Mimo iż jest w wieku średnim, czuje się młoda duchem. Trzyma się świetnie, bo – jak sama mówi – lubi wszystko, co… niezdrowe. Papierosy uwielbia, pali dużo i „od zawsze”. Kiedy spotykamy się na kolację w jednej z restauracji na Żoliborzu, pani Elżbieta zamawia flaczki. Jestem zdziwiona, bo słyszałam, że jest na diecie.
Elżbieta Zapendowska: Schudłam, ale nie jestem przecież masochistką – żartuje. Szykuje się ciekawa rozmowa…
– Mówi pani o sobie: „grzmot”, „hitlerówa”, „killer”. To prowokacja, czy naprawdę tak pani o sobie myśli?
Elżbieta Zapendowska: Jestem, jaka jestem. Mało się nad sobą zastanawiam. Dużo rzeczy mówię żartem. To moja tajna broń. Czasem muszę po nią sięgnąć, kiedy ktoś nie ma poczucia humoru. Tak jak dziennikarze, których często wpuszczam w idiotyzmy z premedytacją.
Oni potem to wypisują, a mi się chce śmiać.
– Zaczyna pani dzień od kawy, papierosa i internetu. Na pierwszy ogień idzie „Pudelek”?
Elżbieta Zapendowska: Nie, choć od kiedy przeczytałam o sobie niestworzone rzeczy, wchodzę na tę stronę regularnie. Obśmialiśmy się z Adamem Sztabą, gdy przeczytaliśmy, że jemu przeszkadza moje palenie. Jego żona i teściowa palą, więc jest przyzwyczajony do palaczy, jak mało kto. Albo dowiedziałam się, że mieszkam z robotnikiem i ukochanym. Prawda jest taka, że ukochany to mój wieloletni partner Andrzej, a robotnik to pan, który remontuje moje wszystkie mieszkania po kolei. Zelektryzowała mnie również informacja o tym, że pobiłyśmy się z Korą… Ale kompletnie się tym nie przejmuję, bo widzę, jakie bzdury wypisuje się o ludziach, których znam. A zresztą, czy gdyby napisali, że jestem ćpunką, to czy aż tak bardzo by mi to przeszkadzało w życiu? Najwyżej ludzie by gadali.
– Została pani specjalistką od oceniania artystów dlatego, że sama nie zrobiła kariery muzycznej?
Elżbieta Zapendowska: Teoretycznie ukończenie akademii muzycznej stawia mnie w pozycji artysty. Ale nigdy tak o sobie nie myślałam. Artysta to twórca, a ja skomponowałam zaledwie kilka utworów na studiach i po otrzymaniu indeksu już nic więcej. Nie zmieniam świata swoją sztuką. Jestem zwykłym rzemieślnikiem.
– Czyli nie jest pani niezrealizowaną wokalistką?
Elżbieta Zapendowska: O nie! Nigdy w życiu. Zostałam nauczycielką śpiewu, bo byłam potwornie znudzona uczeniem dzieci gry na fortepianie. Odnalazłam się w roli nauczycielki śpiewu i dziś już wiem, że sama najwięcej nauczyłam się od niezdolnych. Bo zdolnemu wystarczy powiedzieć jedno słowo i on łapie w lot, a niezdolnemu trzeba wszystko „wytłuc” różnymi metodami. Moje „króliki doświadczalne” o tym wiedzą, bo zawsze im mówię: „Masz taką wadę i nie wiem, co z tym zrobić. Musimy eksperymentować. Idziesz na to?”.
– I co? Śpiewają, wisząc do góry nogami?
Elżbieta Zapendowska: Takiej metody nie polecam. Zawsze na początku obserwuję swojego ucznia i myślę, jak go ugryźć, jak go sprowokować. Nauka śpiewania to przede wszystkim działanie na wyobraźnię. Uczę przez sugestię i autosugestię, tak aby wydobyć dźwięki, których człowiek nie zna.
Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>
– Czy hipnotyzuje pani swoich uczniów?
Elżbieta Zapendowska: Uczniów nie, ale kiedyś zajmowałam się hipnozą. Namówiła mnie do tego koleżanka ze szkoły muzycznej. Tylko że jak raz zahipnotyzowała dziecko w autobusie i nie umiała go potem wybudzić, to wpadłyśmy w panikę. Postanowiłyśmy wtedy zaprzestać tych amatorskich praktyk.
– A mężczyzn pani hipnotyzowała?
Elżbieta Zapendowska: Głównie mężczyzn. Opowiadali mi cudowne rzeczy z dzieciństwa. Mnóstwo detali. Na przykład o swoim przyjęciu urodzinowym w wieku 6 lat. Jaki był na stole obrus, jaka zastawa, co dostali w prezencie. Niebywałe doświadczenie. Ale nie weszłam w hipnozę głębiej.
– Co pani czuje, gdy widzi, że utalentowany uczeń nie odnosi sukcesu?
Elżbieta Zapendowska: To proste – krew mnie zalewa. Nie mogę jednak reżyserować karier swoich uczniów. Zresztą potem na ogół nikt nie pyta mnie o zdanie.
– Mówi się jednak, że jest pani matką sukcesu wielu polskich gwiazd.
Elżbieta Zapendowska: Broń Boże! Nie czuję się niczyją matką! Ludzie ciągle pytają mnie o Dodę i Edytę Górniak. Nie mam z nimi kontaktu. One obie spełniają warunki warsztatowego śpiewania. Edyta jest wybitnie zdolna. Kiedy z nią pracowałam, potrafiła z przeciętnej piosenki zrobić prawdziwe dzieło. Nie każdy to potrafi.
– Jak się pani czuje w fotelu jurora?
Elżbieta Zapendowska: Jak w pracy. Programy telewizyjne dały mi stabilność finansową, czyli to, czego wcześniej nie znałam. No i popularność. Nie przewidziałam tego, że „Idol” będzie sukcesem. Przecież w Polsacie wcześniej tylko disco polo grali. Nawet miałam obiekcje, kiedy dostałam propozycję. Ale jak zobaczyłam angielską wersję, byłam zachwycona i od razu pomyślałam: „To program dla mnie”. Z kolei w „Must Be The Music” pociąga mnie to, że można oglądać premierowe utwory.
– Nie jest pani jurorem z gatunku „ciocia dobra rada”. Przeciwnie, słynie pani z tego, że mówi prosto w oczy to, co myśli.
Elżbieta Zapendowska: To jest mój sposób na życie od lat, zanim jeszcze zostałam postacią telewizyjną. Nigdy nie owijałam w bawełnę, bo uważałam, że to w przypadku artystów jest krzywdzące. Ja będę chwalić, a potem wyjdzie, że to beztalencie. I co wtedy? Im prędzej komuś, kto myśli o sobie, że jest artystą, powie się szczerze, że jest w błędzie, tym lepiej dla niego i dla całego świata.
– „Must Be The Music” rozbudza oczekiwania debiutantów, którzy mają talent. Ale co potem?
Elżbieta Zapendowska: To nie moja wina, że jest takie parcie na to, by stać na estradzie. To się bierze stąd, że ludziom wydaje się, że to łatwa praca. Nic bardziej mylnego. Celem takich programów jest wyławianie talentów, ale my im nie zapewnimy szczęścia na zawsze. To jest okrutne.
– Śledzi pani potem losy tych ludzi?
Elżbieta Zapendowska: Nie.
– To jak traktuje pani swoją rolę w tym programie?
Elżbieta Zapendowska: Jako uczciwe spojrzenie na człowieka, który myśli, że jest dobry. Ja podtrzymuję go w tym przekonaniu albo wyprowadzam z błędu. Zajmuję się tym całe życie, tyle że teraz robię to przed kamerą.
– Czy pani jest sobą w telewizji?
Elżbieta Zapendowska: Jestem taka sama od co najmniej 60 lat.
– A nie próbowano pani zmieniać na potrzeby telewizji?
Elżbieta Zapendowska: Pewnie, że tak. Ale się zawiedli. Nie ma takiej opcji, żeby ktoś mi mówił, co mam powiedzieć. Jak pani pewnie wie, mam poważną wadę wzroku. Minus 18 dioptrii, skorygowane do minus 6. A do tego mam jeszcze jaskrę i zaćmę. I ja nie za bardzo widzę, czy jestem ładnie, czy brzydko pomalowana. Raz tylko, jak zobaczyłam siebie w pierwszym odcinku „Idola”, to myślałam, że szlag mnie trafi. Miałam usta krwistoczerwone na pół gęby. Nic nie widziałam na ekranie, tylko te swoje usta. Pamiętam też, że stylistka ubierała mnie z uporem maniaka w golfy, których nie znoszę, bo czuję się tak, jakbym się dusiła. Na początku poddawałam się, bo mi wmówili, że tak trzeba. Aż pewnego dnia, widząc kolejną przygotowaną dla mnie stylizację, nie wytrzymałam. Poszłam do reżysera z pytaniem: „Czy ty naprawdę wyobrażasz sobie mnie na lekcji śpiewu w szkole w czerwonym skórzanym kombinezonie?”. On przyznał mi rację, a stylistka rozpłynęła się w powietrzu.
– Jednak dzięki tym programom zmienił się pani styl…
Elżbieta Zapendowska: Widzi pani, jak ja wyglądam na co dzień? Ani śladu pudru czy szminki. Mam już swoje lata i naprawdę zwracam uwagę na co innego. Patrzę na koleżanki, które są tak samo pomarszczone i przeżywają z tego powodu dramat. Nie rozumiem tego. Jeśli człowiek nie potrafi poradzić sobie z przemijaniem, to znaczy, że nie potrafi poradzić sobie sam ze sobą. Ja sobie jakoś radzę. Bardziej przejmuję się tym, że mi pasjans nie wyszedł.
– I jak siada pani obok młodszej o zaledwie pięć lat Kory, to nie czuje pani zazdrości? Nic, a nic?
Elżbieta Zapendowska: Nic. Traktuję ją bardziej jak zjawisko. Jesteśmy kompletnie inne i to pod każdym względem. Czujemy to i dlatego te nasze konflikty są „ciup, ciup”. Nie znałyśmy się wcześniej. Dla mnie Kora jest taka, jaką ją znałam z ekranu. Troszkę nawiedzona, ekscentryczna, dbająca o swój wygląd. Opowiada interesująco, nawet o sytuacjach, które ja pamiętam kompletnie inaczej. Ale słucham jej, bo robi to niesamowicie. Tacy ludzie jak ona mnie interesują.
– Czyli nie odchudzała się pani, żeby dobrze wyglądać na wizji, siedząc obok Kory?
Elżbieta Zapendowska: Schudłam, żeby się lepiej czuć. Dzisiaj wchodziłam na czwarte piętro i nie zrobiłam ani jednego przystanku. I o to
mi właśnie chodziło.
– A co jeszcze poprawia pani nastrój?
Elżbieta Zapendowska: Gorzała. Lubię sobie wieczorem wypić drinka. Siadam wtedy do komputera i stawiam pasjansa. Jak jestem w domu pod Warszawą, to lubię grzebać w ziemi. Ogród zdecydowanie poprawia mi nastrój.
– Jest pani bardzo popularna, a mimo to niewiele wiadomo o pani prywatnym życiu. Jak wygląda pozatelewizyjne życie Elżbiety Zapendowskiej?
Elżbieta Zapendowska: Córka jest dorosła, a mąż nie żyje. Od ponad 20 lat mam drugiego partnera i jakoś dajemy radę. Pamiętam, jak 10 lat temu zrobili nam zdjęcie, a potem napisali w gazecie: „Zapendowska z nowym chłopakiem”. Znajomi uśmiali się: „Widzieliśmy, że masz jakiegoś nowego”. Rzadko mówię o sobie, bo nie ma o czym. Ale gdyby przyszedł do mnie Alain Delon i powiedział: „Chodź!”, to może bym i poszła na stare lata. Kto wie.
– Czy potrafi pani słuchać piosenek, nie analizując tego, jak ktoś je śpiewa?
Elżbieta Zapendowska: Tak. Ale tylko w dwóch przypadkach. Jeśli jest to piosenka okropna albo wybitna. Jeśli jest wybitna, to zastygam, a jeśli jest okropna, to nawet ją nucę pod nosem. I śmieję się przy tym okropnie.
Rozmawiała: Sylwia Borowska / Party