zabójcy – tak skwitowali ją komentatorzy.
Miejsce rakiety zajęła butelka perfum. W 1989 r. Sabatini wylansowała swój pierwszy zapach, po którym przyszły następne, a nawet linia garderoby, pościeli i zegarków. Biznes sprzedawania własnego „ja” w roli Myszki Miki na koszulce okazał się złotodajny i wciągający. Dziś nazwisko dawno zapomnianej na kortach zawodniczki, oprócz solidnej półki w perfumeriach na całym świecie, figuruje również w roli ambasadora Argentyny w sprawach promocji… lokalnej wołowiny i wina.
Zaglądam na jej stronę internetową i oprócz kuszących obrazków pięknej dojrzałej brunetki oraz latynoskich nazw kolejnych perfum odkrywam marketingowe sztuczki budowania wizerunku. Jest więc plan dnia, z którego dowiaduję się, że Sabatini wstaje o 8.00 i chodzi biegać z psem, po czym je owoce. Jest lista zainteresowań przypominająca blog nastolatki – „jestem fanką futbolu, kocham Celine Dion, a w wolnych chwilach czytam i podróżuję”. Są też tajniki urody, z których dobiega do mnie ostatnie wyobrażenie gorącokrwistej Gabrieli: siedzącej przy stole z łokciami zanurzonymi w połówkach cytryny – tak, wedle źródła, gwiazda radzi sobie z suchą skórą. Dobrze, że nie ma zaparć – konstatuję z ulgą.
Jest więc wielka kariera, są pieniądze, których większość z nas nie jest sobie w stanie wyobrazić. Jest historia wyrzeczeń, treningów, walki, szukania swojego miejsca na świecie, kreowania swojej wersji kobiecości. Jest nawet książka „Gabriela Sabatini: Moja historia”. Za to należy się szacunek i oklaski, bo o ileż łatwiej być gwiazdą nurzającą się w skandalach, depresjach i wielkich porażkach. Cały ten pragmatyzm ma jednak jedną słabą stronę – brak mu romantyzmu i ociera się lekko o banał. Ale może tak właśnie buduje się prawdziwe sukcesy.
Fot. www.gabrielasabatini.net
Agata Chabierska